"Tylko Kwaśniewska może wygrać wybory z Donaldem Tuskiem" - huczą tytuły, zresztą bardziej w portalach internetowych niż gazetach, bo każdy obdarzony nawet słabą pamięcią dziennikarz przeczuwa, że nic z tego ostatecznie nie będzie. Skończy się na teoretycznych rozważaniach. Od 1990 roku, czyli od momentu ustanowienia powszechnych i bezpośrednich wyborów prezydenckich, zamiast wyłaniania głowy państwa przez parlament, wiedzieliśmy wiele razy istne eksplozje ludzkich ambicji, a także mnożenie najróżniejszych, mniej lub bardziej wydumanych personalnych kombinacji. A jednak logika osobistej popularności zderzała się boleśnie i przegrywała z logiką partyjnej maszynerii. I z przekonaniem Polaków, że co by nie wynikało z rankingu, na samym końcu dojdzie do rozwiązań najbardziej naturalnych. A więc Anno Domini 2010 zetrą się ze sobą obecny lokator Pałacu Prezydenckiego, kandydat głównej partii opozycyjnej i przekonany o sukcesie rywal, nie tylko popularny, ale liderujący partii rządzącej Donald Tusk.

Reklama

ZBIGNIEW BRZEZIŃSKI I INNI MĄDRZY KANDYDACI PRZECIW WAŁĘSIE

Mało kto pamięta, że w roku 1990 prasa zasypywała Polaków nazwiskami dostojnych postaci, którzy mieli mieć jedną zaletę: startując, pozwoliliby uniknąć starcia między prącym jak burza Lechem Wałęsą i obozem premiera Tadeusza Mazowieckiego. Zajmował się tym najchętniej lewicowy tygodnik "Po prostu", ale też poważniejsze tytuły, łącznie z "Gazetą Wyborczą". Najbardziej realistycznym pomysłem był solidarności marszałek Senatu Andrzej Stelmachowski, najbardziej karkołomnym - były doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Cartera Zbigniew Brzeziński. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami padały inne nazwiska, na przykład Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Żaden z tych ludzi ostatecznie oczywiście nie wystartował. Zwyciężył naturalny scenariusz wojny między Wałęsą i Mazowieckim. Choć do drugiej tury wskoczył czarny koń, czyli Stan Tymiński.

JÓZEF OLEKSY, POSTKOMUNISTA POBOŻNY I EKUMENICZNY

Był pierwszym z zastępu marszałków Sejmu przejawiających prezydenckie ambicje. Dlatego po swoim wyborze w 1993 roku miał nieustanne pretensje do telewizji Walendziaka, że nie rejestruje jego zagranicznych i krajowych wizyt. Nawoływał, aby do prac nad konstytucją dopuścić przedstawicieli pozaparlamentarnej, czyli prawicowej opozycji, utrzymywał nietypowe dla lewicy ostentacyjnie dobre relacje z Kościołem i dał się sfilmować, jak klęczy w Częstochowie przed ołtarzem. Jego plany storpedowali prezydent Wałęsa pospołu z Kwaśniewskim - na początku 1995 roku po wymuszonej dymisji Pawlaka Oleksy został zmuszony do przyjęcia teki premiera. Wałęsa uważał podobno, że byłby dla niego groźniejszym konkurentem niż Kwaśniewski. Że ten ostatni miał na punkcie przyjaznego, wygłaszającego pompatyczne przemówienia marszałka uraz, autor tego tekstu przekonał się osobiście. Kiedyś jako dziennikarz "Życia Warszawy" omyłkowo włożył brutalne słowa Oleksego skierowane przeciw Wałęsie w usta Kwaśniewskiemu. Lider SLD sklął go na korytarzu: "To nieprzypadkowe!" - krzyczał. "To co dobre ma mówić pan marszałek, a co złego Kwaśniewski!"

Reklama



JÓZEF ZYCH, POTĘGA FOTELA

Reklama

Ten bezbarwny radca prawny gazowni z Zielonej Góry, ornitologa amator nabrał prezydenckich ambicji, gdy na początku 1995 został marszałkiem pod Oleksym. Był przekonany, że pogodzi Polaków, oferował się na przykład jako mediator w brutalnych konfliktach między postkomunistycznym rządem a "Solidarnością". A jednak w końcu nie wystartował. Swoim współpracownikom skarżył się wtedy na sekretne i bardzo brutalne naciski ze strony dużo młodszego prezesa PSL Waldemara Pawlaka, który ostatecznie został kandydatem partii, by wybory sromotnie przegrać. Już po wyborach tygodnik "Nie" ujawnił, że w młodości marszałek Zych miał dawno zatarty wyrok za drobne malwersacje w czasach PRL, gdy był działaczem harcerskim. I Oleksy, i Zych mierzyli swoją popularność głownie "na czuja". Sondaże były w 1995 roku rzadkie i nieregularne.

ANDRZEJ ZOLL I INNI KANDYDACI OBOZU POSIERPNIOWEGO

Poszukiwał ich uporczywie przed wyborami 1995 zastęp centroprawicowych polityków na czele z Aleksandrem Hallem. Mieli powstrzymać inwazję postkomunistów na najwyższy urząd, ale też zastąpić niepopularnego Wałęsę. Zoll był symbolem tych nieustających spekulacji - konserwatysta i katolik, ale bliski Unii Wolności, na dokładkę prezes Trybunału Konstytucyjnego o godnej aparycji. Ostatecznie w kampanii tę rolę pełnił najpierw prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz, który zrezygnował w ostatniej chwili, a potem Hanna Gronkiewicz-Waltz. A w drugiej turze i tak starli się Wałęsa z Kwaśniewskim. Zoll pojawiał się jeszcze w spekulacjach przed wyborami 2000.

MACIEJ PŁAŻYŃSKI, KANDYDAT NIEWYLUZOWANY

Bardzo popularny jako wojewoda w Gdańsku i okolicach, za to nieznany w reszcie kraju, został zrobiony w 1997 roku marszałkiem Sejmu przez Mariana Krzaklewskiego. Szybko zaczął mu zagrażać jako kolejny dzierżyciel marszałkowskiej laski z prezydenckimi ambicjami. Milkliwy, drewniany i niezdecydowany, swoim asystentem prasowym zrobił doświadczonego dziennikarza Grzegorza Miecugowa, który "szkolił go medialnie". W Gdańsku krążyły plotki, że nawet żona Płażyńskiego ćwiczy wymowę. Stał się na moment kandydatem liberalnego skrzydła AWS, które żądało rozstrzygnięcia tego sporu przez bliżej niesprecyzowane prezydenckie prawybory. Po latach Jan Rokita mówił o swoim poparciu dla jego kandydatury: "Tonący brzytwy się chwyta". Nie odważył się rzucić wyzwania Krzaklewskiemu, ale już po wyborach prezydenckich 2000 rozbił AWS, stając się jednym z liderów Platformy Obywatelskiej. Model i finał jego kariery najlepiej scharakteryzował go współpracownik: "Tak długo namawialiśmy go, żeby się wreszcie wyluzował, aż w 2003 roku zrobił to... Nagle zrezygnował z funkcji szefa PO i zniknął po angielsku z głównej sceny.



JOLANTA KWAŚNIEWSKA, PANI ZE ZBYT CIENKĄ SKÓRA

Zaczęła się pojawiać w prezydenckich rankingach w 2003 roku jako recepta na popularność postkomunistycznego obozu borykającego się z aferą Rywina - z 34-procentowym poparciem na starcie. Była znana jako celebrytka, ale nigdy nie wypowiadała sądów politycznych. Uzupełniała tylko Kwaśniewskiego, uczestnicząc w mszach świętych i klękając przed papieżem. - Zorientowałem się, że chce kandydować, gdy ogłosiła w pałacu: "Jako małżonka prezydenta mam patriotyczny obowiązek namawiać Polaków do działań prozdrowotnych" - dworował sobie jeden z dobrze znających prezydencką parę polityków lewicy. Podstawą jej kampanii miałyby być tworzone za jej zachętą "komitety tolerancji", szefowe sympatyzujących z nią kobiecych pism i personel jej fundacji Porozumienie bez Barier. Za jej personalne filary uważano grafika Andrzeja Pągowskiego i krótkotrwałego polityka lewicy Sławomira Wiatra. Stało się jednak jasne, że pani prezydentowa nie wystartuje, gdy zareagowała płaczem na artykuł we "Wprost" żartujący sobie z jej pieska. Miała zbyt cienką skórę, a przesłuchania przed komisją orlenowską wyleczyły ją chyba ostatecznie z polityki.

TOMASZ LIS, DOZNAŁ SZOKU, ALE PRZEMYŚLAŁ

W 2003 roku ten popularny szef TVN-owskich "Faktów", trzymający na ścianie w swoim gabinecie fotkę Johna Kennedy’ego, zaczął jeździć po kraju, promując, ku początkowemu entuzjazmowi szerokiej publiczności, swoją polityczną książkę "Co z tą Polską". Była napisana w łagodnie konserwatywnym tonie i pełna narzekań na niesprawne państwo. Choć odrzucił propozycję kandydowania z list PO do Parlamentu Europejskiego, w lutym 2004 roku "Newsweek" umieścił jego nazwisko w prezydenckim rankingu. Okazał się w nim wówczas jedynym groźnym konkurentem Kwaśniewskiej, będącym w dodatku, w przeciwieństwie do niej, człowiekiem o wysokich politycznych kwalifikacjach, choć nie politykiem. "Szok, muszę to przemyśleć" zareagował okładkowym tekstem i poprosił dziennikarzy, aby w sprawie politycznych planów zgłosili się do niego za rok. Kierownictwo TVN nie czekało i zwolniło go natychmiast z pracy. Gdy został członkiem zarządu Polsatu, nadal spekulowano o jego politycznych ambicjach, śledząc, jak spotyka się z Tadeuszem Mazowieckim albo z polskimi członkami klubu Harvarda, którzy chcieli mu robić kampanię. Plotkowano nawet, że Zygmunt Solorz, często patronujący dyskretnie rozmaitym politykom, chciałby mieć swojego prezydenta. Tak jak Kwaśniewska. Lis źle jednak zareagował na grzebanie w jego życiu (fotka z przyjęcia, gdzie paradował obok Jana Kulczyka, mocno sprzeczna z ówczesną atmosferą nieufności wobec polityczno-biznesowych elit). Ale tak naprawdę powodem zatrzymania się było chyba co innego. Ostrożny, pragmatyczny Lis uznał, że nie przetrwa starcia z potężnymi partyjnymi strukturami, opierając się tylko na bogatych biznesowych przyjaciołach. Co zabawne, tekst o nim w "Newsweeku" bardzo zdenerwował Donalda Tuska, który w 2004 roku mógł liczyć na poparcie od 3 do 9 procent. Okazało się, że emocje były niepotrzebne. Dziś plotki o Lisie jako ewentualnym liderze czy symbolu obozu liberalnego wzbudzają w politykach PO wesołość.

RAFAŁ DUTKIEWICZ, PRZEGRANY W WOJNIE NERWÓW

Niedoszły kandydat w wyborach, których jeszcze nie było - 2010 roku. Sympatyczny, menadżerski prezydent Wrocławia, miał na ścianie gabinetu portrety Busha i Giulianiego, a nie Kennedy’ego, ale buławę prezydencką w teczce także nosił przez dłuższą chwilę . Niezwykle popularny jako prezydent Wrocławia (wie to każdy, kto jeździł w tym mieście taksówkami), zrazu długo się zarzekał, że jego kandydatura to fakt medialny. W końcu zaczął się jednak przyznawać. Ba, był pierwszym, który zadeklarował otwarcie, no może na półotwarcie, że możliwa jest budowa nowego ruchu politycznego na zabetonowanej scenie właśnie w oparciu o kampanię prezydencką. Skończyło się na sondażowych wizytach w Warszawie i kilku prasowych wywiadach, w których zapowiadał "rozpędzenie obecnej klasy politycznej". Próbował rozliczać Platformę z jej modernizacyjnego programu, skarżył się też na nacisk z jej strony. Działacze PO mieli na przykład badać, czy wykorzystuje właściwie kartę kredytową, w końcu wycofali dla niego poparcie w miejskiej radzie, a rząd nie sprzyjał rozmaitym wrocławskim przedsięwzięciom. Ostatecznie Dutkiewicz nie wytrzymał tej wojny nerwów i wybrał karierę samorządową, zostawiając Polskę XXI na lodzie.Padł ofiarą partyjnej polaryzacji, której okowy raczej się zacieśniają, zamiast zelżeć.

***

Niektóre prezydenckie fantomy zawędrowały nieco dalej niż do tytułów prasowych czołówek. Włodzimierz Cimoszewicz, ostatni marszałek Sejmu z lewicy, wcześniej premier i szef MSZ, człowiek nieelastyczny i kiepsko współpracujący z partyjnym aparatem, wszedł do kampanii 2005 z 30-procentowym poparciem na starcie. Wycofał się nagle po kilkutygodniowych występach w roli kandydata. Padł ofiarą historii z zatajonymi akcjami Orlenu w majątkowym oświadczeniu, ale chyba tak naprawdę nie czuł się od początku dobrze w skórze rywala Kaczyńskiego i Tuska. Z kolei Zbigniew Religa chciał dojechać do mety bez partyjnych struktur i wielkich pieniędzy, umacniając podróżami po kraju reputację przyzwoitego i popularnego, nieco staromodnego lekarza. Ale gdy dobre początkowo wyniki w sondażach stopniały, także i on był zmuszony dać za wygraną.

Obecnie takim kolejnym fantomem, bohaterem szeptanych spekulacji, stał się przyszły szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, notabene rozważany czysto teoretycznie przez niektórych działaczy AWS jako alternatywa dla Krzaklewskiego już w roku 2000, gdy był lojalnym wobec szefa premierem. Tym razem miałby być kandydatem Platformy, ale przecież nie do końca partyjnym, a więc kimś, na kogo zapotrzebowania w dzisiejszej polityce raczej już nie ma. Zdążył więc zapewnić Donalda Tuska, że nie snuje oczywiście żadnych prezydenckich planów. I zapewne zmieniłby zamiary, gdyby w polskiej polityce doszło do jakiejś rewolucji. Ale na nią akurat się nie zanosi.