Ostatnio przy okazji zaskakującego oświadczenia Grzegorza Schetyny, że obecny lider Platformy mógłby łączyć urząd prezydenta z funkcją szefa partii. Ale także w związku z wyborami europejskimi, które pokazały, że rozmowę o sukcesji coraz trudniej opisywać jako dzielenie skóry na niedźwiedziu. Bo PO zachowała, a nawet nieznacznie zwiększyła przewagę nad opozycją.

Reklama

Króliki z kapelusza Tuska

Politycy Platformy są na ogół przekonani, że rozwiązania najprostsze są najbardziej prawdopodobne. A rozwiązaniem najprostszym, od dawna traktowanym jako najbardziej naturalne, jest przekazanie steru rządów zastępcy, numerowi dwa w rządzie, Grzegorzowi Schetynie. Czy tą logiką nie zachwieją dodatkowe okoliczności? Na przykład zamówiony przez "Rzeczpospolitą" sondaż, w którym milkliwego, słabo rozpoznawanego Schetynę jako przyszłego szefa rządu wskazało zaledwie 9 procent Polaków?

"Oczywiście, Donald do ostatniej chwili nie będzie sobie zamykał drogi do różnych rozwiązań" - spekuluje znaczący polityk PO. "Ale ktoś taki jak Grzegorz, mało charyzmatyczny, skoncentrowany na trzymaniu wszystkiego w garści, mógłby się okazać dla niego wymarzony. Wspierając rząd z Pałacu Prezydenckiego swoją popularnością, mógłby zachować pakiet kontrolny. No chyba żeby się pokłócili. Te "inne rozwiązania" to dzisiaj marszałek Sejmu Bronisław Komorowski i szef klubu Zbigniew Chlebowski jako premierzy rezerwowi. To o nich, poza Schetyną, mówił Tusk na posiedzeniu zarządu. Padają zresztą także inne nazwiska: popularnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego, ba, nawet Waldemara Pawlaka, który ponoć wierzy, że przy okazji rekonstrukcji rządu przyjdzie czas na mniejszego koalicjanta. Do niedawna wymieniano też nazwisko byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza, który sam się jednak lekkomyślnie skreślił beztroskim sprzedaniem mediom historii swojego romansu.

Reklama

Przypominałoby to jednak wyciąganie królika z kapelusza, Komorowski jest dziś odsunięty od bieżących spraw państwowych. "Zaprośmy Bronka, ostatnio często o nim zapominaliśmy" - dowcipkował Tusk przed zwołaniem w kancelarii premiera narady na temat tarczy antyrakietowej. Z kolei Chlebowski ma dostęp do tajemnic i decyzji, ale jest traktowany nie całkiem poważnie, Tusk obiecał mu już w wywiadzie funkcję ważnego członka rządu od gospodarki i słowa nie dotrzymał. Wszędobylski, stale obecny w mediach szef klubu co jakiś czas przypomina w wywiadach, że nic nie jest jeszcze przesądzone. Robi to jednak zbyt często i za nerwowo.

Wałęsa się zapierał

Czy bycie premierem to marzenie polskich polityków? Generalnie tak, choć czasem można odnieść wrażenie, że najprzyjemniejsze jest samo znalezienie się na giełdzie nazwisk, dużo mniej - późniejsze dreptanie w kieracie. Że marzyło o tym wielu, przekonuje cała historia III RP. Wielu, acz nie wszyscy. Poczet niedoszłych premierów to historia ambicji, ale też przypadków i dziejowych konieczności.

Reklama

Paradoksalnie pierwszym wielkim niedoszłym był w wolnym państwie... Lech Wałęsa. Kiedy Sejm kontraktowy odrzucił w lipcu 1989 roku kandydaturę generała Czesława Kiszczaka jako nieprzystającą do nowych czasów, liderzy obozu solidarnościowego zaczęli powtarzać jak mantrę, że ich kandydatem jest właśnie sam Wałęsa. A jednak na zebraniu klubu OKP wielu szeregowych posłów, którzy przyszli na Wiejską dzięki fotce z nim, zaskakująco brutalnie powtarzało, że Lech się nie nadaje. Musiał to przełknąć, ale też trzeba przyznać, że sam o tym nigdy nie marzył. Relacje Jarosława Kaczyńskiego i Tadeusza Mazowieckiego są tu akurat wyjątkowo zgodne: zapierał się przed taką codzienną władzą rękami i nogami, marzył już o posadzie głowy państwa.

Sam zgłosił trzech kandydatów: Jacka Kuronia, Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego. To było rytualnym uznaniem ich zasług dla odzyskania wolności. Szanse miał tylko Mazowiecki - najlepiej pasujący do koalicji ze stronnictwami sojuszniczymi: ZSL i SLD, i do nachylonych lekko w prawo solidarnościowych posłów. Geremek musiał przeżyć gorycz porażki jeszcze po raz drugi - jesienią 1991. Po pierwszych wolnych wyborach. Wałęsa już jako prezydent powierzył mu misję tworzenia rządu jako szefowi najsilniejszej solidarnościowej partii, Unii Demokratycznej. Była to jednak siła względna - przy wielkim rozproszeniu głosów UD zdobyła niecałe 13 procent, a przy niechęci do niej prawicy profesor nie miał szans. Zamknął się na kilka dni w sejmowym gabinecie, o jego stanie świadczyły łzy jego wpływowej asystentki Marii de Rosset Borejszy. Upokorzenie, jakie mu zafundował Wałęsa, pozostawiło trwałe ślady. Nigdy już nie wymieniano go jako kandydata na ten urząd.

Wymieniano nawet Janowskiego

W rozdrobnionym, wolnym już parlamencie zostać premierem nie było łatwo. Być wymienianym jako kandydat - a to co innego! Po upadku rządu Olszewskiego latem 1992 roku gmach na Wiejskiej przeżył szaleństwo karuzeli nazwisk. Wśród rozważanych pretendentów mogących pogodzić naród pojawił się nawet... lider Porozumienia Ludowego Gabriel Janowski, wówczas nie tak kontrowersyjny jak dziś, acz już uchodzący za ekscentryka.

Zabawiając się w korytarzowe spekulacje, sejmowi dziennikarze sami wymyślili kandydata - Pawła Łączkowskiego, lidera kanapowej Polskiej Partii Chrześcijańskich Demokratów (kto dziś ją pamięta?). W dzień później dowiedzieli się ze zdumieniem, że bohater ich szeptów jest brany w międzypartyjnych negocjacjach pod uwagę całkiem na serio. Tadeusz Mazowiecki prowadził negocjacje w imieniu Unii Demokratycznej zbyt powoli, bo jak mówiono, sam nie tracił nadziei na powrót na fotel szefa rządu. A ostatecznie z kapelusza wypadła mało znana posłanka UD Hanna Suchocka jako osoba zaufana Geremka, a równocześnie gorliwa katoliczka, strawna dla prawicy.

Historia rządu Suchockiej (1992 - 1993) pokazywała, że rozbudzanie premierowskich ambicji stało się istotnym narzędziem uprawiania polityki - przede wszystkim w rękach prezydenta Wałęsy. Gdy chciał podminować ekipę Suchockiej, zaczynał szeptać do ucha rozmaitym politykom, że mogą być tym, kim jest "pani Hania". Postępował tak na przykład bardzo umiejętnie z wicepremierem i wiceprezesem ZChN Henrykiem Goryszewskim. Podczas jednej z wizyt zagranicznych zdążył już w samolocie zaproponować tworzenie nowego rządu i Goryszewskiemu, i szefowi MSZ Krzysztofowi Skubiszewskiemu. Kandydatem części niezadowolonej prawicy był z kolei poseł "Solidarności" Andrzej Smirnow, mało znany i porywający (dziś jest w Platformie Obywatelskiej), ale uchodzący za takiego, co "wreszcie pogodzi wszystkich". I jemu Wałęsa nie odmówił cichego poparcia. Decydując się na wywrócenie rządu Suchockiej, szef NSZZ "S" Marian Krzaklewski miał jednak podobno nadzieję na urząd premiera dla siebie. Ale Wałęsa rozwiązał parlament (co było od początku jego celem), a następne wybory wygrały partie postpeerelowskie - SLD i PSL.

O sztuce wyrzekania się władzy

A u nich już pragmatyzm dominował nad upajaniem się urzędami. Naturalnym kandydatem do rządzenia był lider Sojuszu Aleksander Kwaśniewski. Ale rozstrzygnęła jedna rozmowa: przy butelce koniaku Kwaśniewski "opchnął" posadę premiera szefowi ludowców Waldemarowi Pawlakowi. Uczestnik tej narady-biesiady Józef Oleksy opisuje decyzję jako skutek wielogodzinnych przekomarzanek. Było to jednak następstwo przemyślanej strategii Kwaśniewskiego, który chciał uciec od władzy i z powodów strategicznych (za wcześnie na postkomunistów!), i osobistych.

Gdy na początku 1995 roku Wałęsa doprowadził do dymisji Pawlaka, Kwaśniewski zasłonił się raz jeszcze - tym razem Oleksym. Dzięki temu zapewne gładko wygrał wybory prezydenckie. Było to dla niego rozwiązanie zdecydowanie przyjemniejsze niż borykanie się z władzą rzeczywistą, ale za to przysparzającą sporo kłopotów.

Czas rządów postkomunistów przyniósł także pojawienie się pierwszych kandydatur symbolicznych. Gdy wybuchła sprawa Oleksego, pozbawiony znaczenia klub KPN ogłosił, że premierem powinien być Andrzej Ostoja-Owsiany, poseł Konfederacji o surowym spojrzeniu, niepopierany przez nikogo poza kilkunastoma partyjnymi kolegami. Zdążył nawet wygłosić gromką mowę w sejmowej palarni. Z kolei posłowie Unii Wolności przekonywali prezydenta Kwaśniewskiego do pozaparlamentarnego rządu z Władysławem Bartoszewskim na czele - to też była oferta czysto demonstracyjna, bo Kwaśniewski wolał bezskutecznie godzić Unię z postkomunistami,

W kuluarach pojawiła się jednak jeszcze jedna cicha kandydatura mająca w teorii szanse: PSL-owskiego marszałka sejmu Józefa Zycha, który miał skupić w swoich rządzie wszystkich poza SLD, ugrupowaniem kojarzonym z zarzutem agenturalności wobec Moskwy. Odpowiedź była natychmiastowa - bliski postkomunistom tygodnik "Nie" wywlókł Zychowi dawno zatarty wyrok za drobne malwersacje popełnione w czasach młodości, gdy był działaczem harcerskim. Ten rząd nigdy w końcu nie powstał, zapewne również z dziesiątków innych powodów. Ciekawe swoją drogą, czy bezbarwny, dumny ze swojej marszałkowskiej funkcji, więc niepalący się do tej zmiany radca prawny gazowni z Zielonej Góry zdołałby długo godzić w jednej ekipie liberalną Unię Wolności, lewicową Unię Pracy i nastawione na maksymalne dojenie państwa PSL.

Gdy w roku 1997 głównym rozgrywającym stał się lider zwycięskiej AWS Marian Krzaklewski, to pomimo dawnych ambicji poszedł natychmiast w ślady Kwaśniewskiego. Nie wziął sam władzy, a swojemu klubowi zafundował pozorne emocje konkurowania dwóch kompletnie nieznanych Polakom premierowskich kandydatów: profesora z Gliwic Jerzego Buzka i profesora z Wrocławia Andrzeja Wiszniewskiego. Ten ostatni, szanowany radykalny antykomunista o łagodnym usposobieniu, był od początku skazany na spalenie. Odbyło się nawet nieformalne głosowanie w partii rządzącej, posłowie podzielonej na wiele frakcyjek AWS wrzucali głosy do... teczki przewodniczącego Krzaklewskiego, ale nikt nie pilnował ich liczenia. Od początku było jasne, że wypaść ma specjalista od kotłów parowych, czyli Buzek.

Okazał się też rozwiązaniem najtrwalszym - rządził jako pierwszy całą kadencję, do 2001 roku, przetrwał nawet rozpad koalicji z Unią Wolności. Wiszniewskiego wynagrodzono funkcją szefa Komitetu Badań Naukowych, a sam Krzaklewski wiele razy opierał się sugestiom, aby wyrzekł się kierowania "z tylnego siedzenia" i uczynił system rządzenia wreszcie czytelnym. Nie pomogło to jednak jego szansom w wyborach prezydenckich w roku 2000.

Zagłada premiera z Krakowa

Podczas rządów postkomunistów zapoczątkowanych w roku 2001 pojawiły się kolejne nowe zjawiska. Po pierwsze było oczywiste, że Leszek Miller zostanie premierem po przewidywanym zwycięstwie SLD, choć nikt tego formalnie przed czasem nie ogłaszał. To pierwszy szef zwycięskiego ugrupowania, który wziął na siebie ten ciężar.

Po drugie, w czasie tej kadencji Platforma Obywatelska wskazała formalnie własnego kandydata na premiera - Jana Rokitę. Do tej pory nie było w Polsce takiego zwyczaju. Gdy podobną PR-owską zagrywkę zaproponowano na kierownictwie PiS (kandydatem miał być, inaczej niż w PO, prezes), wielu polityków wyśmiało pomysł jako nonsensowny. Najgłośniej śmiał się Ludwik Dorn. Jarosław Kaczyński to sobie zapamiętał. To faktyczny początek ich rozłożonego na etapy rozstania.

Tymczasem Rokita miesiącami przesiadywał w swoim pokoiku w Sejmie z ekspertami od gospodarki i administracji, pisząc, w dużej mierze bez konsultacji z resztą partii, program przyszłego rządu. Był z pewnością najlepiej przygotowanym kandydatem na to stanowisko. Kampanię wyborczą prowadził, wpisując na swoje billboardy hasło: "Premier z Krakowa". Przed nim i po nim nikt się na coś takiego nie odważył.

Mało kto wie, że premierostwo Rokity stało jednak prawie od początku pod znakiem zapytania. Wielu polityków PO kwestionowało je półgębkiem, opowiadając dziennikarzom, że "Janek ma szanse tylko wtedy, jeśli będzie potrzebny do układanki z PiS". Dla jednych był zbyt prawicowy, dla innych za bardzo samodzielny, jedni mieli mu za złe arogancję, inni to, że za dużo mówił o walce z korupcją. Tusk milczał, ale po kątach szeptano, że jego alternatywnym kandydatem, wtedy na premiera rządu koalicyjnego, jest były szef rządu z 1991 roku Jan Krzysztof Bielecki. Jak by się to skończyło, nie wiadomo. PO wybory przegrała.

Tasowanie w mózgu prezesa

Jarosław Kaczyński to kolejny lider zwycięskiego ugrupowania, który nie od razu sięgnął po premierowską władzę. Nie chciał obciążać brata kandydującego do prezydentury wizerunkowym problemem bliźniaków przy władzy. Raz jeszcze, tym razem w jego gabinecie, rozegrał się spektakl pod tytułem "tasowanie premierów". Z talii wypadł ostatecznie Kazimierz Marcinkiewicz jako polityk najbardziej strawny dla polityków, a i wyborców PO.

Wypadł, ale wkrótce potem Kaczyński ujawnił, kogo jeszcze rozważał: Ludwika Dorna, Zbigniewa Wassermanna i Zbigniewa Ziobrę. Sami kandydaci nie robili w tej sprawie nic. Ale na przykład opromienionego dobrym wynikiem w Krakowie Ziobrę lansował cieszący się zaufaniem prezesa Przemysław Gosiewski. Posunął się do tego, że przynosił mu do gabinetu faksy od "kieleckiego ludu", który domagał się, aby to niedawny popularny członek komisji badającej aferę Rywina stanął na czele rządu. Nadaremnie. Kaczyński był ponad takie naciski.

W swojej autobiografii wyznał, że miał tak naprawdę jeszcze jedną kandydaturę: Anny Fotygi, wtedy mało znanej europarlamentarzystki z Gdańska. Trudno powiedzieć, co przemawiało za tą wiecznie naburmuszoną, mało komunikatywną działaczką - poza koleżeństwem z Lechem Kaczyńskim z czasów związkowych. Gdyby została szefem rządu, lawinowy proces depopularyzacji PiS zapewne trudno byłoby zatrzymać. Rzecz charakterystyczna - to nie partyjne gremia dyskutowały o wadach i zaletach poszczególnych postaci. Wszystko działo się w głowie popijającego herbatkę lidera. On też podjął jednoosobowo po 9 miesiącach decyzję, że nadszedł już czas, aby sam przejął stery.

Z Tuskiem jest dziś podobnie. Może sobie żartować do woli o trzech premierach na sali. O wszystkim w ostateczności rozstrzygnie sam, tak jak ostatnio zdecydował o obsadzie stanowisk europejskich. Nie wiadomo więc, czy kandydaci są nawet pewni do końca, że są kandydatami. Choć niektórzy kolportują plotki z powracającym refrenem: "Donald mi obiecał".

Wizytówka z napisem "niedoszły"

Innym zabawnym zjawiskiem były uniki samego Tuska przed wyborami 2007, gdy pytano go, czy sam jest kandydatem na premiera. Przypominał, że w Polsce nie ma jednoznacznej tradycji, odsyłał do przyszłej sejmowej arytmetyki. Ociągał się tak jeszcze dobre parę dni po wyborach, gdy było jasne, że to jego partii przypadnie ta funkcja. I nie była to chyba tylko czcza kokieteria.

Bo premierostwo to zawód nie dla wszystkich, w sumie zaszczytny, ale też mało przyjemny. Rokita, który premierem nigdy nie został, ale obserwował z bliska wielu szefów rządu, a w latach 1992 - 1993 trochę nawet sterował Hanną Suchocką jako jej najbliższy doradca, opowiadał plastycznie o ponurym życiu człowieka, który w ciągu dnia nie rozmawia z nikim dłużej niż przez 15 minut zapisanych w kalendarzu, a do domu jest wieziony po północy limuzyną na sygnale, po to aby wstać do tego kieratu następnego dnia o szóstej rano.

Nic dziwnego, że mało który z premierów sprawiał wrażenie definitywnie szczęśliwego (najbliższy tego był chyba Marcinkiewicz), zwłaszcza u schyłku swoich rządów. I nic dziwnego, że pamiętamy wielu znaczących polityków - od Wałęsy poprzez Oleksego i Zycha, Macieja Płażyńskiego i Włodzimierza Cimoszewicza, wreszcie zaś i Donalda Tuska, którzy celowali od razu w prestiżową, za to mniej obciążoną stresami prezydenturę. Inna sprawa, że niektórzy i tak zostawali szefami rządu, najczęściej w następstwie niezwykłej komplikacji polskiej polityki. A jeśli nawet nimi nie byli, mogli sobie wpisać na wizytówki "XY, premier niedoszły".

W teorii może to zrobić nawet Janusz Kaczmarek, który już jako podejrzany o ujawnienie tajemnicy śledztwa były minister w rządzie Kaczyńskiego został "zgłoszony" na premiera przez Samoobronę i LPR - w skazanym na rozwiązanie parlamencie poprzedniej kadencji. Choć on będzie w tej historii jedynie groteskowym ozdobnikiem. Ale już Waldemar Pawlak, który ponoć głęboko wierzy, że jest skazany na trzykrotne premierowanie, tak jak przedwojenny lider chłopów Wincenty Witos, zasługuje w niej na poczesne miejsce. Bo wyczuwa się w nim, pod bezbarwną powłoką, niekłamaną rządzę realnej władzy.

Choć ze Schetyną nie ma raczej szans...