Na pewno natomiast przejdzie do historii sobotnia wypowiedź profesora Władysława Bartoszewskiego o "dyplomatołkach" i pokręconych "dewiantach". Nie tylko dlatego, że powszechnie szanowany autorytet używa języka do tej pory zarezerwowanego dla partyjnych zwiadowców. Nie dlatego, że profesor ostro i krytycznie ocenia politykę zagraniczną tej ekipy.

Reklama

Jest postacią tej miary, że na pewno jego głosu nie można zlekceważyć. Nie dlatego, że nikt go nie przeprosił za "skrót myślowy" w słynnej wypowiedzi na temat byłych ministrów spraw zagranicznych. Ta wypowiedź była ważna z jeszcze jednego powodu: załamał się ostatni most łączący dwa wielkie polityczne obozy, światy skupione wokół Kaczyńskiego i Tuska. To kolejny taki wybór po tych dokonanych przez Borusewicza, Marcinkiewicza, Mężydłę, Nelly Rokitę i Płażyńskiego.

Wszyscy oni uznali, że kończy się czas, gdy można stać okrakiem na tej barykadzie. Wchodzą do wybranych przez siebie obozów i przyjmują ich język. Profesor Bartoszewski był ostatnią tej miary postacią mającą zdolność rozmowy i z prezydentem Lechem Kaczyńskim, i z Donaldem Tuskiem. To już jednak przeszłość. Po jego wystąpieniu na konwencji Platformy Obywatelskiej nikt już chyba w Polsce tego nie potrafi. Nie tylko teraz, w czasie kampanii wyborczej wymuszającej w naturalny sposób ostrość oceny.

Chyba już na zawsze. Politycy mają grubą skórę, wiele przetrwają. Dwa prysznice i nie ma śladu. Co innego jednak, gdy pojawiają się wątki zdrowotno-fizjologiczne. To jest język, którego się nie zapomina. To kopie rowy, których nie da się zasypać. Nie znaczy jednak, że nie będzie na przykład koalicji PO - PiS. Jeśli jednak powstanie, będzie naznaczona straszliwą dawką nieufności, ciągle się podgryzająca, niezdolna nawet do wspólnego zjedzenia kolacji - bo a nóż ktoś kogoś otruje? Prawie jak na Ukrainie w 2005 roku. Może tak musi być, może w sporze III i IV RP nie ma miejsca na dżentelmenów i autorytety stojące pośrodku. Pewnie tak. Ale mimo wszystko szkoda.