1. Styczeń: Platforma w natarciu, prezydent w apatii

Gabinet szefa MSWiA. Wicepremier Grzegorz Schetyna kładzie nogę na oparciu sofy stylizowanej na antyk i zawiązuje sznurowadło w obecności gości. Dzieli się pierwszymi wrażeniami po objęciu władzy. "Lubię to miejsce. Gdy podnoszę słuchawkę telefonu, człowiek na drugim końcu Polski staje na baczność" - mówi z nieukrywaną satysfakcją.

Reklama

Nie było żadnych powodów do niepokoju. Giełda miała się dobrze, w styczniu 2008 r. indeks 20 największych spółek sięgał 3400 punktów (dziś zjechał do 1800), złotówka nabierała wartości. Platforma zbudowała mocną koalicję, miała wiatr w żaglach i przychylne media po swojej stronie. Mottem ekipy Tuska były słowa powtarzane po kątach przez polityków PO: "Lepiej za bardzo nie majstrować, bo jeszcze się spier...". Krótko mówiąc - nie przesadzajmy z reformami, pokazujmy, że nie jesteśmy tak szaleni jak nasi poprzednicy, i niech interes się kręci.

Ten rok miał być odpoczynkiem po emocjonujących rządach Kaczyńskiego, Leppera i Giertycha. Siły obozowi Tuska dodawało to, że od początku roku pan prezydent był bez formy. Zaszył się gdzieś na długie tygodnie i przeżywał wyborczą porażkę partii swego brata. Był zrezygnowany. Dwóch rozmówców z jego otoczenia wspominało nam, że na początku roku zastanawiał się nad dalszym losem swej prezydentury. "Mówienie, że był gotów odejść, byłoby przesadą, ale wpadł w apatię. Wychodził z założenia, że jeśli Jarosław, który rządził świetnie, przegrywa w wyniku brutalnych ataków mediów i opozycji, to dalsze zajmowanie się polityką trochę traci sens" - opowiadał prezydencki minister. Ekipa Tuska nie przepuszczała żadnej okazji, żeby dołożyć prezydentowi. Od stycznia sztabowcy Platformy wypuszczali do boju Janusza Palikota, który zaczął publicznie pytać, czy pan prezydent nie nadużywa alkoholu. Działo się tak, choć Lech Kaczyński nigdy w swych publicznych występach nie dał powodów do stawiania podobnych pytań. Strategia była przemyślana. Cel - prezydentura Tuska w 2010 r., główny przeciwnik - Lech Kaczyński. Metoda walki: Polacy mają zobaczyć prezydenta małostkowego, obrażalskiego i pełnego kompleksów.

Reklama

Plan sprawdzał się znakomicie. Pod koniec lutego Tusk cieszył się najwyższym, 63-proc. zaufaniem u Polaków, Kaczyński 68-proc. nieufnością. Kredyt zaufania dla premiera i jego "polityki miłości" był wielki. W tym samym lutym ponad 80 proc. Polaków chwaliło efekty wizyty Tuska w Moskwie. Dodajmy - wizyty, o której niewiele więcej można powiedzieć poza tym, że się odbyła. Na 100 dni rządu ekipa premiera na wielkiej konferencji dla dziennikarzy snuła plany rządzenia nie na rok, nie na cztery lata, ale na osiem.

2. Wiosna: Kaczyński i Tusk biorą się za bary

Siedziba Departamentu Komunikacji Społecznej Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Tu pracują PR-owcy, którzy kiedyś promowali komórki i opony samochodowe, a teraz mają zachwalać ekipę Tuska. To oni codziennie piszą tzw. przekazy dnia, czyli instrukcje dla polityków Platformy. Działacze mają w przekazach wskazówki, jak w mediach atakować Lecha Kaczyńskiego i wychwalać dokonania rządu. Jeden z młodych pracowników DKS wątpi w skuteczność takich metod. "Po co my to właściwie robimy?" - pyta kolegę z pracy. "Jak to?" - dziwi się rozmówca. "Żeby przenieść się w 2010 r. na Krakowskie Przedmieście!"

Reklama

To prawda. Wszyscy wiedzieli, że 2008 r. będzie czasem kłótni między obozami prezydenta i premiera. Ale niewielu przypuszczało, że będzie to rok wojny totalnej, w której nie ma miejsca na świętości. Czy ktoś wymyśliłby przesłuchiwanie szefa dyplomacji "w szklanej klatce" przez prezydenta? Albo że szef MSZ będzie mówił szefowej Kancelarii Prezydenta: "Można być prezydentem, ale można być też chamem", i pogrozi prezydentowi sądem?

Konflikt Tuska z Kaczyńskim, który był głównym motywem politycznym 2008 r., ma ciekawy przebieg. Przy kolejnych spięciach o ratyfikację traktatu europejskiego, tarczę antyrakietową czy reprezentowanie Polski na szczytach Unii, obaj okładają się po głowach z całej siły, bez umiaru. Po bijatyce zawsze następuje czas przyjaźni. Wtedy przypominają sobie, że znają się prywatnie, są po imieniu i mają wspólnych przyjaciół. Przykłady? W marcu, pod koniec krajowej awantury o ratyfikację Lizbony, spotkali się w willi na Helu. Zawarli kompromis. Padł pomysł, by niedługo porozmawiać bez krawatów w gronie uzupełnionym o Grzegorza Schetynę i Jarosława Kaczyńskiego. W październiku przyszedł czas kolejnej rywalizacji - o to, kto pojedzie na unijny szczyt. Tusk odebrał Kaczyńskiemu samolot, potem przeprosił wszystkich, którzy poczuli się zażenowani sytuacją. W tym samym miesiącu następna batalia - wokół konsekwencji kryzysu gospodarczego. Pałac wysyłał sygnały, że gabinet Tuska nic nie robi. Rząd oskarżał Kaczyńskiego o to, że swoim czarnowidztwem ściąga na kraj kłopoty. Za chwilę znów chwila pojednania. Posiedzenie Rady Gabinetowej na temat kryzysu. Tusk nalewa kawę panu prezydentowi, pan prezydent mówi do premiera per Donaldzie i wychwala wystąpienie ministra finansów. Józef Oleksy, wyga jakich mało w politycznych rozgrywkach, mówił nam niedawno, że Tusk i Kaczyński nie mogą się pogodzić, nawet gdyby tego chcieli. "Obozy, które za nimi stoją, rozpoczęły wojnę. Komendy do walki padły, zbyt dużo frontów się otworzyło i osobistych pojedynków się rozpoczęło. Tego nie da się zatrzymać" - ocenił. Krótko mówiąc, 2008 był pierwszym rokiem trzyletniej "wojny polsko-polskiej", której finałem będą dopiero wybory prezydenckie na jesieni 2010.

3. 12 sierpnia: kłopoty na wschodzie, czyli ponura kolacja w Tbilisi

Wieczorem, w eleganckiej restauracji położonej na urwistej skale nad przecinającą Tbilisi rzeką Kura (gruz. Mtkwari) za jednym stołem siedzi pięciu prezydentów i jeden premier. Mimo dobrego wina i pięknego widoku nastroje są podłe. Rosyjskie wojska rozgromiły gruzińską armię, a prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili zaakceptował przywiezione mu przez Nicolasa Sarkozy’ego porozumienie pokojowe. Lech Kaczyński i towarzyszący mu przywódcy Ukrainy, Litwy, Estonii i Łotwy wiedzą, że Saakaszwili dał się ograć. W dokumencie nie ma zapisu o integralności terytorialnej Gruzji - to znaczy, że Moskwa ma furtkę do uznania niepodległości dwóch zbuntowanych republik: Abchazji i Osetii Południowej. Saakaszwili usiłuje tłumaczyć, że nie miał wyjścia. Gdyby nie zgodził się na plan pokojowy, rosyjskie czołgi ruszyłyby do Tbilisi. U współbiesiadników nie widać zrozumienia.

"Ja w czasie puczu w sierpniu 1991 r. siedziałem w gabinecie szefa rządu w kamizelce kuloodpornej" - wtrąca premier Łotwy Ivars Godmanis.

Kaczyński nic nie mówi, nawet nie patrzy w stronę prezydenta Gruzji.

Po chwili włącza się milczący do tej pory Wiktor Juszczenko: "Przynajmniej wiemy, jak wygląda solidarność Zachodu. Na jaką pomoc można liczyć w obliczu agresji."

Następnego dnia liderzy opuścili Tbilisi, a rosyjskie czołgi przekroczyły administracyjną granicę Osetii i zajęły gruzińskie miasto Gori. Do dziś Kreml nie wywiązał się też z ustaleń porozumienia pokojowego. Zachód zaś zrobił niewiele, by Moskwę do tego skłonić. Nawet Radek Sikorski, który we wrześniu spotkał się z szefem rosyjskiej dyplomacji, nie powiedział publicznie ani słowa na temat sytuacji w Gruzji.

Smutna kolacja w Tbilisi zamykała pewien rozdział w naszej polityce wschodniej zapoczątkowany erą kolorowych rewolucji - kiedy Polska uwierzyła, że dzięki staraniom dyplomatycznym uda się w miarę szybko otworzyć naszym sojusznikom drzwi na Zachód. Jeszcze na początku roku wydawało się, że Gruzja i Ukraina są jedną nogą w NATO. Miał to potwierdzić szczyt w Bukareszcie, na którym obu krajom miano przyznać MAP, czyli plan dochodzenia do członkostwa w Sojuszu. Sprzeciw Francji, Niemiec i Włoch, które zabiegały o dobre stosunki z Kremlem, zdecydował, że decyzję odłożono do grudnia. Pod koniec roku okazało się, że skłócona wewnętrznie Ukraina i okrojona Gruzja mogą o NATO zapomnieć na lata.

Rząd zresztą prezentował inne podejście do problemów wschodnich niż prezydent, tak jakby chciał pokazać, że i na tym polu różni się czymś od głowy państwa. Gabinet Tuska postawił na nieokreślone jeszcze do końca Partnerstwo Wschodnie, które ma być jednym ze sztandarowych projektów całej Unii. A także na normalizację stosunków z Rosją i Białorusią, co jak do tej pory nie przyniosło większych efektów.

Najgorsze było to, że nasi politycy potrafili wykorzystywać tak delikatne kwestie jak stosunki ze Wschodem do bezpardonowych wewnętrznych wojen.

Oto jak minister Sikorski komentował ostatnie wybory w Rosji: "Będę namawiał prezydenta, by pogratulował prezydentowi Miedwiediewowi najpóźniej w dniu objęcia przez niego urzędu. Lech Kaczyński nie jest człowiekiem, który nadmiernie szafuje gratulacjami z okazji zwycięstw w wyborach, co odczuliśmy my jako PO i premier Donald Tusk, więc myślę, że Rosja nie powinna czuć się dyskryminowana."

Natychmiast ripostował Michał Kamiński, minister z Pałacu Prezydenckiego: "Mam nadzieję, że minister Sikorski rozumie, że polscy politycy nie muszą się prześcigać w służalczości wobec Rosji."

4. Sierpień: prezydent próbuje nowego otwarcia

Przytulna knajpka Antrakt przy placu Piłsudskiego w Warszawie. Przy stoliku siedzą dwie osoby: prezydent Lech Kaczyński i szefowa jego kancelarii Anna Fotyga. Kaczyński pije czerwone wino i po cichu coś tłumaczy pani minister. Fotyga dziubie widelcem w talerzu, prawie nic nie zjada, płacze. Niedługo po tej rozmowie odchodzi z otoczenia prezydenta, znika z życia publicznego.

Nowe otwarcie w pałacu - zaklęcie tego roku, magiczna odpowiedź na wszelkie niepowodzenia. Nawet stronnicy prezydenta przyznają, że jego kancelaria nie działała w 2008 r. tak, jak powinna. Do starcia z popularną, zręczną i obeznaną z PR-owskimi sztuczkami ekipą Tuska drużyna prezydenta przystąpiła nieprzygotowana, podzielona na pałacowe frakcje i koterie. W połowie roku do Kaczyńskiego zaczęły docierać alarmistyczne sygnały od współpracowników - jeśli coś się nie zmieni, to od 2010 r. może pan myśleć o politycznej emeryturze. Minister Michał Kamiński wymyślił prezydentowi plan na odzyskanie inicjatywy. W skrócie brzmiał on tak: Lech Kaczyński ma jeździć po kraju, spotykać się z obywatelami, unikać starć z rządem, otwierać się na środowiska niezwiązane z polityką i być mężem stanu, który jest partnerem dla takich przywódców jak Sarkozy czy Merkel. Atutem miały stać się wystąpienia małżonki prezydenta, która powszechnie zbiera dobre recenzje. Prezydent pomysły kupił. Zgodził się nawet na odejście z pałacu Anny Fotygi, której promotorem był w ostatnich latach. To pożegnanie było na rękę Kamińskiemu, który pozostawał z kostyczną panią minister w jak najgorszych stosunkach. Atmosferę miało oczyścić przyjście na stanowisko szefa kancelarii Piotra Kownackiego, który jest kontaktowy, sympatyczny i nie ukrywa się przed dziennikarzami, jak to miała w zwyczaju Fotyga.

Tyle że pałacowe wojenki nie ustały. Dziś najważniejsza z nich toczy się na linii Kamiński - Kownacki. Objazd kraju też nie był prezydenckim sukcesem, nie było tłumów, imprezy były klecone naprędce i bez rozmachu. Zabrakło zapowiadanych "okrągłych stołów", w czasie których prezydent miał się wsłuchiwać w głosy autorytetów, ekspertów z takich dziedzin, jak służba zdrowia, bezpieczeństwo, polityka socjalna. Raziło jeszcze jedno. Zwykły, codzienny brak profesjonalizmu w otoczeniu głowy państwa. Przykłady? Najpierw ogłasza się wielki bal, na który zjadą najważniejsi przywódcy, a dopiero potem weryfikuje się, czy w ogóle ktoś może przyjechać. Efekt jest taki, że bal trzeba zamieniać na galę i to bez możnych światowej polityki. Inny przykład: współpracownicy nie potrafią zorganizować telefonicznej rozmowy prezydenta z Barackiem Obamą tak, by tłumaczka była na miejscu. Dochodzi do tego, że Kaczyński musi zerwać rozmowę, bo sam nie jest w stanie dogadać się z przyszłym przywódcą Ameryki. Kończy się tak, że w trybie awaryjnym trzeba się łączyć z Waszyngtonem jeszcze raz. Bywało, że ważne decyzje prezydenta, również te ostatnie, były nieprzygotowane i zaskakiwały jego polityczne zaplecze. Miesiąc temu Lech Kaczyński zgłosił trzy weta do rządowych ustaw i bez słowa uzasadnienia udał się do Mongolii. "Jakie uzasadnienie do wet? Nie mam pojęcia, nie męczcie mnie" - uciekał przed nami w Sejmie wpływowy polityk PiS.

5. Listopad: kryzys, premier zamyka jacuzzi na klucz

21 listopada 2008 r. Na rocznicę powołania rządu posłowie i senatorowie Platformy wybrali się na wyjazdowe posiedzenie klubu, aż pod Rawę Mazowiecką. "To zawsze dobra okazja, by pogadać z premierem i innymi członkami rządu. Wylać swoje żale, zostać poklepanym po plecach przez partyjne grube ryby" - cieszyli się posłowie z tylnych ław. Czterogwiazdkowy hotel z basenami i saunami, a także wysokie poparcie PO w sondażach zapowiadały pyszną zabawę. Dlatego niektórzy politycy musieli być rozczarowani, gdy zobaczyli, że kompleks wypoczynkowy w ośrodku jest zamknięty na klucz, a okna hotelu zostały zasłonięte foliami - z obawy przed wścibskimi fotoreporterami.

Ale to był dopiero początek. Gdy zaczął przemawiać Donald Tusk, okazało się, że zamiast jacuzzi wszystkich czeka lodowaty prysznic. Premier skupił się na kryzysie gospodarczym. Mówił o możliwym wzroście bezrobocia i wyhamowaniu gospodarki. Argumentował, że rządząca Platforma może na tym stracić najwięcej. Trzeba się więc wziąć do roboty. Wieczorem politycy w minorowych nastrojach udali się na kolację. Siedzieli przy wielkich okrągłych stołach po 15 - 20 osób. Atmosferę usiłował rozładować jak zwykle Janusz Palikot. "Mamy dzisiaj imieniny Janusza, więc w imieniu swoim i innych Januszów chciałem zaproponować skromny poczęstunek" - powiedział, a kelnerzy zaczęli wnosić butelki. Trunek przypominający nalewkę na miodzie nie był jednak najlepszy. "Takiego ścierwa jeszcze nie piłem" - rzucił szeptem jeden z posłów. "Widać Donald ma rację. Kryzys się zaczął" - pokpiwał inny.

Platforma długo nie mogła uwierzyć w to, że światowy kryzys może uderzyć w Polskę. Jako pierwszy przestrzegał przed tym Lech Kaczyński, apelując o zwołanie Rady Gabinetowej, ale zebrał za to cięgi. PO oskarżyła głowę państwa o czarnowidztwo i epatowanie nieistniejącymi kłopotami. "Sytuacja nie wymaga nadzwyczajnych działań. Wszyscy specjaliści potwierdzają dla nas dość spokojny i optymistyczny scenariusz" - dodawał premier. Z podobnym odzewem spotkała się propozycja lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego, który chciał politycznego rozejmu i zawieszenia partyjnych sporów wobec nachodzących trudnych czasów.

Jednak rzeczywistość była nieubłagana. Giełda zaczęła pikować. W dodatku kończyła się era silnej złotówki. Frank szwajcarski, który kosztował nawet poniżej 2 zł, poszybował do 2,8. Ludzie, którzy wzięli popularne kredyty mieszkaniowe w tej walucie, dostali poważnie po kieszeni. Rząd dłużej nie mógł zamykać na to oczu. W połowie listopada Tusk mówił do związkowców: "Sytuacja zewnętrzna, dzięki Bogu ciągle zewnętrzna, jest nieporównywalnie gorsza, niż to się wydawało jeszcze miesiąc temu."

Tuż przed Wigilią przyznawał, że i w kraju sytuacja robi się coraz bardziej skomplikowana: "Są zjawiska, które pokazują, że rok 2009 będzie znacznie trudniejszy, niż komukolwiek jeszcze niedawno mogłoby się wydawać."

Premier zdaje sobie sprawę, że prawdziwe problemy dopiero przed nim. Dwanaście miesięcy temu mógł fetować Nowy Rok w świetnym nastroju, wszystkie atuty były po jego stronie. Dziś nie ma powodów do tak szampańskiego samopoczucia. Co prawda ma nadal dobrą pozycję w "wojnie polsko-polskiej", bo poparcie dla niego jest dwa razy wyższe niż dla prezydenta. Ale premier ma też poważny kłopot. Bo rok 2009 będzie czasem kryzysu. A to Tusk rządzi krajem. Kaczyński może przyjąć wygodną pozycję recenzenta.