W tym tygodniu dało się odnieść wrażenie, iż politycy z dawnych Niderlandów się zmówili, by wysadzić w powietrzę całą Europę.

Przekształcenie Unii w federację

Najpierw we wtorek były premier Belgii Guy Verhofstadt pojawił się na mównicy Parlamentu Europejskiego, żeby zaprezentować sprawozdanie Komisji Spraw Konstytucyjnych (AFCO). Dokument ów stanowił propozycję zmierzającą do przekształcenia Unii ze wspólnoty państw w państwo federalne.

Reklama

Przyjęcie tego sprawozdania jest potrzebne, aby rozpocząć cały proces zmiany traktów. Zwracam się do państwa, abyśmy tej szansy nie zmarnowali – zagaił na wstępie Verhofstadt. I faktycznie europosłowie szansy nie zmarnowali. Następnego dnia niewielką przewagą głosów, bo 291 do 274, projekt centralizacji Unii został przyjęty.

Reklama

Teraz zajmą się nim 12 grudnia ministrowie do spraw Unii Europejskiej z poszczególnych krajów na spotkaniu Rady ds. Ogólnych. Następnie o dalszym jego losie zadecydują szefowie rządów podczas posiedzenia Rady Europejskiej 14-15 grudnia.

Szokujące zwycięstwo w Holandii

Radość federalistów z osiągniętego sukcesu trwała w środę jakieś pięć godzin. Ucięło ją ogłoszenie o godz. 21. wstępnych wyników wyborów w Holandii, które zdecydowanie wygrywał Partia Wolności Geerta Wildersa. Jej lider znany jest z tego, iż obok islamu i islamistów najbardziej nie cierpi Unii Europejskiej. W liczącym 46 stron programie wyborczym, który zatytułowano "Nederlanders weer op 1" (co można tłumaczyć "Holandia znów na szczycie" i jest nawiązaniem do hasła wyborczego Donalda Trumpa), jeśli idzie o Unię, to PVV obiecuje przeprowadzenie referendum na wzór brexitowego. Acz wcześniej chce ciąć holenderskie zobowiązania wobec Wspólnoty gdzie tylko się da.

"Dopóki nie odbyło się referendum w sprawie nexitu, zależy nam na odzyskaniu naszych miliardów z Brukseli i znacznym obniżeniu wkładu w UE. Holandia zamiast płatnika stanie się odbiorcą netto" – zapisano w programie wyborczym.

Poza tym PVV chce "przywrócić prawo weta, uniemożliwić UE dalszą ekspansję i nie wieszać już europejskich flag na budynkach rządowych". Co okraszono hasłem: "Jesteśmy tutaj, w Holandii, powiewa tu tylko flaga narodowa".

Sukces Wildersa wprawił federalistów w stan głębokiego szoku. Podczas pierwszego, powyborczego wystąpienie były wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa zapowiedział: Nadeszła godzina, abyśmy bronili demokracji. Lider lewicowego sojuszu GroenLinks-PvdA, na który głosowało 16 proc. wyborców (na PVV - 24 proc.), obiecał też: Będziemy nadal bronić praworządności ramię w ramię ze wszystkimi innymi demokratami w Holandii, którzy się z nami zgadzają.

Partia Wolności zdobyła 37 mandatów, najwięcej wśród startujących w wyborach ugrupowań, ale do powołania rządu potrzeba w 150 osobowej izbie niższej parlamentu 76 głosów. Zapowiada się więc, iż Wildersa kordonem otoczy koalicja mniejszych ugrupowań i pozostanie on w opozycji (czyż nie brzmi to znajomo?). Mimo to jego sukces może mieć ogromne znaczenie dla wszystkich wrogów panujących obecnie w Europie porządków. Już kilkanaście minut po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów polityczny wiatr próbował łapać w żagle Tom van Grieken, przewodniczący partii Vlaams Belang. "Społeczeństwo pragnie prawdziwych zmian. Nie tylko w Holandii, ale także we Flandrii" – oznajmił w komunikacie prasowym. Strategicznym celem van Griekena jest ogłoszenie niepodległości przez stanowiący część Belgii Region Flamandzki, gdzie większość ludności mówi po niderlandzku. Czym wiele razy doprowadzał do palpitacji serca Guya Verhofstadta.

Unia Europejska w miniaturce

Tak oto dawne Niderlandy stają się czymś na kształt Unii Europejskiej w miniaturce. Nieco wyprzedzając bieg wydarzeń, ponieważ federaliści toczą już na całego walkę polityczną z secesjonistami. Gdzie indziej może ona dopiero wybuchnąć. Wszystko zależy od tego, jaki los czeka projekt zmian unijnych traktatów. Trudno wierzyć w to, iż już w grudniu w Brukseli całej sprawie zostanie ukręcony łeb. Acz z punktu widzenia dobra Unii byłoby to w obecnej sytuacji najrozsądniejsze pociągnięcie. Jednak Olaf Scholz i Emmanuel Macron musieliby się wówczas dobrowolnie rozstać ze swymi wielkimi marzeniami.

Dostrzec, jakie one są, nie tak znów trudno. Może je sobie obejrzeć z bliska każdy chętny. Wystarczy znaleźć w internecie wykład prezydent Francji wygłoszony 26 września 2017 roku na paryskiej Sorbonie oraz wykład kanclerza Niemiec odczytany 29 sierpnia 2022 roku na Uniwersytecie Karola w Pradze. Obaj przywódcy we wspomnianych wystąpieniach zaprezentowali, jak chcieliby zmienić Unię Europejską.

Pragnienia Scholza i Macrona

Następnie należy ogłoszone przez nich tezy zestawić z przyjętym przez PE sprawozdaniem Komisji Spraw Konstytucyjnych. Trochę jest czytania, ale po zadaniu sobie tego trudu da się zauważyć, iż Komisja pracowicie przełożyła na zmiany w zapisach traktatowych to, czego życzyli sobie prezydent i kanclerz.

Macron już sześć lat temu klarował słuchaczom Sorbony, iż Komisja Europejska winna zostać zredukowana do 15 komisarzy i pełnić rolę rządu, a nie ograniu unijnego, w którym każdy kraj ma swego przedstawiciela. Prezydent domagał się wspólnej dla całej UE polityki: migracyjnej, zagranicznej, gospodarczej i obronnej. W każdym z tych obszarów decyzje zapadające w poszczególnych krajach musiałby być zbieżne ze stanowiskiem wypracowanym w Brukseli.

Z kolei kanclerz Scholz podczas wykładu w Pradze dorzucił likwidację weta w Radzie Unii Europejskiej, europejską armię jako gwaranta suwerenności w relacjach z USA i Chinami oraz ścisłą kontrolę Brukseli nad przestrzeganiem praworządności i praw człowieka w krajach UE. Wiele miejsca kanclerz poświęcił też idei uwspólnotowienia polityki gospodarczej. Proponowane zmiany uzasadnił tym, iż w najbliższym czasie nastąpi przyjęcie do Unii nowych państw, na czele z Ukrainą. A skoro Wspólnota może składać się z nawet 36 krajów, to takie zmiany są konieczne.

Traktaty Europejskie nie są wykute w kamieniu. Jeśli wspólnie dojdziemy do wniosku, że Traktaty muszą zostać zmienione, by Europa mogła iść naprzód, wówczas powinniśmy to zrobić – oznajmił w Pradze Scholz. Zaś chcąc porwać salę, zaczął nawet skandować: Kiedy, jeśli nie teraz, stworzymy suwerenną Europę, która będzie potrafiła przetrwać w wielobiegunowym świecie? Kiedy, jeśli nie teraz, pokonamy różnice, które nas paraliżują i dzielą? I kto, jak nie my, może chronić i bronić wartości europejskich w Unii i poza nią?

Jeśli tak sztywna na co dzień persona, jak Scholz, usiłuje porwać tłum, to chyba faktycznie mu na danej rzeczy zależy. Tymczasem propozycje zmian traktatowych, ujęte w sprawozdaniu Komisji Spraw Konstytucyjnych, są w swej większości takie, jakich kanclerz oczekiwał. Zaś zapisy o zwiększeniu roli Parlamentu Europejskiego oraz unijnych referendach łagodzą inne zmiany niczym kwitek przy kożuchu.

Powód "ucieczki do przodu"

Do determinacji, by wybrać "ucieczkę do przodu", może skłaniać kanclerza jeszcze jedna rzecz. Mianowicie wiele wskazuje na to, iż kolejnej okazji ku niej już mieć nie będzie. Mówią o tym wyniki sondaży wyborczych przeprowadzanych w Niemczech. Zwiastują one wielką klęskę SPD z Scholzem na czele już za niespełna dwa lata (o ile nie dojdzie do przedterminowych wyborów). Wprawdzie koniec kadencji prezydenta Macrona przypada na rok 2027, ale i jemu de facto zostało niewiele czasu. Również tempo słabnięcia Francji i Niemiec może dopingować obu przywódców, aby przeć w stronę większej integracji. Tak, żeby zjednoczony potencjał Wspólnoty lewarował w świecie pozycję krajów stanowiących jej kręgosłup oraz nieformalne centrum decyzyjne.

Cały kłopot w tym, iż niniejsze rozwiązanie musi potęgować opór przeciw federalizacji w poszczególnych państwach. Nawet w tych, które najwięcej na niej mogą skorzystać. Już Unia w obecnej formie generuje takie reakcje. Gdy nadchodzi gorsza koniunktura, kryzys lub jakieś zagrożenie, wówczas szybko na popularności zyskują ugrupowania eurosceptyczne, podkreślające znaczenie państw narodowych. Obecny kryzys migracyjny i strach przed islamem wywindował poparcie dla PVV do 24 proc. W Niemczech podobne czynniki wraz recesją przyniosły AfD już 21 proc. poparcie. Jednak wyborcy nadal mają poczucie, że od ich głosu coś zależy i są gospodarzami we własnym kraju. To zapobiega większej radykalizacji i desperackim postawom. Jednocześnie miejscowe rząd, zależne od poparcia obywateli, zdecydowanie lepiej radzą sobie z rozwiązywaniem ich problemów, niż mogłaby to czynić uzbrojona w nowe prerogatywy Komisja Europejska.
Projekt zmian przyjęty przez Parlament Europejski - gdyby wszedł w życie - przekreśla te zależności. Jednocześnie nie daje szansy na to, aby scentralizowana w takiej formie Unia przestała tracić na znaczeniu w świecie.

Rzekome panaceum w federalizacji

UE słabnie, bo państwa ją tworzące w większości utraciły swój dawny ekonomiczny wigor. A zamiast wdrażać reformy, mogące im go przywrócić, widzą panaceum w federalizacji. Tymczasem ona może proces upadku Europy jedynie przyśpieszyć, ponieważ im centralizacja będzie silniejsza, tym secesjonistyczne ruchy polityczne zaczną zyskiwać na popularności.

To zaś w ogóle nie powinno dziwić. Każdy wielki organizm państwowy musi się zmagać z tendencjami odśrodkowymi. Zawsze zyskują one na sile w momentach kryzysowych. Chiny rozpadały się kilka razy w swej długiej historii. Tego rodzaju przypadłości doświadczały: Imperium Rzymskie, Imperium Brytyjskie, Imperium Rosyjskie itd. Nawet pełne swobód USA o mały włos nie rozpadły się definitywnie po secesji stanów południowych. Próby secesji są naturalną konsekwencją centralizacji.

Jednak wszystkie wielkie organizmy państwowe tym różniły się od Unii Europejskiej, że na koniec o tym, co się z nimi działo, decydował jeden czynnik – mianowicie siły zbrojne. Jeśli armia chciała walczyć o zachowanie jedności, wówczas krwawo pacyfikowała secesjonistów. Tak zapobiegając rozpadowi. W Unii Europejskiej ten czynnik nie istnieje, natomiast secesjoniści rosną w siłę. I nikt im w tym bardziej nie pomaga od federalistów.