DGP: Mamy już w Sejmie projekt ustawy powołującej Polski Instytut Rodziny i Demografii. Zacznijmy więc od podstaw…
Piotr Szukalski: Podstawą są poważne problemy demograficzne. To depopulacja, która jest widziana na poziomie lokalnym w dwóch trzecich gmin. To depopulacja, która nie jest w pełni dostrzegana jedynie wskutek nierejestrowania od lat większości wyjazdów za granicę na stałe. Mamy problemy związane z niską dzietnością - i to przynajmniej od ćwierć wieku, i z koncentracją ludności w największych ośrodkach miejskich. Mamy od kilku lat niepokojące tendencje w zakresie umieralności. I de facto nie ma całościowej odpowiedzi na te problemy, choć jesteśmy bogatsi o Strategię demograficzną. Ta ostatnia koncentruje się wyłącznie na działaniach pronatalistycznych, pomijając wszelkie inne wyzwania. Nie wspomina się w niej np. o tym, że mamy grupę imigrantów. Oni są dla polityki rządu niewidoczni, choć z drugiej strony wpływy z tych ludzi do ZUS są jak najbardziej realne.
Skoro lista problemów jest długa i skoro mówi pan o dotychczasowym wybiórczym podejściu, to powołanie instytucji mającej podejść do tematu kompleksowo wydaje się słusznym działaniem.
Myślę, że tak. Ale słabość polskiej demografii, rozumianej jako nauka o procesach ludnościowych, polega na tym, że jest rozproszona. W latach 70. i 80. XX w. mieliśmy centralne programy badawcze, które scalały środowisko. Ale po upadku PRL nie pojawił się choćby jeden projekt demograficzny integrujący naukowców choćby na wzór tego, który wypracowali gerontolodzy, badający procesy starzenia się ludności w ramach projektu „Polsenior”. Co gorsza, demografia na studiach jest nauczana szczątkowo, wstydliwie dołączana do programów zajęć. W efekcie nie ma perspektyw na nowe pokolenie osób przygotowywanych do prowadzenia badań. Pojawia się coraz wyraźniejsza luka. Moje pokolenie ma jeszcze wprawdzie swoich guru naukowych…
Kogo?
Przede wszystkim prof. Irenę E. Kotowską i prof. Marka Okólskiego. Jednak te wybitne osoby, z całym szacunkiem, są już w mocno dojrzałym wieku. I nawet na SGH czy innych czołowych krajowych uczelniach, jak UW czy UJ, nie mają następców swojego formatu. Dodatkowo, jeśli mówimy o badaniach, pojawiają się projekty podporządkowane głównie lokalnym celom badawczym. Jednak, i to kamyczek do własnego ogródka, służą one głównie rozwojowi indywidualnych karier naukowych. Nie ma komplementarnego planu działań i jednostki, która integrowałaby prace regionalnych ośrodków.
Inicjator powołania instytutu poseł Bartłomiej Wróblewski z PiS mówi o połączeniu dwóch koncepcji, które były omawiane w ramach Rady Rodziny przy ministrze rodziny, pracy i polityki społecznej. Jedna to pomysł, by stworzyć jednostkę analityczno-badawczą skoncentrowaną na problematyce rodziny i demografii, druga - by powołać rzecznika praw rodziny.
Mam inne wrażenie. Próbuje się za wszelką cenę uruchomić Polski Instytut Rodziny i Demografii (PIRiD), aby prezesowi tego instytutu, powoływanemu aż na siedem lat, nadać uprawnienia mocno wchodzące w kompetencje RPO czy RPD. I robi się to pod hasłem tworzenia ośrodka badawczego. A przypomnę tylko jeszcze, że RPO czy RPD mają pięcioletnie kadencje.