Lech Kaczyński wcale nie chciał odrzucać Lizbony, pamiętam jego entuzjazm w stolicy Portugalii, gdy podpisywano dokument. Przywódcy innych państw UE spodziewali się zaciekłych targów z polskim prezydentem, tymczasem ledwie po trzech kwadransach rokowań wyszli uradowani, że Polska nie sprawiała żadnych problemów. Kaczyński wstrzymywał ratyfikację nie dlatego, że negatywnie oceniał wpływ traktatu na pozycję Polski, ale by zaspokoić nacjonalistyczne ciągoty swoich zwolenników. Owszem, Lizbona zmniejsza siłę naszego głosu w Radzie Unii, ale reszta jest czystym zyskiem.

Reklama

Choćby tzw. unijny minister spraw zagranicznych i wspólna dyplomacja komplementarna wobec służb narodowych. Po powołaniu tych organów mamy szansę, by uprawiały one politykę wschodnią UE po naszej myśli, co znacznie ją wzmocni. Polska może też pozamykać niepotrzebne nam ambasady w egzotycznych krajach, gdzie nie mamy interesów, przekazując reprezentowanie Rzeczypospolitej unijnej dyplomacji. Moglibyśmy wówczas skupić środki na rejonach świata żywotnych dla naszej racji stanu: USA, Rosji, Europie Wschodniej, Kaukazie. Działać taniej i efektywniej.

Traktat ułatwia wspólną politykę energetyczną uniezależniającą Polskę i Europę od dostaw rosyjskiego gazu. Wzmacnia unijne organy ustawodawcze i wykonawcze – parlament i Komisję Europejską, tworzy też stanowisko para prezydenta Unii. Wszystko to ogranicza wpływ politycznych i gospodarczych kolosów Europy na działania UE, chroniąc interesy krajów średnich i małych, czyli nas. Kryzys ekonomiczny pokazał, że unijna biurokracja jest niemal jedyną barierą dla państwowego protekcjonizmu zagrażającego wspólnemu rynkowi.

Krytycy Lizbony w imię obrony suwerenności paradoksalnie działają przeciwko wzmocnieniu państwa polskiego. Najlepiej gwarantują ją nie stare wartości, ale realna siła. Traktat pomoże nam w budowaniu silnej pozycji Polski. Często trzeba oddać coś: część suwerenności, by zyskać więcej: warunki do przetrwania i rozwoju niepodległego państwa. Warto.