Paradoksalnie pięć lat temu zarówno PO jak i PiS, pomimo słabszej pozycji, wynegocjowały więcej. PO nie dość, że dostała fotel przewodniczącego PE dla Jerzego Buzka, to w dodatku szefostwo komisji rozwoju regionalnego dla Danuty Huebner, a w Komisji Europejskiej ważną tekę budżetu dla Janusza Lewandowskiego. Te dwa ostatnie stanowiska miały bezpośrednie przełożenie na najważniejsze unijne decyzje - dotyczące budżetu na politykę regionalną, której Polska jest istotnym beneficjentem. PiS miał natomiast swojego szefa frakcji - Michała Kamińskiego.

Reklama

Teraz PO, która jest drugą najliczniejszą (po Niemcach) delegacją we frakcji chadeckiej, mogłaby ugrać więcej. Jeszcze długo przed wyborami spekulowano o szansach premiera Donalda Tuska na stołek przewodniczącego Komisji Europejskiej. Teoretycznie nie byłoby to wykluczone. Oczywiście zakładając, że opór Wielkiej Brytanii, Szwecji, Holandii i Węgier uniemożliwi wybranie na to stanowisko Jean-Claude’a Junckera.

Ale Donald Tusk, który jako mało wyrazisty i kontrowersyjny byłby do przełknięcia dla wszystkich państw i grup politycznych, ma dwa duże i decydujące mankamenty: nie pochodzi z kraju należącego do strefy euro (formalnie to nie jest przeszkoda, ale trudno sobie wyobrazić szczyty strefy euro bez udziału w nich lub tylko udziału biernego szefa KE), a w dodatku nie zna francuskiego. Szef KE musi znać dobrze, i francuski i angielski, tymczasem polski premier zna tylko i to na dosyć średnim poziomie angielski.

O co zatem teraz gra PO? Można odnieść wrażenie, że szefostwo partii było zainteresowane tylko pokonaniem PiS i nie traktuje walki o unijne stanowiska, a na pewno nie te w PE, jako celu nadrzędnego. Jako wielki sukces oznajmiane jest potencjalne (bo jeszcze nie jest to ustalone) szefostwo komisji zajmującej się energią dla Jerzego Buzka. Owszem, to ważna komisja i Buzek byłby jak najbardziej odpowiednim kandydatem, ale taki manewr uniemożliwiły praktycznie walkę o fotel komisarza ds. energii w KE. I jak niektórzy w Brukseli twierdzą, premier już wie, że Polska nie ma szans na stanowisko unijnego komisarza od energii i taką roszadą chciałby wybrnąć z porażki. Bo coraz więcej polityków z innych krajów przyznaje nieoficjalnie, że szanse na to, że Polak zastąpi niemieckiego komisarza Oettingera (zresztą jednego z najlepszych komisarzy u Barroso) są znikome. Dziwić mogą skromne apetyty PO, tym bardziej, że potencjalna siła, jaką teraz dysponuje, jest o wiele większa niż 5 lat temu.

Ale także PiS - największa delegacja we frakcji Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy, która ma szanse stać się trzecią co do wielkości frakcją w PE - jak na razie nie wykazuje apetytu na ważne stanowiska. Jak na razie mówi się, że Brytyjczycy nie chcą oddać Polakom fotelu szefa frakcji. W zamian za to obiecują stanowisko wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego - miałby nim zostać Ryszard Czarnecki. Dosyć to skromnie brzmi, chyba że negocjacje prowadzone przez PiS są na tyle tajne, że nawet przecieki o nich nie docierają do specjalistów. PiS mógłby śmiało powalczyć o stołek szefa którejś z komisji, ale także - może mniej prestiżowe, ale merytorycznie o wiele ważniejsze - o funkcję koordynatora w jakiejś istotnej komisji (koordynator to poseł, który ustala wspólne stanowisko danej frakcji czyli mówi po prostu, jak inni mają głosować).

Prawdziwy problem ma Janusz Korwin-Mikke, którego nikt nie wita z radością. Frakcja Nigela Farage’a, do której chciał dołączyć Kongres Nowej Prawicy nie chce otworzyć drzwi, nawet dla znanego z obrazoburczych wypowiedzi Brytyjczyka Korwin-Mikke jest zbyt kontrowersyjny. Teraz KNP negocjuje z frakcją Marine Le Pen, ale tu - o ironio! - blokują mu wejście austriaccy parafaszyści. Jeśli Korwin-Mikke nie zdoła dołączyć do żadnej frakcji, będzie wśród niezrzeszonych, co oznacza mniejsze fundusze a przede wszystkim mniejsze prawo głosu, także dosłownie w czasie wystąpień.