Polska Agencja Prasowa: W czasie kilkunastu miesięcy prezydentury Joe Biden odbył tylko dwie podróże zagraniczne. Teraz przyjeżdża do Brukseli, która jest siedzibą NATO i UE, oraz do tylko jednej stolicy – Warszawy. Jaki interpretować taki sygnał dla Polski?

Reklama

Prof. Zbigniew Lewicki: Plany amerykańskie można interpretować na dwa sposoby. Bez wątpienia może to być sygnał wyjątkowo dobrych stosunków polsko-amerykańskich. Świadczą o tym wizyty wiceprezydent Kamali Harris, sekretarza stanu Antony’ego Blinkena, szefa CIA Williama Burnsa, najwyższych rangą dowódców sił amerykańskich, a teraz prezydenta Bidena. Nigdy w historii Stanów Zjednoczonych nie doszło do tak wielu wizyt amerykańskich urzędników w jednym państwie w tak krótkim czasie. Stąd nasuwa się druga interpretacja tak wielkiego natężenia rozmów dyplomatycznych. Można założyć, że zagrożenie dla Polski, jako państwa frontowego NATO, jest wyższe, niż zakładaliśmy. Wiedza wywiadowcza Amerykanów jest większa niż nasza.

Obecnie wydaje się, że Rosjanom nie uda się podbić zachodniej Ukrainy, ale Kreml może podjąć działania także na innych kierunkach, m.in. na Białorusi. Zdolne do odpowiedzi na takie zagrożenie jest tylko NATO, a szczególnie Stany Zjednoczone. Nie byłbym więc tak wielkim optymistą, pozytywnie spoglądającym na wizytę amerykańskich urzędników i prezydenta Bidena. Taka aktywność amerykańskiej dyplomacji podnosi prestiż Polski, ale może też być sygnałem poważnego problemu.

PAP: Jakim sygnałem dla innych krajów Europy, szczególnie tych, które na kolejne sankcje wobec Rosji patrzą bez większego entuzjazmu, jest wizyta prezydenta Bidena?

Reklama

Prof. Zbigniew Lewicki: Niemcy nie popierają wszystkich sankcji amerykańskich wobec Rosji i jednocześnie cieszą się, że to nie oni graniczą z Rosją. Uznają, że ich terytorium jest bezpieczne. Stąd wynika również ich niechęć do partycypowania w wydatkach wojskowych NATO. Dopiero teraz planują zwiększenie swoich nakładów na obronność. Nie mieli takiego spokoju w latach zimnej wojny, gdy Niemcy Zachodnie były krajem frontowym NATO. Obecnie natomiast nie widzą powodu do ostrego potępiania Rosji. Taka postawa sprawi, że w przyszłości łatwiej będzie im prowadzić interesy z Moskwą.

"Długotrwała" obecności sił amerykańskich w Polsce?

Reklama

PAP: Doradca prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan zasugerował, że w najbliższym czasie możliwe jest uzgodnienie „długotrwałej” obecności sił amerykańskich w Polsce. Czy jest możliwe, że Joe Biden zdecyduje się na spektakularne ogłoszenie takiej decyzji w czasie wizyty w Warszawie?

Prof. Zbigniew Lewicki: Sądzę, że to dość prawdopodobne. Gdyby taki scenariusz był wykluczony, to Jake Sullivan nie mówiłby o tym publicznie. Stałe rozmieszczenie sił amerykańskich w naszym kraju było rozważane już od dawna. Celem byłoby przekształcenie „stałej rotacyjnej” obecności w rzeczywiście stałe stacjonowanie amerykańskiej armii. To sprawa techniczna, ale o dużym wymiarze symbolicznym i praktycznym. Znacznie łatwiej wycofać żołnierzy, którzy nie stacjonują tutaj na stałe.

Myślę, że nie po to Biden przylatuje do Warszawy, aby niczego nie ogłaszać i by jego wizyta zakończyła się niepodjęciem jakichkolwiek deklaracji. Sądzę, że jego przyjazd do Polski będzie wiązał się z ogłoszeniem istotnych decyzji dotyczących spraw bezpieczeństwa. Myślę, że deklaracje Bidena będą dotyczyły nie tyle kolejnych dostaw czołgów czy rakiet, ile raczej stałej obecności wojsk amerykańskich w Polsce. Nie oznacza to podjęcia decyzji o budowie wielkich baz wojskowych na wzór tych, które są w Niemczech. Stała obecność wojsk amerykańskich na flance wschodniej będzie jednak równoznaczna z podkreśleniem odpowiedzialności Amerykanów za bezpieczeństwo Europy.

PAP: Biden jest obecny na amerykańskiej scenie politycznej już od pół wieku. Jaki był jego stosunek do Związku Sowieckiego w najgorętszym okresie zimnej wojny, m.in. w czasie prezydentury Ronalda Reagana, który zdecydował się na twarde starcie z „imperium zła?

Prof. Zbigniew Lewicki: Bez wątpienia Partia Demokratyczna, w tym Joe Biden, zachowywali się znacznie bardziej wstrzemięźliwie niż Republikanie i Ronald Reagan. Biden nie był jednak kojarzony jako „zwolennik Moskwy” i przedstawiciel lewicowego skrzydła Demokratów. Był i pozostał wyważonym politykiem, który stara się uwzględnić różne okoliczności wydarzeń i skutki działań. Można powiedzieć, że do czasu objęcia przez niego urzędu prezydenta był jednoznacznie doceniany za swój wkład w amerykańską politykę zagraniczną, za jego zdolność do poszukiwania kompromisów. Z pewnością nie był zjadliwie antysowiecki, ale nie mógł być także zaliczony do grona „współpodróżnych”, czyli lewicowych polityków Zachodu, którzy współpracowali z Moskwą.

PAP: „The Washington Post” pisał ostatnio, że wiceprezydent Biden już w 2014 r. namawiał prezydenta Obamę do wysłania na Ukrainę dużych dostaw broni. Czy biorąc pod uwagę praktykę funkcjonowania urzędu wiceprezydenta i jego pozycję w gabinecie Obamy, mógł mieć szansę na przeforsowanie swoich pomysłów?

Prof. Zbigniew Lewicki: Pamiętajmy, że zgodnie z amerykańską konstytucją wiceprezydent nie ma jakichkolwiek sprecyzowanych zadań i nie odgrywa samodzielnej roli. Wiceprezydenci wypełniają wolę prezydentów. Zdarzało się, że rola wiceprezydenta była redukowana do zera, tak jak działo się to w czasach Franklina D. Roosevelta, który nawet nie informował Trumana o pracach nad bronią nuklearną. Zdarzało się jednak też, że wiceprezydent posiadał wiedzę i doświadczenie, których nie miał prezydent. Tak było w przypadku Bidena, który wiele lat spędził w senackiej komisji spraw zagranicznych, choć oczywiście musiał ograniczać swoje ambicje i działania do działań do granic wyznaczonych przez Obamę. Bez wątpienia był jednak politykiem wpływającym na politykę zagraniczną w czasach prezydentury Obamy.

PAP: Jak Republikanie podchodzą do wojny w Ukrainie i działań Bidena? Czy ich krytyka jest równie bezkompromisowa, jak było to w ostatnich miesiącach?

Prof. Zbigniew Lewicki: Politycy amerykańscy obecnie skupiają się głównie na kwestiach wewnętrznych, m.in. senackich przesłuchaniach kandydatki do Sądu Najwyższego. Polityka zagraniczna jest jednak wciąż bardzo negatywnie oceniana przez mających znaczenie komentatorów. Ich zdaniem Bidenowi brakuje konsekwencji. Przez dłuższy czas nie było wiadomo, jakie są cele jego polityki. Było to szczególnie widoczne w czasie, gdy ograniczył sankcje wobec firm biorących udział w budowie gazociągu Nord Stream 2. Publicyści pytali, czy będzie we wszystkim ustępował Putinowi. Na szczęście obecnie zmienił kierunek swoich działań i konsekwentnie przeciwstawia się rosyjskiej agresji na Ukrainę. Wprowadza sankcje, ale mogą one skutkować wzrostem cen paliw. Opinia publiczna koncentruje się więc na skutkach jego działań. Wojna w Ukrainie nie jest w USA „tematem numer jeden”.

Biden nie będzie miał szans

PAP: W amerykańskiej polityce popularne jest przekonanie, że nie zmienia się przywódcy w czasie kryzysu lub wojny. Czy działania Rosji mogą pomóc Bidenowi w uratowaniu wyborów do Kongresu, które dla jego partii zapowiadają się fatalnie, lub zapewnią mu kolejną kadencję prezydencką?

Prof. Zbigniew Lewicki: Prawie niemożliwe jest, aby Biden uratował dla Demokratów wybory odbywające się w listopadzie. Jeśli wybory do Kongresu odbywają się pomiędzy prezydenckimi, to rozgrywają się głównie wokół spraw wewnętrznych, czasem wręcz lokalnych. W tych sprawach Republikanie mają szerokie pole do popisu.

Byłbym niezwykle zaskoczony, jeśli Biden kandydowałby w wyborach w 2024 r. Jeszcze bardziej zdziwiłoby mnie jego zwycięstwo. Biorąc pod uwagę jego stan fizyczny i psychiczny, wydaje się niemożliwe, aby mógł sprawować swój urząd przez dłużej niż cztery lata. Jeśli Republikanie wystawią przeciwko niemu kogoś młodego i dynamicznego, to kontrast z Bidenem będzie ogromy. Biden wygrał, ponieważ Amerykanie byli zmęczeni Trumpem i nie chcieli dłużej tolerować jego zachowań i rozmaitych idiosynkrazji. Nominowanie przez Republikanów „tradycyjnego” polityka mającego charyzmę sprawi, że Biden nie będzie miał szans. Możliwe jednak, że ich kandydatem będzie ponownie Trump. Nie powiedział, że nie będzie kandydował, a jeśli podejmie taką decyzję, to będzie kandydatem. W takiej sytuacji sprawa jest otwarta, bo Amerykanie na równi mogą nie chcieć jednego i drugiego. Wówczas czynnikiem decydującym będzie to, który z nich jest bardziej nielubiany przez wyborców.

Rozmawiał: Michał Szukała