Nie ma dowodów na to, że za atakiem stali Amerykanie, jak twierdzi teherański reżim. Wiemy jednak, iż Waszyngton patrzy przychylnym okiem na separatyzmy: arabski, kurdyjski, azerski i beludżyjski. Początkowo Ameryka stawiała w Iranie na prozachodnią opozycję. Okazała się ona jednak tworem iluzorycznym. Pokazały to rozruchy po niedawnych wyborach prezydenckich. Ulica manifestowała przeciwko fałszerstwom wyborczym pod zielonymi sztandarami Proroka, w obronie ideałów rewolucji islamskiej, a nie przeciw nim. W takiej sytuacji USA postawiły na byt jak najbardziej rzeczywisty - separatyzmy.
Separatyści również urządzają antyrządowe demonstracje (Azerowie), ale sięgają też po terroryzm - Arabowie i Beludżowie. Do wczorajszego zamachu doszło właśnie na ziemiach sunnickich Beludżów walczących z dominacją szyickich Persów. To nie pierwszy atak na tych terenach, a bomby wybuchają też w zamieszkanym przez Arabów Chuzystanie.
W teorii wspieranie separatystów ma sens, etniczni Persowie stanowią bowiem w Iranie mniej niż połowę populacji, a nieprzychylnie nastawione do szyickiego reżimu sunnicie mniejszości zamieszkują ziemie o strategicznym znaczeniu na zachodzie i wschodzie kraju. W praktyce jednak polityka taka popycha w objęcia reżimu nawet Persów o umiarkowanych poglądach, którzy nie zaakceptują rozpadu państwa.
I jeszcze jedno. Gdyby kiedyś Chuzystan, Kurdystan, Azerbejdżan Południowy i Beludżystan oderwały się od Iranu, zamiast problemu z radykalnym, lecz przewidywalnym reżimem w Teheranie, mielibyśmy krwawy chaos na Środkowym Wschodzie. Separatyzm to ślepa ulica. Iran musi przekształcić się sam na drodze ewolucji, bez ingerencji obcych. Bez bomb.