W innych krajach rządy przegrywają z kryzysem czy protestami społecznymi, często u władzy pozostają tak długo, że zaczynają się po prostu nudzić. U nas żadna z ekip nie oddała władzy z powodu pogarszającej się sytuacji ekonomicznej. Przeciwnie – większość przegrywała w momencie, gdy gospodarka była w niezłym stanie, a przeciwnik nie stanowił zagrożenia.
– Mamy tabuny ekspertów od doradzania, jak wygrać wybory, ale nie mamy specjalistów od tego, jak dobrze rządzić – mówi Stanisław Żelichowski z PSL, jeden z parlamentarzystów z najdłuższym stażem. Jego diagnozę potwierdzają losy kolejnych ekip: rządów solidarnościowych i ich porażki w 1993 r., przegrana SLD oraz PSL w 1997 r., rozpad trzech obozów władzy – AWS-UW w 2001 r., SLD w 2005 r. i PiS-LPR-Samoobrony w 2007 r.
Dlaczego kilka wspaniałych wyborczych zwycięstw skończyło się jeszcze bardziej spektakularnymi porażkami? Dlaczego ci, którzy mieli przez lata dominować w naszej polityce, szybko pakowali walizki? Dlaczego gdy premier trzymał się mocno, jego współpracownicy wyskakiwali w pośpiechu za burtę? Przyczyn zawsze było kilka, działały z różnym nasileniem. Ale łączy je jedno: nieudolność prowadząca do błędów.
Po pierwsze arogancja
To powód, od którego zaczynają się kłopoty zwycięzców. Partia jest u szczytu siły, upojona wygraną, jej członkowie są pełni poczucia wyższości wobec pokonanych. Dlatego pokusa, by traktować ich jako nieudaczników, jest bardzo duża. Tak było, gdy w 1997 r. AWS wygrał wybory pod hasłem moralnej odnowy, i cztery lata później, gdy SLD szło do zwycięstwa pod hasłami uzdrowienia kraju po degrengoladzie AWS, i w 2005 r., gdy PO-PiS miał zbudować IV RP na gruzach trzeciej, skompromitowanej. – Coś jest na rzeczy, choć nie do końca, bo gdybyśmy byli naprawdę do szpiku kości aroganccy, to nie dopuścilibyśmy do powstania komisji śledczej ds. Rywina – broni lewicy Leszek Miller.
Gdy nowa ekipa wchodziła w prozę rządzenia, szybko się okazywało, że upodabnia się do poprzedników. Usuwała obcych z ministerstw i urzędów, by w ich miejsce wypromować swoich. – Jako AWS mieliśmy być inni, bo nominacje i stanowiska miały być rozdawane na przejrzystych zasadach. A wyszło, jak wyszło – mówi Marek Biernacki, minister w rządzie Jerzego Buzka. Przy czym arogancko zbywano jakąkolwiek krytykę.
Jest jeszcze jedna poważna konsekwencja pogardzania przegranymi: bagatelizowanie zagrożeń. Gdy rządzący oddają władzę, a przy okazji odchodzące ugrupowanie się rozpada – jak to się stało w przypadku AWS oraz SLD – u następców pojawia się przekonanie, że nas to nie może spotkać. Zwycięzcy tracą pokorę, a ambitni liderzy zaczynają się kłócić.
Po drugie: wojny liderów
Są nabuzowani wyborczą euforią dającą im poczucie bezpieczeństwa, przez które zapominają, że rządzi ten, kto w Sejmie ma większość. I nie mówimy tu o sporach, które są czymś naturalnym w polityce, ale o wojnach toczonych wewnątrz partii lub o walkach między formacjami.
Gdy w 2001 r. po kompromitacji AWS do władzy dochodzi SLD, wydaje się, że przy wsparciu Aleksandra Kwaśniewskiego może myśleć o panowaniu przez dwie kadencje. Znakiem czasu jest to, że premier Miller jest nazywany kanclerzem. Ale po ujawnieniu afery Rywina w 2002 r. jego pozycja słabnie, a jednocześnie nasila się konflikt z prezydentem. Koalicja z ludowcami rozpada się w 2003 r. z powodu głosowania nad wprowadzeniem winiet – opłat za korzystanie z dróg, co miało dać pieniądze na rozbudowę infrastruktury. Dziś taki pomysł wydaje się rozsądny, wtedy był powodem wojny. – Konflikty z ludowcami były coraz częstsze, PSL szukało pretekstu, by jak w pokerze powiedzieć sprawdzam. Nie przypuszczali, że podejmę rękawicę i zdecyduję się na wypowiedzenie koalicji. Teraz bym tego pewnie nie zrobił, bo nic mi to nie dało. Wtedy utraciliśmy większość i musieliśmy walczyć przy każdym głosowaniu – opowiada Miller. Identyczne odczucia są po drugiej stronie. – Nikt nie wiedział, o co się bijemy. Gdyby chociaż chodziło o elektorat – dodaje Żelichowski.
Na konflikt SLD z PSL nałożył się inny: Leszka Millera z Aleksandrem Kwaśniewskim. Konstytucja z 1997 r. daje silną pozycję premierowi, ale prezydent może jego decyzje kontrować. – Kwaśniewski nie mógł się pogodzić z tym, że odgrywa za małą rolę. Ta dwugłowa egzekutywa jest źródłem kłopotów dla rządu, bo każdy prezydent – od Wałęsy po Komorowskiego – stara się wpływać na szefa rządu – mówi politolog Antoni Dudek. Z tego starcia zwycięsko wyszedł Kwaśniewski, który wymienił premiera. Koszt wygranej był jednak spory: odejście z SLD grupy Marka Borowskiego.
Partia Jarosława Kaczyńskiego też ma na koncie kłótnie liderów w obrębie własnej formacji – w wyniku sporu o wpisanie do konstytucji ochrony życia od poczęcia odszedł Marek Jurek – oraz z LPR i Samoobroną, czego efektem był rozpad rządu. – Nie mogę zrozumieć, dlaczego Kaczyński zdecydował się na wcześniejsze wybory. Bo przecież stawką nie było to, czy wygra z Tuskiem, tylko z kim zawiąże nową koalicję. A przecież on się ze wszystkimi skonfliktował: zamiast hodować politycznych przyjaciół, polował na nich – mówi szef SLD Miller. – Mogliśmy rządzić przy braku większości, ale byłoby to destruktywne dla państwa, bo trzeba było płacić koncesjami za dalsze trwanie – odpowiada mu Adam Lipiński, jeden z prominentnych polityków Prawa i Sprawiedliwości.
PiS zaryzykował i stracił władzę, choć w przeciwieństwie do poprzednich ekip nie tylko się nie rozpadł, ale wzmocnił. – Dziś problemem tej partii jest najniższy wskaźnik koalicyjności. By rządzić, musi zdobyć bezwzględną większość, bo nie widać nikogo, kto by chciał z nim współgrać – podkreśla Dudek.
Po trzecie: rozłam
Gdy emocje stają tak wielkie, że nie ma już miejsca na racjonalne argumenty, w partiach często dochodzi do rozłamu. A to oznacza koniec rządów (a nawet istnienia tych struktur). Dobrym przykładem jest Unia Demokratyczna, symbol pierwszych solidarnościowych rządów, która jako Unia Wolności (po połączeniu z Kongresem Liberalno-Demokratycznym) współtworzyła rząd Jerzego Buzka, by na tym zakończyć swoją liczącą się polityczną historię.
Jest grudzień 2000 r. Kilka miesięcy wcześniej UW z niezrozumiałych do dziś powodów opuszcza rząd Buzka, jednak nie przechodzi do opozycji, bo popiera budżet, umożliwiając trwanie krytykowanego gabinetu. Sejm, głosami AWS, mianuje jej dotychczasowego szefa Leszka Balcerowicza na prezesa NBP, a kongres Unii Wolności wybiera na jego następcę Bronisława Geremka otwartego na sojusz z postkomunistyczną lewicą. Jego ludzie powołują nową Radę Krajową, ale w ten sposób, że ze skrzydła liberalnego wchodzi do niej tylko Donald Tusk. Wszystko odbywa się w atmosferze nieskrywanej radości oraz triumfu dawnych członków UD. To wyrównanie rachunków za rządy Balcerowicza musi doprowadzić do rozłamu. I doprowadza – już miesiąc później. Jednak scenariusz jest inny niż ćwiczony przy poprzednich podziałach ugrupowań solidarnościowych. Z jednej partii nie powstaną dwie, tylko na gruzach UW zostanie utworzona Platforma Obywatelska, zaś Unia (cztery lata później przemianowana na Partię Demokratyczną – demokraci.pl) zwiędnie na politycznym marginesie.
Jednak UW daleko było do AWS, który wyglądał, jakby był w stanie permanentnego rozkładu. Akcja Wyborcza Solidarność grupowała ponad 30 politycznych organizmów, które po trzech latach pracy u podstaw udało się scalić w pięć podmiotów: NSZZ "Solidarność", partię Ruch Społeczny AWS, ZChN, SKL i PPCHD. – Byłem pod wrażeniem umiejętności szefa AWS Mariana Krzaklewskiego, który w trakcie obrad Sejmu witał się z każdym z pomniejszych liderów. Wiedział, że im więcej rąk uściśnie, tym na dłuższy czas zapewni sobie stabilność – mówi Stanisław Żelichowski.
Zabiegi Krzaklewskiego przypominały proces scalania z ogromnej liczby maleńkich lenn państwa średniowiecznej Europy. Jednak cztery partie okazały się zbyt potężne, by spróbować zmusić je do uległości. W efekcie – podobnie jak w UW – emocje i ambicje wzięły górę nad rozsądkiem i formacja zakończyła polityczny żywot w wyborach 2001 r., a część jej liderów przeskoczyło do PO i PiS.
Po czwarte: wojny małych
Starcia liderów uruchamiają reakcję łańcuchową: skoro nie ma lojalności na górze, kłótnie schodzą na dół. Członkowie partii zamiast pracować na jej najlepszy wynik, zaczynają kalkulować: zostać czy tworzyć nowy polityczny byt?
To zjawisko najwyraźniej było widać w AWS. – Akcja była szeroką formacją, więc kłótnie były powszechne. Mieliśmy na pokładzie związkowców, liberałów i KPN, pampersów, frakcję Tomaszewskiego, oczko. Każdy dbał o własne interesy, nie brano pod uwagę dobra ugrupowania. "Bo wyjdziemy" – to był podstawowy argument w dyskusjach – mówi Marek Biernacki. Zaczął on się pojawiać częściej, gdy notowania Akcji się kurczyły i nikt nie był w stanie znaleźć na to remedium. Duże ugrupowania, „Solidarność” i RS AWS, stały się zakładnikiem małych grup.
– Zawsze znajdą się niezadowoleni, którzy na coś liczyli i się tego nie doczekali. Są zainteresowani destabilizacją, bo widzą w tym dla siebie szansę po nowym rozdaniu – mówi Leszek Miller, którego SLD też było koalicją mniejszych partii i ugrupowań. Doświadczył więc licznych pączkowań: najpierw były „borówki”, czyli stronnicy Marka Borowskiego, po nich powstała grupa „pierwszaków”, czyli posłów pierwszej kadencji. Przed oddaniem władzy przez AWS i SLD mieliśmy do czynienia z kompletnym chaosem w obozie rządzącym. Proces fermentu tylko pogarszał zamieszanie. Niech przykładem będzie grupa 21 posłów AWS, tzw. oczko, która zgłosiła wniosek o wotum nieufności wobec Emila Wąsacza, ministra skarbu z własnego rządu.
Chaos ma też konkretny wymiar: rząd traci kontrolę nad tym, jakie ustawy wychodzą z Sejmu. Doświadczył tego AWS – jego posłowie przed wyborami na wyścigi rozdawali bonusy, aż zaniepokojony minister finansów Jarosław Bauc przedstawił prognozę wszystkich możliwych wydatków. To wyliczenie przeszło do historii jako 90-miliardowa dziura Bauca.
Podobne zjawisko wystąpiło kadencję później w 2005 r., gdy SLD zamiast wprowadzić emerytury pomostowe, przedłużyło dotychczasowe przywileje i przegłosowało idącą kompletnie w poprzek założeń reformy emerytalnej specjalną ustawę o emeryturach górniczych. Z kolei rząd PiS w finale kadencji wstrzymał się z gotowym projektem emerytur pomostowych, by nie drażnić wyborców.
Po piąte: alienacja
Przejęcie władzy często okazuje się kłopotem. Bo nie tyle się rządzi, ile administruje, zmagając się z bieżącymi sprawami. Aż w końcu administrowanie nadaje ton sprawowaniu władzy. Na dodatek wymyślone w spokojnych ławach opozycji recepty na pobudzenie gospodarki, wzbogacenie oświaty oraz służby zdrowia, na walkę z bezrobociem zawodzą. – Następuje alienacja premiera. Powstaje w nim przekonanie, że odpowiada za los całego świata, a partyjni koledzy przychodzą do niego z niestosownymi problemami – mówi jedna z osób z PO.
Ale to zjawisko nie dotyczy jedynie premiera, zaczyna przenikać na dół. Rządząca formacja ma poczucie zmagania się z wielkimi problemami i podkładania nóg przez opozycję oraz media, które zajmują się nieistotnymi sprawami. – Nigdy poważne problemy nie powodują politycznej burzy, tylko te drobne. Te, na które władza nie jest przygotowana – mówi poseł PO Antoni Mężydło. Choć problemy wcale nie muszą być drobne, najważniejsze, że z punktu widzenia władzy są marginalne. Tak było, gdy wybuchała afera starachowicka, a pytani o komentarze politycy SLD zbywali dziennikarzy. Dzięki temu mediom łatwo było ją uogólnić i pokazać aferę jako symbol rządów lewicy.
– W trakcie kadencji zawsze pojawia się nowy nurt, który płynie zupełnie w inną stronę, niż myślą rządzący. W 2001 r. była to niezgoda na skłócenie i bałagan, w 2005 r. afery. A w 2007 r. PiS, który miał najlepsze nastroje społeczne w historii i bardzo dobrą sytuację gospodarczą, wpychał ludziom politykę drzwiami i oknami – mówi osoba biorąca udział w najważniejszych kampaniach wyborczych ostatnich lat. A za błędy w diagnozie płaci się utratą władzy, bo wyborcy od razu szukają czegoś nowego. – Gdy Lech Kaczyński został odwołany z funkcji ministra sprawiedliwości, zorganizowaliśmy konferencję z udziałem jego, Jarosława Kaczyńskiego i Ludwika Dorna na temat sytuacji politycznej w Polsce. Przyszły tłumy. Było czuć fluidy zmian. Nagle się okazało, że są oczekiwania, które trzeba zaspokoić – mówi wiceprezes PiS Adam Lipiński. Podobnie było w 1993 r., gdy liderzy solidarnościowych rządów nie dostrzegli, że ich skłócenie promuje lewicę.
Po szóste: zmęczenie
Ofiarą tego zjawiska padają ci, którym uda się dotrwać do końca kadencji. Politycy czują się zmęczeni rutyną rządzenia, sporami wewnątrz formacji, kłótniami z koalicjantem, utarczkami w parlamencie. – Byliśmy trochę jak ktoś, kto jest najedzony i widzi, ile jeszcze przed nim na stole. A potem przyszła powódź – mówi o 1997 r. wicemarszałek Sejmu Eugeniusz Grzeszczak z PSL.
Lipiec 1997: dziennikarze pytają premiera Włodzimierza Cimoszewicza o pomoc dla powodzian. Szef rządu, który był na zalanych terenach, mówi, że powinni się byli wcześniej ubezpieczyć, by dostać odszkodowanie, choć zapewnia o pomocy państwa. Gdy to mówi, skala zjawiska – choć duża – nie jest zatrważająca. Jednak przez cały dzień leje, po południu dociera fala powodziowa z Czech i nagle rząd staje już nie wobec klęski żywiołowej, ale powodzi tysiąclecia. Całkiem rozsądne słowa wobec dramatyzmu wydarzeń nabierają nowego znaczenia: stają się symbolem obojętności rządu wobec tragedii. Polska nie była przygotowana na powódź w takiej skali, żywioł wystąpił tuż przed kampanią wyborczą, a rządzące SLD i PSL były już zmęczone zwarciami i władzą. Dwukrotnie dochodziło do wymiany premiera i choć za każdym razem pozwalało to odbudować poparcie dla rządu, a lewicy poprawić wyborczy wynik, to koalicja po wyborach musiała władzę oddać.
Te błędy sprawiały, że wszystkie kolejne ekipy rządzące – poza PO – musiały oddawać władzę. Dlatego ponowna wygrana w 2011 r. partii Donalda Tuska była tak wielkim fenomenem. Jednak teraz, gdy Platforma rządzi już drugą kadencję, jej politycy zaczynają potykać się o własne nogi. Na czym wpadną? Arogancji, wojnie liderów, rozłamie, wojnie małych czy zmęczeniu władzą?