Po ataku Rosji na Ukrainę, który rozpoczął się trzy tygodnie temu, wiele osób aktywnie pomaga uchodźcom, ale i tym którzy zostali, by walczyć albo nie chcą opuszczać swojego kraju. Według pani zdajemy ten egzamin z pomocy?
Jeśli chodzi o ludzką pomoc, wsparcie, to lepszego scenariusza nikt, by nie napisał i nie wyobraził. To, co się wydarzyło jest niewiarygodne, ponad wszystkimi podziałami i oczekiwaniami. Wdzięczność Ukraińców za to, co robią Polacy również jest ogromna. To całe morze współczucia, wsparcia, ale też staranności w działaniu. To porusza i tego chyba jeszcze nigdy nie widział świat. To niesamowite, jak dobrze potrafią zorganizować się nie tylko fundacje, czy organizacje działające charytatywnie, ale też pojedyncze jednostki. Niestety w tym całym systemie pomocy jest sporo dziur, których nie umiemy załatać. Trudno się dziwić, bo przecież nikt przez lata nie trenował i nie przygotowywał się do wariantu „wojna”.
Mówiąc o tych "dziurach", co dokładnie ma pani na myśli?
Przede wszystkim widzimy zarówno ja w moim Towarzystwie Przyjaciół Ukrainy, jak i w innych organizacjach działających i tu w Polsce, i tam na miejscu, w Ukrainie, że nie damy rady zabezpieczyć potrzeb, które są tam najważniejsze, a więc ochrony życia, zdrowia, tych, którzy tam walczą. A walczą i żołnierze, i zwykli ludzie. Ogromnym problemem, z którym teraz mamy do czynienia i którego nie możemy pokonać, jest zakup i wysyłka kamizelek kuloodpornych, czy hełmów. Udaje się to pojedynczym osobom, ale przepisy są tak chore, że my jako organizacja mamy z przekazywaniem takich darów ogromny problem. Prawnicy twierdzą, że nie ma jasnej sytuacji w tym względzie, ponieważ hełmy i kamizelki są traktowane tak samo jak amunicja, która odbiera życie. A my chcemy je tam wysyłać, by zwykli ludzie mogli wyjść do sklepu, zrobić zakupy i nie zginąć od tych kul. Takie kamizelki może przekazywać jedynie licencjonowana firma i teoretycznie my jako organizacja możemy za to zapłacić, ale nie ma żadnej pewności, że nie będzie z tego tytułu problemów. To sprawa, którą warto nagłaśniać i liczyć na to, że ten problem zostanie rozwiązany systemowo. Wiemy, że nasze władze też zdają sobie z tego sprawę.
Z czym jeszcze jest problem?
Poza wysyłką hełmów i kamizelek, często mamy problemy z wysyłaniem leków, które są na receptę. Uruchamiamy w tej kwestii wszelkie możliwe kontakty i często się udaje zdobyć te lekarstwa cudem, ale nie zawsze. Chciałabym, by na ten czas, kiedy potrzebna jest tak ogromna pomoc uprościć lub wyklarować procedury. Trochę się w tym wszystkim miotamy, bo jak już wspomniałam, nikt tego wcześniej nie robił. Jeśli chodzi o uchodźców tu w Polsce, to owszem na razie wszystko wygląda w miarę dobrze, ludzie znaleźli schronienie w domach lub ośrodkach, ale już pojawia się w głowach tych, którzy uciekli, i tych którzy im pomagają pytanie: „Co dalej?”. Powstała specustawa, Ukraińcy mogą się rejestrować, choć dopóki mają wizy, to nie muszą, ale nie wiedzą, czy jeśli zdecydują się na wyjazd do Niemiec, to stracą przez tę rejestrację możliwość stałego pobytu w Niemczech, czy innych miastach Europy, czy jeśli dostaną PESEL, będą mogli wrócić do siebie, czy zostać tu już na zawsze. Podobnie jest z pracą, czy edukacją.
Co dokładnie ma pani na myśli?
Wielu z tych, którzy uciekli, posiedzieli w tych nowych domach, pod opieką Polaków kilka dni. Wypłakali łzy, odetchnęli z ulgą, że już nie ma bombardowania, że są bezpieczni, ale chcą coś ze sobą zrobić. Wysłać dzieci do żłobka, czy przedszkola, a te placówki również nie mają wytycznych, czy mają przyjmować te dzieci. Trochę lepiej jest w kwestii szkół, ale ja swoim bliskim, którzy mają dzieci w starszych klasach, odradzam z dnia na dzień wysyłania ich do polskiej szkoły.
Dlaczego pani odradza? Co jest powodem?
Uważam, że w przypadku uczniów starszych klas lepsze jest dokończenie tego roku szkolnego on-line. Na szczęście ukraiński system szkolnictwa działa bardzo dobrze mimo tego, co tam się dzieje. Nawet, gdyby te dzieci poszły do polskich szkół, to nie zrozumieją bez przygotowania językowego co się do nich mówi, a już nauka w obcym języku jest według mnie podwójną trudnością. Mówię to z własnego doświadczenia. Przez pierwsze trzy lata uczyłam się języka, było to z jednej strony momentami śmieszne, ale z drugiej strony opanowanie materiału po polsku może frustrować. Oczywiście zdaję sobie również sprawę z tego, że siedzenie w domu po takiej przeżytej traumie nie wpływa dobrze na psychikę, więc warto wychodzić i poznawać ludzi. W tym wszystkim bardzo ważna jest pomoc unijna również w tym temacie. Zapotrzebowanie na programy pomocowe, z których organizacje pomagające uchodźcom będą korzystać, jest ogromne. Sama przez te ostatnie tygodnie mało śpię, mało jem, nie spędzam prawie czasu z córką, a do zrobienia jest coraz więcej. Tak samo działają moi wolontariusze. Sumienia nie pozwalają nam normalnie żyć, problemy i rozterki osób, którym pomagamy nie dają na spokoju, a jednak musimy też zadbać o siebie, a rąk do pracy wciąż brakuje.
Jak obecnie wygląda sytuacja tych uchodźców, którzy są już w Polsce od tych trzech tygodni, czy kilkunastu dni? Jak się czują, jak odnajdują tu na miejscu?
Trochę lepiej, niż gdy się to wszystko zaczęło. Powoli zaczynają normalnie funkcjonować, chcą iść do pracy. Oczywiście nie brakuje w tych kobietach i dzieciach tęsknoty za mężem, czy ojcem, ale tym mężczyznom, którzy walczą na froncie jest o wiele łatwiej tam funkcjonować ze świadomością, że nie muszą się martwić o swoich bliskich, że ci są bezpieczni. Mogą dzięki temu chodzić tam swoimi ścieżkami, walczyć z wrogiem, skupić się na tej walce.
Czy udaje się tym, którzy są tu w Polsce powoli znajdować pracę?
Owszem. Oczywiście nie wyobrażam sobie, że nagle wszyscy ruszą na takie same stanowiska, jakie zajmowali w swoim kraju, bo bez znajomości języka trudno jest być chociażby kierownikiem, ale powoli znajdują różne zajęcia, które na tę chwilę pozwalają im oderwać się od tego, co przeżyli i z dnia na dzień stawać na nogi. Wiele zależy od tego, jak będzie działał system. Przy mnie wczoraj kilkoro uchodźców próbowało się zarejestrować elektronicznie. Spędzili nad tym trzy godziny, a i tak się nie udało. Kiedy poszli do urzędu, również niewiele wskórali. Ważny jest dobry przepływ informacji i wtedy wszystko się uda. W TPU przyjmujemy na razie każde zgłoszenie, czy telefoniczne, czy mailowe, przekierowujemy chętnych, którzy chcą dać pracę do odpowiednich osób, ale na dłuższą metę tak się nie da. Potrzebny jest do tego system rządowy, samorządowy, lokalny. My mocno próbujemy przekonywać uchodźców z Ukrainy, by nie bali się wyjeżdżać dalej na Zachód, mamy wspaniałe możliwości kierowania ich do Włoch, Portugalii, Hiszpanii, Szwecji, Niemiec.
Często bywa tak, że udaje się zorganizować coś, co wydaje się niemożliwe i nie do zrobienia?
Co chwila mamy takie "akcje specjalne". Czasem nagle załatwiamy to jednym telefonem, ale bywa, że dzwonimy, piszemy, szukamy i nic. Tak było kilka dni temu, gdy zgłosiły się do mnie dwie kobiety z dziećmi na wózkach inwalidzkich. Nie było dla nich miejsca, szukaliśmy po całej Polsce. Wreszcie ktoś się zgodził i udało się je ulokować pod Poznaniem. Albo ewakuacja całego domu dziecka lub dostarczenie trzech karetek bardzo pilnie na front. To wszystko nie byłoby możliwe bez ogromnego serca, wsparcia i zaangażowania wielu Polaków. Zdajemy sobie sprawę, że ten największy kryzys jeszcze przed nami, to dopiero początek drogi. Dlatego tak ważne jest wsparcie UE i innych światowych organizacji w naszych wspólnych działaniach.
Mówi pani o tym, że Polacy zdają egzamin, ale już na początku tego pomagania pojawiły się sygnały o tym, że na granicach pojawiają się podejrzane osoby związane z handlem ludźmi, w sieci pojawiają się ostrzeżenia przed oszustami, którzy chcą wynajmować mieszkania za 2 tysiące złotych za dobę.
Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał ten ludzki dramat wykorzystać, zarobić na nim. To się dzieje zarówno po tej, jak i po drugiej stronie granicy. W Ukrainie okradane są mieszkania tych, którzy je opuścili, nie wszystkie konwoje humanitarne docierają tam, gdzie powinny dotrzeć. Dostajemy sygnały o tym i staramy się pilnować tego, co jedzie od wyjazdu do przyjazdu na miejsce. Właśnie wysłaliśmy trzy transportery do Mikołajewa. Pojechały pod ochroną, są prowadzone przez kamery, robione są zdjęcia z trasy. Wszystko po to, by dojechały tam, gdzie trzeba.
Pani rodzina została w Ukrainie. Ma pani z nimi kontakt? Jak się w tym wszystkim odnajdują?
Ja sama czuję się źle z tym, że tam zostali. Moja mama codziennie dzwoni do Ukrainy, rozmawia z naszymi bliskimi, martwi się i płacze im w słuchawkę. Kilka dni temu zmarł nasz wujek. Był już starszym, schorowanym człowiekiem, ale ta wojna chyba przyspieszyła jego odejście. Z Kijowa wyjechały młodsze osoby z mojej rodziny, wręcz wypchane stamtąd przez braci i kuzynów. Od kilku dni mam pod swoją opieką moją chrześnicę. Wiele osób nie chce się jednak stamtąd ruszyć. Mówią, że taki jest ich los, to ich miejsce na ziemi. Będą trwać i bronić się tyle, ile się da. Ja to w pewnym sensie rozumiem. Uważam, że ta podróż do Polski, która trwa czasem kilka dni, jest dla młodych, zdrowych osób trudna, a co dopiero dla starszych. One w dużej mierze nie widzą sensu tułaczki po świecie. Podobnie jak moi bliscy również ja mam nadzieję, że to się szybko skończy, że się uda obronić Ukrainę, a wtedy do niej wrócą wszyscy będziemy razem ją odbudowywać. Nie chcę widzieć tego tylko w czarnych barwach, wiem, że damy radę. Potrzeba tam wsparcia militarnego, solidarności całego świata w obronie wolności i oby tego świat nie przespał.
Czy tym osobom, które uciekły, które są w Polsce, pani zdaniem jest teraz potrzebne przede wszystkim wsparcie psychologiczne?
Myślę, że to wsparcie przydaje się zawsze, gdy dzieją się traumatyczne rzeczy, ale to co jest teraz jeszcze bardziej potrzebne, gdy Ukraińcy są w Polsce i o czym pisałam w swojej książce "O!Ukraina" to zrozumienie różnic w mentalności, wzajemnego poznania się głębiej w kwestiach kultury, zwyczajów, poglądów na kluczowe sprawy. Ważne jest, by uchodźcy mogli najszybciej zrozumieć i odnaleźć się w polskiej rzeczywistości. Byśmy się nauczyli żyć obok siebie i nie zepsuli tego, c zbudowaliśmy do teraz, w tych pięknych gestach pomocy.
To, czym się różnimy? Może podać pani jakieś przykłady?
Kiedy sama tu przyjechałam zauważyłam, że ludzie w Polsce są do siebie bardzo podobni, wręcz wydawało mi się, że tacy sami. Zakorzenieni w tej samej rzeczywistości, religii, kulturze. W Ukrainie tak nie ma. Ja na swoim osiedlu wychowywałam się wśród 21 narodowości. Tymczasem w Polsce, gdy poznawałam kolejne rodziny widziałam, że mówią w tym samym języku, modlą się, zgadzają w tym, czy tamtym. Oczywiście w ostatnich latach to się mocno zmieniło, ale tej rzeczywistości polskiej naprawdę się trzeba nauczyć. Ona ludziom z Ukrainy może się wydawać na początku nieco egzotyczna. Z kolei dla Polaków trudne do zaakceptowania może być chociażby podejście do dzieci, ich obowiązków, czy nauki.
Na czym polega ta różnica?
W Ukrainie wciąż dzieci wychowywane są tak, by od małego były samodzielne. Stosuje się to zarówno w obowiązkach domowych, wzajemnej pomocy rodzinie, czy obowiązkach szkolnych. Oczywiście jest trend wychowania bezstresowego, ale daleko nie taki jak w Polsce. Ja sama prowadziłam cały dom mając 12 lat i dla tamtej kultury to jest naturalna kolej rzeczy.
Wróćmy do pomocy uchodźcom. Czego nie robić? Mówi się, że magazyny są przepełnione ubraniami i nie warto ich przynosić, że w niektórych miejscach marnuje się jedzenie.
Oczywiście warto sprawdzać, co w danym miejscu jest potrzebne, co nie. Sama w naszych magazynach widzę, że jest tendencja do przynoszenia rzeczy mało potrzebnych, jak sukienki balowe, torebki kopertówki. Warto się zastanowić, czy to co zanoszę rzeczywiście się w takiej sytuacji komuś przyda. Poza tym nie wiem, co by dziś nie było potrzebne, bo widzę, że choć to non stop się zmienia, to na wszystko zapotrzebowanie jest ogromne. W naszym warszawskim magazynie urządziliśmy sklepik dla uchodźców. Na półkach znalazło się wszystko, co mamy, a oni przychodzą i biorą to, co akurat jest im potrzebne – cukier, podpaski, słoiczki dla dzieci. Często osoby, które już gdzieś zamieszkały, nie mają podstawowych sprzętów, bo ktoś udostępnił im puste mieszkanie, więc potrzebują talerzy, sztućców, czajnika. Sytuacja na granicach też wygląda już o wiele lepiej, bo na początku rzeczywiście bywało, że w jednym miejscu brakowało jedzenia, a w innym było go zdecydowanie za dużo.
Czy to prawda, że brakuje mieszkań, które można wynająć?
Tak. W Warszawie, Wrocławiu, czy Krakowie sytuacja jest patowa. Nie ma gdzie palca wsadzić. Być może, gdy ruszy program dofinansowania dla rodzin, które przyjmą uchodźców, znajdą się jeszcze osoby, które zdecydują się podzielić swoim domem, czy mieszkaniem. Od razu zaznaczę, że nikogo nie osądzam. Każdy pomaga na tyle, na ile może, a jeśli liczy na zysk, to też nie jest złe, bo każdy z nas płaci rachunki, kredyty itd. Często tłumaczę tym, którzy przyjechali, by nie trzymali się tak kurczowo wielkich miast i wybierali te mniejsze. To wynika z tego, że Ukraina w regionach nie jest jeszcze odbudowana tak, jak ma to miejsce w Polsce. Wyjaśniam im, że mądre reformy samorządowe sprawiły, że w Iławie może być ci lepiej, niż w Warszawie. Moi rodacy nie do końca jeszcze są w stanie to zrozumieć, ze strachu jadą tam, gdzie są inni zarobkowicze, a więc do dużych miast.
Myśli pani, że przez to podejście pojawiają się głosy, że te osoby, które przyjeżdżają są roszczeniowe?
Wielu z nich nie jest jakoś nadmiernie wymagających, są wdzięczni za to co dostali, za pomoc im zapewnioną, ale bywa różnie. Warto pamiętać, że te osoby przed chwilą przeszły ogromną traumę w swoim życiu, nie wyjechali z Ukrainy, bo chcieli. Sam fakt wyjazdu, ucieczki od śmierci, może sprawić, że nie zawsze są mili, grzeczni, czy pokorni. Ta trauma wychodzi z nich w postaci różnych emocji. Moja kuzynka codziennie płacze za mężem. Mówi, że chce wracać, nie chce się nigdzie rejestrować, bo boi się, że już nie będzie mogła wrócić do kraju. To są ludzkie dramaty wywołane przez to piekło.
Na początku agresji w Ukrainie apelowała pani, by nie kupować rosyjskich produktów.
I tu Polacy też zdali egzamin z solidarności. Zarówno Ukraińcy, jak i Polacy bardzo dobrze prowadzą akcje informacyjne, co jest rosyjskie, a co nie. Ta nowoczesna technologia, wymiana myśli jest czymś znakomitym. Kibicuję wszystkim, którzy mogą zaszkodzić rosyjskim szkodnikom. Cieszy mnie, że coraz więcej rosyjskich artystów, czy oligarchów przekształca się w filantropów i mówi o Putinie jako oprawcy. Fajnie by było rozpropagować akcję wsparcia dla ukraińskich produktów, obok bojkotu tych rosyjskich. Nie będzie to rzecz jasna łatwe przez to co się dzieje, ale ostatnie trzy tygodnie pokazują, że tak naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych.