Niecałą dekadę temu odchodził w niesławie, żegnany dramatycznie niskimi notowaniami i hasłami: "Buzek na wózek", a dziś media porównują go do papieża. "Po śmierci Jana Pawła II będzie formalnie najważniejszym Polakiem na świecie" - napisał właśnie jeden z tygodników. Oczywiście gdy tylko zajmie fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, co wydaje się niemal pewne.

Reklama

Gdy w 1997 r. po raz pierwszy próbował sił w polityce, nawet nie dostałby się do Sejmu. Pomogła lista krajowa - nieistniejąca już szczególna ścieżka gwarantująca mandaty grupie wybranych polityków, którzy nie zdobyli wymaganego poparcia.

Po czterech latach, w kolejnych wyborach, zdobył niemal 33 tys. głosów (ale do Sejmu nie wszedł, bo AWS nie przekroczyła wymaganego progu). Sam wynik był już stosunkowo niezły, choć Barbara Blida, która startowała wtedy z tego okręgu, miała prawie trzy razy lepszy.

W 2004 r., gdy po raz pierwszy kandydował do Parlamentu Europejskiego, osiągnął pierwszy życiowy rekord - 173 tys. głosów, najwięcej w całym kraju.

W 2009 r. - kolejny rekord - 393 tys. Zwycięstwo, można napisać, porażające. Tak bardzo, że według sondaży już uważany jest za najlepszego następcę Donalda Tuska. W okręgu poparło go ponad 40 proc. głosujących. I to na Śląsku, gdzie przed laty własnymi rękoma masowo zamykał kopalnie, forsując reformę górnictwa.

Przypadkowy bohater

Talenty Buzka polityczni wyjadacze oceniali zwykle bezlitośnie. "To sympatyczny amator, początkowo całkowita marionetka w rękach Mariana Krzaklewskiego. Bez jego zgody nie potrafił mianować wicewojewody" - kpił Jarosław Kaczyński, lider PiS w "Alfabecie braci Kaczyńskich". I ilustrował to scenką - Buzek ma podjąć ważną decyzję, chwyta więc za telefon i za sekundę odzywa się komórka Krzaklewskiego, który siedział na sali sejmowej.

Reklama

Mimo to był jedynym premierem, który w nowej Polsce przetrwał całą czteroletnią kadencję Sejmu. Długo udawało mu się nie tylko spinać wyjątkowo egzotyczny zestaw - rządy związkowców i liberałów, ale też - przynajmniej formalnie - panować nad konglomeratem ugrupowań tworzących Akcję Wyborczą Solidarność.

Tu od początku wszystko postawiono na głowie, może dlatego łatwo było oswoić się z groteskowym obrazkiem wicepremierów, jaki serwowało każde posiedzenie rządu - po lewej stronie Buzka poważny, zamknięty w sobie Leszek Balcerowicz, po prawej - rozluźniony Janusz Tomaszewski, który zaraz po rozpoczęciu obrad zzuwał buty i po prostu w skarpetkach spędzał całe godziny debat na kolejnymi dokumentami.

I w tak niesamowitej konfiguracji ów gabinet zdołał przeprowadzić w kraju cztery gigantyczne reformy: edukacji, zdrowia, samorządową i emerytalną, choć dziś - przynajmniej w części - uważane za niezbyt nieudane (w służbie zdrowia pieniądze wcale nie idą za pacjentem, choć reformę natychmiast popsuli następcy, eksperci od edukacji krytykują wprowadzenie do systemu szkół gimnazjalnych i skrócenie nauki w liceach, a analitycy coraz głośniej ostrzegają przed załamaniem systemu emerytur i rent w obecnym kształcie).

Na szeroką skalę prowadzono ostatnie wielkie prywatyzacje, m.in. Telekomunikacji Polskiej, Domów Towarowych Centrum czy PZU. Za nieprawidłowości w tych procesach minister rządu Buzka Emil Wąsacz do dziś ma cały pakiet zarzutów stawianych przed Trybunałem Stanu.

Ale i z innych powodów trudno uznać te czasy za pasmo sukcesów.

Zarzuty lustracyjne wobec jednego z wicepremierów, afera "króla żelatyny", nieformalna Polska Partia Solorza, ostre protesty społeczne czy ogromny apetyt na nowe posady - wszystko to nie tylko oznaczało dramatycznie niskie poparcie społeczne, ale też świetną pożywkę dla politycznych konkurentów. Na fali opozycji do hasła TKM, które obowiązywało za czasów Buzka, zaczęła powstawać partia braci Kaczyńskich, niedaleko kiełkuje już Platforma Obywatelska. A na fali histerycznego strachu przed mityczną dziurą budżetową ówczesnego ministra finansów Jarosława Bauca do władzy triumfalnie wracają postkomuniści i Leszek Miller.

Ile w tym zasługi samego Buzka? Trudno jednoznacznie ocenić, ale czy może dobrze rokować premier, który od początku nie jest przekonany, że zajmuje odpowiednie stanowisko?

Jak mówią jego współpracownicy, nigdy nie czuł się szczególnie dobrze w tym fotelu. Trafił tam przecież przypadkiem.



Do trzech razy sztuka

Pierwszy kandydat na premiera, Wiesław Walendziak, którego Krzaklewski namaszcza w pubie Lolek podczas zwycięskiej fety, przepada w starciu z Januszem Tomaszewskim. Na posiedzeniu klubu AWS dochodzi do czegoś w rodzaju prawyborów - jeden z szefów regionów zgłasza Andrzeja Wiszniewskiego, Krzaklewski - znajomego z czasów podziemnej Solidarności i kolegę z pracy Jerzego Buzka. Głosowanie się kończy, głosy już podliczone, Krzaklewski bierze do ręki kartkę z wynikami, ale ich nie ogłasza. Po prostu wskazuje Buzka.

"Bo wydawał się lojalny, posłuszny i łatwy do sterowania" - wylicza Ryszard Czarnecki, wtedy jeden z ministrów Buzka, dziś europoseł PiS.

By nowa ekipa rządowa łatwiej się mogła zintegrować, zaczęto organizować kolacje w wybranych restauracjach. Przez wiele pierwszych miesięcy jednym z najważniejszych gości był Krzaklewski, formalnie bez żadnej rządowej funkcji. Nie było wątpliwości, kto gra tu pierwsze skrzypce.

Sam Buzek też chyba długo nie czuł się najlepiej w nowym środowisku - według jednej z anegdot z pierwszych dni urzędowania późnym wieczorem, zmęczony, po prostu położył się na dywanie obok biurka w swym gabinecie, bo nie przyszło mu do głowy, że jako szef rządu może mieć za ścianą specjalny pokój do wypoczynku albo że kogoś można o to zapytać.

Nie bywał tu wcześniej, nie miał w tych okolicach znajomych czy bliskich współpracowników. I delikatnie mówiąc, średnio się w tym wszystkim orientował. Gdy już wiedział, że obejmie tekę i jeden z kuzynów wiózł go ulicami stolicy do Sejmu, mijając kancelarię premiera, zauważył: "O, to twoje nowe miejsce pracy". Zdziwiony Buzek miał zapytać, co to za gmach. "No jak to co? To siedziba premiera!" - odparł krewny.

Ta nieporadność w oczach jednych mogła budzić sympatię, w oczach innych - irytację. Kiedy pod Grobem Nieznanego Żołnierza podczas listopadowych uroczystości Buzek zasłabł i zawieziono go do szpitala, okazało się, że jedyną z przyczyn niedyspozycji był głód. Po szpitalnym obiedzie szef rządu poczuł się lepiej i wrócił do zajęć. Kiedy indziej poczuł głód w trakcie kościelnych uroczystości. Asystent, którego poprosił o cokolwiek do zjedzenia, przyniósł obraną, podzieloną na cząstki pomarańczę owiniętą w chusteczkę. A premier, udając, że chusteczką wyciera usta, powoli posilał się znalezionym przez asystenta owocem.

Czy szef rządu, który nie potrafi zadbać o siebie, a przynajmniej sensownie zorganizować otaczającego go aparatu, jest w stanie właściwie zorganizować dużo ważniejsze rzeczy?

Jak przyznają współpracownicy, nieraz miewał chwilę zwątpienia, czy jest odpowiednią osobą na tym stanowisku. Z trudem podejmował decyzje, wolał godzinami debatować, niż ucinać jałową wymianę zdań, rozwiązując problem. Najlepiej czuł się podczas wielogodzinnych negocjacjach, kiedy wymęczeni adwersarze sami rezygnowali z kolejnych roszczeń. "Taki typ naukowca, który chce wszystko poznać i zrozumieć. Śmialiśmy się, że najlepiej z nas wszystkich zna szczegółowe zapisy z wprowadzanych reform" - opowiada jeden ze współpracowników.

Nienawidził decyzji personalnych, zwłaszcza wręczania dymisji. Znosił to z takim trudem, że wkrótce obowiązek ten wzięli na siebie współpracownicy, zasłaniając jego nieobecność napiętym kalendarzem. Ale nie na tym polegała jego największa słabość. "Nie miał własnej koncepcji kierunków polityki państwowej. On nie wiedział, w którym kierunku ma iść państwo. Polityka państwo rodziła się w ministerstwach, w Sejmie, w różnych zespołach ekspertów i lobbystów. Była gąszczem sprzecznych ze sobą dyrektyw" - podsumował po latach Jan Rokita w "Alfabecie Rokity".

Nic dziwnego, że już gdzieś po roku pojawił się pierwszy pomysł, by zamienić się rolami: Krzaklewski na premiera, a Buzek niech stara się o prezydenturę. Te projekty nie miały jednak szans, Buzek więc trwał i to trwał - paradoksalnie - coraz silniejszy. Bo im bardziej rozpadała się AWS i sypała koalicja z UW, tym bardziej malały szanse na jakąkolwiek alternatywę na fotelu premiera. Buzek był jedynym, który potrafił ten galimatias jakoś spinać. Stanął nawet na czele Ruchu Społecznego AWS, bliscy uważają, że to było pięć minut, kiedy obudziło się w nim polityczne zwierzę. Wraz z upadkiem rządu, katastrofalnymi notowaniami i nad wyraz krytycznymi recenzjami w mediach ambicje jednak musiały stopniowo wygasać. Buzek doskonale wyczuwał nadchodzącą klęskę, zwłaszcza że bardzo przejmował się krytycznymi opiniami na swój temat. Siedząc pod koniec rządów na posiedzeniu Sejmu, odwrócił się nagle do swego ministra Michała Wojtczaka i smutnie zauważył: "Zobacz, siedzi tu tyle znakomitych ludzi, których w następnej kadencji już tu nie będzie".



Agenturalne wymysły

Jeśli przejmował się krytyką pod swoim adresem, to oczywiste, że wyjątkowo ciężko musiał znosić oskarżenia o współpracę z SB. To śliski temat, nawet bardzo, ale wypływa od lat, gdy tylko Buzek pojawia się na medialnym firmamencie.

Zaczęło się od nieoficjalnych oskarżeń (Buzek, wpływowy działacz podziemnej "S", miał być zmuszony do współpracy z SB, gdy w połowie lat 80. jego córka zachorowała na białaczkę i konieczna była operacja za granicą; jako argumenty za tą tezą podawano częste wyjazdy Buzka za granicę, mimo opozycyjnej działalności żadnych aresztów czy internowania), ale potem nabrały one mocy oficjalnego niemal dokumentu, który do dziś jest cytowany na internetowych portalach i w radykalnej prawicowej prasie.

Mowa o wniosku byłych posłów KPN Tomasza Karwowskiego i Adama Słomki do rzecznika interesu publicznego o wszczęcie postępowania w sprawie Buzka. Zapisano tam masę konkretów: werbunek przez wywiad wojskowy w 1971 r. w celu zdobycia nowoczesnych technologii gazów bojowych, podejrzenie przewerbowania przez wywiad brytyjski, potem przejęcie przez SB i plany rozpracowywania podziemia.

Jednak w 1999 r. rzecznik Bogusław Nizieński odrzucił wniosek KPN-owców, a sąd apelacyjny poparł jego decyzję. Buzka lustrowano dwukrotnie, za każdym razem bez problemów.

Jeden z pracowników IPN, zastrzegając anonimowość, m.in. dlatego że nie widział w archiwach żadnych dokumentów w tej sprawie, rozważa: "KPN-owcy mówią o wywiadzie wojskowym. Gdyby w papierach dotyczących wojska coś na Buzka było, na pewno znalazłby to Macierewicz, a nie znalazł. On badał przede wszystkim zasoby WSI, ale też korzystał ze zbiorów zastrzeżonych dostarczonych przez wojsko. Te znajdują się dziś w gestii IPN, ale też wielokrotnie skarżono się na utrudniony dostęp do nich. Hm, sprawa jest wyjątkowo zagmatwana. Ale też pamiętajmy, że Nizieński odrzucił wniosek KPN-owców. A jego trudno podejrzewać, by zrobił to z powodów politycznych. Albo nie było żadnych podstaw, by postawić zarzuty, albo nie było wystarczających dowodów".

Sam Nizieński podsumowuje te wywody krótko: "Nie było żadnych dowodów. Te wszystkie zarzuty to wymysły nieodpowiedzialnych ludzi".

Z wrodzoną dobrotliwością

Przyznać jednak trzeba, że choć brakowało mu wizji, doświadczenia, talentów politycznych, całkiem sprawnie radził sobie z mediami. Po czterech latach jego rządów do historii przeszedł legendarny już tekst, którym Buzek kwitował wszelkie niewygodne sytuacje z udziałem mediów: "Proszę państwa, ja z państwem bardzo chętnie porozmawiam. Ale teraz spieszę się na głosowanie".

Dawał sobie zresztą radę w dużo trudniejszych sytuacjach, być może wykorzystywał przy tym aktorskie talenty, bo ponoć aktorstwo było zawsze jego niespełnionym marzeniem. Gdy nasza redakcyjna koleżanka przed kilkoma laty pytała Buzka (już europosła), dlaczego odrzuca namowy liderów PO, by zapisał się do partii, ten z takim zdecydowaniem zaczął zaprzeczać, by ktokolwiek proponował mu wstąpienie do partii, że dziennikarka bliska już była myśli, że sama wymyśliła cały problem.

Na jednym z pierwszych posiedzeń klubu AWS Michał Kamiński, świeżo upieczony poseł, wchodzi na mównicę i ostro krytykuje urzędującego premiera. Kończy, chce wrócić na miejsce, ale już widzi, że zanim tam dotrze, będzie musiał minąć Buzka, którego właśnie ostro atakował. Sytuacja wyjątkowo krępująca, tu młody poseł, pierwsza kadencja, dwadzieścia pięć lat, w zasadzie szczeniak, a tu - premier, profesor, pod sześćdziesiątkę, niemal trzydzieści lat różnicy. Ale nie ma innej drogi, muszą się minąć. Stoją już blisko, a Buzek... wyciąga rękę i z entuzjazmem dziękuje Kamińskiemu za wystąpienie. "Fantastyczne! Naprawdę! Bardzo interesujące!" - potrząsa dłonią zmieszanego dwudziestopięciolatka.

Bo to geniusz socjotechniki, świetny aktor, uważają politycy, którzy się z nim zetknęli. Ludwik Dorn, były polityk PiS, nazywa jego technikę "masowaniem rozmówcy": "Ujmujący, bardzo kontaktowy. Każdą rozmowę podsumowywał słowami: <To ważne! Zajmę się tym>".

Taktyka, jaką Buzek stosował wobec swych ministrów, którzy dobijali się do niego z problemami, stała się wręcz anegdotyczna: każdego z uwagą słuchał, skrupulatnie notował, a w finale podsumowywał z emfazą: "To niezwykle istotne! Bardzo dziękuję, że zwróciłeś mi na to uwagę! Szalenie cieszę się, że mogliśmy porozmawiać na tak kluczowy temat!".

"Rozmówca wychodził rozanielony, dopieszczony i dowartościowany, a potem wchodził następny, o zupełnie przeciwnych poglądach, więc mówił coś innego, ale słyszał to samo: <To niezwykle istotne! Cieszę się, że zwróciłeś mi na to uwagę!>. Najgorsze, że kolejność znajdowała odzwierciedlenie w podejmowanych decyzjach, bo największe szanse miał ten, który był ostatni" - uważa Czarnecki.

Jan Rokita (za "Alfabetem..."): "Jego wrodzona dobrotliwość powodowała, że gdy miał koło siebie dwóch ludzi o różnych poglądach czy interesach, głęboko cierpiał. I wolał nic nie zrobić, nikomu nie przyznać racji".

"To jeden z nielicznych polityków, którzy autentycznie lubią ludzi "- dorzuca Jarosław Sellin, jeden z trzech rzeczników rządu Buzka: "Można nawet powiedzieć, że Buzek do nich się rwał. Patrzył w oczy i naprawdę słuchał. Nie ziewał, nie nudził się, zadawał pytania. Nawet gdy w tłumie ktoś krzyknął: Buzek na wózek, on biegł, by wysłuchać tego, kto tak krzyczy".



Rola życia

Kiedy upadł rząd, i to z hukiem, zanosiło się na to, że były premier na zawsze pożegna się z polityką. Bardzo trudno było wrócić do normalnego życia. Znowu zaczął wykładać na uczelni, ale cztery lata musiały odzwyczaić go od obowiązków zwykłego obywatela. Po kilku miesiącach życia "w cywilu" pojechał do Wielkiej Brytanii na zaproszenie Normana Davisa. Przez polskie bramki na lotnisku przeszedł bez przeszkód, ale na Heathrow pojawił się problem - okazało się, że Buzek nie wziął ze sobą ważnego paszportu. Polacy nawet do niego nie zajrzeli, Brytyjczycy - przeciwnie. Dopiero po długich interwencjach ze wsparciem dyplomatów angielscy funkcjonariusze zrozumieli, że były premier mógł się zapomnieć...

Rola wykładowcy akademickiego, a nawet prorektora nie była jednak satysfakcjonująca. Przed wyborami do europarlamentu w 2004 roku zaczął sondować szanse na start z listy PiS. Kaczyński - wspomina Dorn - był jednak temu mocno przeciwny, uważał, że złe notowania jego gabinetu wciąż tkwią w ludzkiej pamięci. W PO takich oporów nie było, liderzy przyjęli go z otwartymi ramionami i dzięki temu pobił swój pierwszy krajowy rekord.

Został europosłem i - tu nie ma już żadnych wątpliwości - okazało się być to rolą jego życia. Nie tylko dlatego, że Bruksela jest salonem z innej półki, w cenie są merytoryczne debaty, negocjacje, uśmiechy, rewelacyjne stosunki najlepiej z wszystkimi, dyplomacja. Ale też dlatego, że wyjątkowo poważnie potraktował zobowiązania wobec wyborców. Można zaryzykować tezę, iż najpoważniej z wszystkich naszych europosłów, bo nie znaleźliśmy drugiego parlamentarzysty, który by tak ciężko pracował.

Dwa biura za granicą, w kraju trzy główne, poza tym dwanaście (!) terenowych. Te ostatnie czasem dzielone z innymi, czasem czynne tylko raz, dwa razy w tygodniu, ale czynne. Na petentów czekały specjalne formularze, np. w sprawie dotacji albo pomocy przedsiębiorcom. Wyborcom pomagali asystenci, radca prawny, a jeśli oni nie dawali rady, umawiano spotkanie z Buzkiem.

Do Polski wracał zwykle na weekendy, a te wyglądały na przykład tak:

Piątek - Huta Częstochowa, spotkanie na temat pakietu klimatycznego, wywiad do "Głosu Hutnika", potem spotkanie w Elektrowni Bełchatów, wywiad dla kablówki, spotkanie z generałem zakonu paulinów i dwa spotkania w biurze.

Sobota - Cieszyn, Zgromadzenie Ogólne Kongresu Polaków, w Żywcu wykład o partnerstwie publiczno-prywatnym, w Katowicach wykład na konferencji Pro Christiana "Czy czujemy się samotni, żyjąc w tłumie".

Niedziela - wolne.

Poniedziałek - kopalnia Kazimierz w Sosnowcu, spotkanie z górnikami i zarządem, zjazd do kopalni, wieczorem lot do Brukseli przez Warszawę.

Wtorek/środa - powrót przez Berlin, dwudniowa wizyta w Szczecinie, tam spotkania ze studentami i samorządowcami.



Prywatne zawirowania

Czy można się dziwić, że wyborcy zapomnieli, że to ten sam "Buzek-łobuzek"? Chyba nie można.

Nikomu nie przeszkadzały też białe plamy w prywatnym życiu byłego premiera, wciąż żywe w drugim obiegu, co pokazała niedawna debata poważnych publicystów - sądząc, że mikrofony w radiowym studio są wyłączone, jeden z nich nazwał Buzka "niezłym je...ką". Obok przeprosin przez media natychmiast przewinęły się rozważania, jak były premier zapracował na taki epitet. Przypominano, że gdy z kancelarii odchodził Kazimierz Marcinkiewicz, wszyscy byli pewni, że to z powodu bliskiej współpracownicy premiera Teresy Kamińskiej. Marcinkiewicz nie przeczył: "Teresa Kamińska to atrakcyjna kobieta".

Ten temat długo był tabu, aczkolwiek od czasu do czasu delikatnie poruszany w mediach. Gdy opisywano pracę funkcjonariuszy BOR, dziennikarze nie przypadkiem podawali przykład Buzka, który "późnym wieczorem zwykł odwiedzać swoich ministrów" i oficerowie wiele godzin musieli spędzać pod budynkiem. Bańka pękła jednak dopiero pod koniec urzędowania, kiedy Ludgarda Buzek udzieliła wywiadu Joannie Lichockiej w nieistniejącym już "Życiu".

O tym wywiadzie było głośno, jeszcze zanim się ukazał. Rozgoryczona żona premiera dała wyraz aż tak wielkiej frustracji, że kancelaria premiera naciskała na zdjęcie całej rozmowy. Gdy sama premierowa poprosiła o usunięcie kilku zbyt dosadnych zdań, wywiad został nieco złagodzony. Ale i tak finał rozmowy mówił wszystko.

Lichocka pyta, co będzie dalej. Ludgarda Buzek: "Dla mnie będzie jak kiedyś. Wracam do Gliwic. Czy dla niego? Nie wiem".

W mediach pisano wtedy, że już złożyła pozew o rozwód, ale - według naszych ustaleń - do rozwodu nigdy nie doszło. Buzkowie widywani są często razem na warszawskiej Pradze, gdzie mieszka ich dorosła córka.

Kamińska natomiast przez pierwszych kilka lat była zatrudniona w europoselskim biurze Buzka jako doradca ds. kontaktów z administracją centralną. Od dwóch lat pracuje na własny rachunek - jest szefową specjalnej strefy ekonomicznej na Pomorzu. I od czasu do czasu, jak mówią współpracownicy Buzka, doradza mu społecznie.

W każdym razie, niezależnie od tego, czy to małżeństwo się rozpadło, czy nie, sprawę załatwiono w sposób wyjątkowo profesjonalny. "Dyskrecja, zwłaszcza w czasach, kiedy wszystko wystawiono na sprzedaż, jest cechą wyjątkowo wysoko cenioną" - mówi Wiesław Gałązka, ekspert od kreowania wizerunku.

Kosztowny symbol

Za parę dni Europejska Partia Ludowa wyłoni swego kandydata i wygląda na to, że wszystko potoczy się już z górki. Najbliższe dwa i pół roku Jerzy Buzek spędzi na czele europejskiego parlamentu.

By wytrącić krytykom argumenty w końcu wstąpił do PO, choć długo się wystrzegał kolejnej politycznej legitymacji i rozmaitych zobowiązań, jakie z tym się wiążą. Sellin, polityk Polski XXI, wiosną organizował w Gdańsku konferencję dotyczącą m.in. bezpieczeństwa energetycznego i poprosił Buzka, by poprowadził jeden z paneli. Buzek zgodził się i nie zmienił zdania, choć liderzy PO naciskali silnie, by nie pojawiał się na konferencji organizowanej przez konkurentów.

Anegdota konkurenta ze Śląska, Marka Migalskiego, europosła PiS, ma podobny wydźwięk - musiał on zetrzeć się z Buzkiem w przedwyborczej debacie, jaką narzuciła centrala PO. Zanim do niej doszło, sztabowcy opracowali zasady, wyjątkowo komfortowe - żadnych bezpośrednich wymian, dziennikarze zadają pytania z uzgodnionych wcześniej obszarów. "Po debacie profesor był bardzo zadowolony, że ma już to za sobą" - wspomina Migalski.

Ale nawet w Brukseli nie sposób uciec od politycznych sporów i awantur. Jeszcze w poprzedniej kadencji Buzek zbierał razy od konkurentów z kraju. Gdy przez jedną z komisji przeprowadzał słynny pakiet klimatyczny o ograniczaniu emisji CO2 i określił dokument sukcesem, w Klubie Polskim (nieformalnym ciele, w ramach którego spotykają się polscy deputowani) został zaatakowany przez Zbigniewa Kuźmiuka z PSL. Ten przypomniał, że z pakietu cieszy się przede wszystkim tzw. stara Unia, a Polskę, której gospodarka oparta jest na węglu, takie ograniczenia będą bardzo słono kosztować.

"Jakby dostał brzytwą po oczach" - wspomina jeden z uczestników reakcję Buzka. Nie podjął dyskusji, wycofał się, zamilkł.

A to przecież oczywiste spory, tym bardziej że już rodzą się kolejne. Europosłowie z PiS, choć popierają kandydaturę Buzka, dorzucają, iż jego funkcja będzie ważna, ale symboliczna i wyjątkowo kosztowna - obejmując tę posadę, nie będziemy mogli walczyć np. o stanowisko komisarza spraw zagranicznych.

Poza tym, zarzucają opozycyjni posłowie, Buzek nie przypadkiem jest chwalony przez niemieckich czy francuskich europosłów, zupełnie inaczej niż Jacek Saryusz-Wolski na przykład - może niezbyt sympatyczny, towarzyski i miły, ale za to twardy negocjator, który głośno pyta o gazociąg północny czy wspólną politykę rolną, wprowadzając zamęt na brukselskich salonach. Adam Bielan: "Buzek jest dla nich lepszy, bo jego credo sprowadza się do jednego - nie stwarzać trudnych sytuacji i z nikim nie zadzierać".

Pawła Zalewskiego, europosła PO, niegdyś polityka PiS, mocno irytują te krytyczne komentarze: "Niech PiS, zamiast szukać dziury w całym, wstąpi do naszej frakcji. Wtedy polscy deputowani będą stanowić największą siłę i mielibyśmy szanse i na stanowisko szefa parlamentu, i komisarza spraw zagranicznych".

Sam Buzek milczy. Unika sporów i kontrowersji, gdzie tylko można.