Dwa obrazki. Pierwszy: Jarosław Kaczyński przeprowadza się z mieszkania na Żoliborzu z matką do willi na Parkowej. Otacza go tłum BOR-owców, trzymających ludzi na dystans. Współpracownicy premiera także nie żałują sobie przywilejów: Przemysław Gosiewski nie może przejść paru metrów w parku narodowym, musi podjeżdżać limuzyną z eskortą. Giertych i Lepper brylują w rządowych autach, z kohortą ochroniarzy.

Obrazek drugi: Donald Tusk jedzie na inauguracyjne posiedzenie Sejmu prywatnym samochodem, z posłem Nowakiem jako kierowcą. Już jako zaprzysiężony premier leci z Gdańska do Warszawy rejsowym samolotem. Zapowiada, że jego rodzina nie potrzebuje ochrony BOR, a on ograniczy swoją do minimum. Powiada, że zamiast willi na Parkowej wolałby "wynająć coś na mieście". I symboliczny obrazek, gdy niedługo po mianowaniu wychodzi z domu w Trójmieście, żeby wyrzucić śmieci.

Dawno temu Jan Krzysztof Bielecki napisał tekst "Jazda na bombie" ("bomba" to w policyjnym żargonie kogut). Dowodził, że poziom rządów w danym kraju jest odwrotnie proporcjonalny do pompy, jaką otaczają się rządzący. Im więcej limuzyn mknących na sygnale, im więcej ochroniarzy, tym gorsze rządy. Nie jest to może uniwersalne prawo - USA są wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Stosunek władzy do przywilejów nie jest kwestią bez znaczenia. Władza, która pławi się w przywilejach i usiłuje je uzasadniać tym, że potrzebuje komfortu pracy, na ogół odrywa się od zwykłego życia, traci kontakt z obywatelami, a następnie z rzeczywistością. Tam, gdzie reguły korzystania z przywilejów są najbardziej restrykcyjne, a ich naruszenie staje się powodem skandalu, tam najsilniej zaznacza się służebna rola władzy. Sztandarowym przykładem jest Wielka Brytania. Surowe zasady korzystania z publicznego dobra - od służbowych komórek po limuzyny, dostępne tylko dla członków rządu - przypominają: jesteście wybrani, żeby pracować dla nas, obywateli, nie żeby sobie wygodnie pożyć.

Tusk budował wizerunek własny i rządu, którego miał być szefem, na opozycji wobec PiS i jego prezesa. Ta opozycja była czytelna i umiejętnie podkreślana przez PO - nawet jeśli nie była do końca prawdziwa: tamten rząd i premier byli odcięci od ludzi limuzynami i ochroniarzami. Władza, która twierdziła, że troszczy się o zwykłych ludzi, odcinała się od nich, jak mogła. Kulminacją była debata Tusk-Kaczyński, podczas której lider PO wykazał, że premier nie ma pojęcia o cenach najczęściej kupowanych produktów.

Skończył się już czas efektownych wystąpień, a zaczął czas rządzenia. Nie wystarczy już, żeby premier Tusk wyrzucił śmieci. Może to oczywiście robić, podobnie jak może nadal latać rejsowym samolotem albo chodzić piechotą po warszawskich ulicach, ale pytanie brzmi, czy stoczy się w czysty spektakl, który stał się udziałem Kazimierza Marcinkiewcza, czy też tę swoją wizerunkową bliskość ludziom, bycie "swoim chłopem", wypełni rzeczywistą treścią.

Już dzisiaj wielu komentatorów zapowiada, że rządy Tuska będą takim właśnie spektaklem elegancji i swojakowatości. Jest takie niebezpieczeństwo. Istnieje pokusa, żeby o notowania walczyć jedynie dobrym PR-em, bo przecież łatwo górować w tej dziedzinie nad PiS-em, wyjątkowo nieumiejętnym.

Jednak prawdziwa służebność władzy ma także źródło w charakterze człowieka ją sprawującego i w jego poglądach. Donald Tusk nigdy na serio nie walczył ze swoim wizerunkiem dużego chłopca. Bezpośredniość zawsze zdobywała mu popularność i była czymś naturalnym. Pompa i ceremoniał były nużące. Do tego dochodzą deklarowane poglądy na temat państwa, bardzo różne od poglądów Jarosława Kaczyńskiego. Według lidera PO, państwo nie ma przytłaczać, nie ma onieśmielać swoim majestatem - ma wyłącznie służyć, i tylko, gdzie to naprawdę niezbędne.

Jeśli Tusk te poglądy traktuje serio i jeśli władza nie zmieni jego charakteru - co się niestety zdarza - to jest szansa, że rządy Platformy nie będą rządami koturnowymi, obywatele zaś nie sprowadzą się do jednolitej masy, od czasu do czasu w irytujący sposób zakłócającej spokój ciężko pracującego premiera.

Jeśli słowa o oszczędnej administracji, korzystającej jedynie z najbardziej niezbędnych przywilejów, nie okażą się czcze, to kolejnym rządom nie będzie łatwo cofnąć się z tej drogi. Jeśli następny premier na nowo otoczyłby tłumem BOR-owców siebie, swoją żonę, dziecko i ciocię, padłoby pytanie: jak to możliwe, że Tusk mógł się bez tego obyć, a pan nie może?

Nawet jeżeli dziś uznamy, że ograniczanie przywilejów to dla Platformy chwyt propagandowy, to i tak będzie miał w dłuższym czasie wpływ na kształt życia publicznego. Jeśli kolejna władza nie wróci do bizantynizmu z czasów SLD czy PiS, bo nie pozwoli jej na to skromność rządów PO, to z czasem do umysłów przedstawicieli klasy politycznej przesączy się świadomość, że ona ma służyć ludziom, a ewentualne wygody są jej przyznawane na zasadzie niezbędnego wyjątku i nie stanowią dodatku do wynagrodzenia, który należy się jak psu zupa.



















Reklama