Minister przez cztery i pół miesiąca zwlekał z przesłaniem dokumentów do prokuratury. Przez to nie można było prowadzić śledztw, które miały udowodnić przekręty w służbach wojskowych.
Miało być pięknie. Według obozu braci Kaczyńskich WSI oplątały Polskę szarą siecią powiązań. Ta diagnoza mówiła, że w pajęczynie są najważniejsi politycy, najbogatsi biznesmeni i wpływowi dziennikarze. Kaczyńscy wynajęli fachowca, który miał to udokumentować i pokazać Polakom. Fachowiec dostał czas, potrzebne instrumenty i bardzo w siebie wierzył. Był mistrzem autopromocji, chętnie się wypowiadał, sprytnie podgrzewał atmosferę i dawał do zrozumienia, że jego raport wstrząśnie Polską.
Fuszerka z likwidacji
Napięcie rosło, bo w mediach pojawiały się coraz to nowe sensacje o wysoko ulokowanych agentach. Te sensacje zresztą po bliższym zbadaniu okazywały się niewiele warte. Najlepszy przykład to agent "Burski" i próba przejęcia przez niego kontroli nad telewizją publiczną. W końcu prezydent zażądał opublikowania raportu i Macierewicz został zmuszony do pokazania kart.
Nawet ta z pozoru prosta czynność była fuszerką. Z napisanego już sprawozdania w dziwnych okolicznościach wypadły nazwiska rzekomych agentów, w innych miejscach dopisywano akapity. Sprawa przycichła, ale może wrócić, gdy opozycja dojdzie do władzy. Wtedy kłopoty może mieć sam prezydent, bo nie było podstaw prawnych do jego ingerencji w dzieło Macierewicza.
Sam raport był zawodem dla obozu władzy. Okazał się ciekawą lekturą, ale nie udowadniał tezy, że wojsko sterowało biznesem, polityką i mediami. Nie było wielkich nazwisk, dowody w wielu przypadkach były kruche, za to w dokumencie roiło się od błędów. Skandalem okazało się ujawnienie nazwisk polskich dyplomatów pracujących za granicą czy opisanie operacji "Kandahar" tuż przed wyjazdem polskich żołnierzy do Afganistanu, co może zagrażać ich bezpieczeństwu.
Płyną kolejne przecieki
Mimo krytyki ze strony mediów, opozycji i braku entuzjazmu ze strony pryncypałów, Macierewicz odtrąbił sukces. Z zacięciem bronił raportu i posłał do prokuratury zawiadomienia o popełnieniu przestępstw przez sto osób. Zawiadomienia miały być koronnym dowodem, że racja jest po stronie fachowca. Jak zwykle Macierewiczowi zabrakło konsekwencji. Od ujawnienia raportu mija właśnie cztery i pół miesiąca, a dopiero teraz na biurka prokuratorów trafiają dokumenty, które mają dowieść, że ludzie oskarżeni przez ministra to przestępcy.
Ile są warte te papiery? Nie wiadomo, bo prokuratorzy dopiero rozpakowują pudełka od Macierewicza. Dzięki tej zwłoce likwidator sprytnie wyhamował śledztwa dotyczące jego samego. Inicjowali je ludzie, których minister uczynił bohaterami sprawozdania. Prokuratorzy mogli tylko bezradnie rozkładać ręce, bo jak prowadzić sprawę, skoro wszystko jest tajne i niedostępne?
Macierewicz działa dalej. Wywalczył sobie u braci Kaczyńskich prawo do pisania kolejnych odcinków raportu. Znowu bryluje w mediach. Straszy szpiegami ze Wschodu, opowiada, jak Rosjanie mieli przejąć polski sektor paliwowy przy biernej postawie WSI. Dziennikarze chętnie "kupują" przecieki z otoczenia ministra. O Marku Siwcu, który ma być bohaterem drugiego odcinka, o szpiegu Ałganowie, który hulał po Polsce i zarabiał na benzynie. Znowu jest jak w zimie. Czekamy na wielką rakietę, którą odpali Macierewicz. Odliczanie już rozpoczęte. Start jest zaplanowany na jesień. W słowa ministra nie chce się już wierzyć. Bo znów jego rakieta może być kapiszonem.
Kaczyńscy zakładnikami Macierewicza
Zastanawia jedno. Dlaczego prezydent i premier wykazują tyle cierpliwości i zaufania wobec człowieka, który ściąga na nich kłopoty? Czy nie nadszedł czas, żeby znaleźć sobie innego fachowca? Problem w tym, że Kaczyńscy nie mogą tego zrobić. Stali się zakładnikami Macierewicza. Mogą go oczywiście wyrzucić, ale wtedy były minister zwoła konferencję. Ogłosi powołanie nowej, jedynej, patriotycznej partii. Rzuci też garść dokumentów i obwieści nieznane fakty. Będzie z nich "jednoznacznie wynikało", że bracia Kaczyńscy pociągają za nitki szarej sieci, a tak właściwie to są z WSI.