Tego po papieżu Franciszku nikt się nie spodziewał. Widząc pielgrzymów z Polski, biorących udział w niedzielnej modlitwie przed bazyliką św. Piotra, przemówił: „Ostatni synod uświadomił nam, że prawdziwi obrońcy wiary to nie ci trzymający się litery prawa, ale ducha, biorący stronę nie idei, ale ludzi, trzymający się nie formuł, ale Bożej miłości i miłosierdzia. Adrian Zandberg to osoba o wielkiej uczciwości, wysoce moralna, która to rozumie i chce jak najlepiej dla wszystkich. Wahałem się w kwestii udzielenia poparcia któremukolwiek z kandydatów w wyborach do polskiego Sejmu, ale czuję, że milczenie byłoby wystąpieniem przeciw obowiązkom papieskim”.
Pierwszy raz o tym słyszycie? I nie wierzycie w to, co przeczytaliście? Przecież mówię wam to ja, publicysta uznanego dziennika. Mimo to pytacie: dlaczego papież miałby się mieszać w politykę? Gratuluję. Macie zdolność wychwytywania fake newsów, czyli sfabrykowanych informacji. Taka umiejętność w dzisiejszym świecie to supermoc. W końcu w 2016 r. sporo Amerykanów uwierzyło w to, że Franciszek popiera – w zależności od tego, jak były skonstruowane fake newsy – Donalda Trumpa bądź Berniego Sandersa. Jak się domyślacie, moja fałszywka o papieżu i Adrianie Zandbergu to trawestacja tych właśnie bujd, które w czasie kampanii wyborczej w USA zawojowały sieć.
Dzisiaj fake newsy stały się przedmiotem gorącej publicznej debaty także w Polsce. Ubolewa się nad upadkiem obyczajów przejawiającym się w cynicznym wojowaniu nieprawdą – oraz, oczywiście, szuka się winnych. Tych widzi się w zależności od miejsca siedzenia. Prawa i lewa strona na przemian zarzucają sobie szerzenie kłamliwych rewelacji, podrzucanie ich mediom czy tworzenie ferm trolli. Można odnieść wrażenie, że fake newsy to zjawisko czysto polityczne, ale nic bardziej mylnego. To także coraz lepiej kręcący się biznes.
200 lat ciężkiej pracy
Biznes? Owszem. A skąd to się wzięło? Cóż, jako przeciwnik odpowiedzialności zbiorowej nie zakrzyknę: „Dziennikarze, bijmy się w piersi, bo to nasza wina!”, ale to prawda: fake newsy jako model biznesowy są zasługą prasy. Wydawcy ciężko pracowali nad jego rozwojem przez ostatnie 200 lat – w okresie, w którym dzięki postępowi gospodarczemu i technologicznemu powstały media masowe. Fake newsy po prostu wydatnie służą zwiększaniu bazy odbiorców.
Historia z USA: 21 sierpnia 1835 r. ukazał się w „The New York Sun” artykuł informujący o odkryciu życia na Księżycu napisany przez znanego astronoma Johna Herschela. Materiał zyskał rozgłos, zaś dziennik nowych czytelników. W końcu, gdy redakcja się obłowiła, postanowiła drobnym druczkiem ujawnić prawdę: żadnego odkrycia nie było, a Herschel nie ma z artykułem nic wspólnego. Historia z Anglii: w 1888 r., w czasie gdy w Londynie grasował Kuba Rozpruwacz, uliczni sprzedawcy gazet wykrzykiwali zmyślone wiadomości, które rzekomo zawierało najnowsze wydanie. Na przykład, że doszło do kolejnego morderstwa, choć w rzeczywistości nic takiego się nie stało (dodam, że wtedy za takie reklamowe „przeinaczenia” wsadzano do aresztu). To tylko dwa przykłady, ale używanie kłamstw celem zwiększenia obrotów było w XIX w. powszechne. Jak na ironię, w publikowaniu sensacyjnych, choć nierzetelnych artykułów celował nie kto inny, jak Joseph Pulitzer – fundator nagrody, którą dziś honoruje się dziennikarstwo wysokiej próby – i jego „The New York World”, jeden z pierwszych tabloidów.
Pierwsza połowa XX w. pozwoliła doskonalić techniki ściemniania – zasługa w tym dwóch wojen światowych, które zaprzęgły prasę w aparat propagandy. Rozwinięto także techniki graficzne pozwalające m.in. na usuwanie ze zdjęć niewygodnych postaci. Los taki spotkał szefa NKWD Nikołaja Jeżowa, którego Józef Stalin kazał zgładzić w 1940 r. za rzekome szpiegostwo.
Dopiero jednak w drugiej połowie XX w. i na początku XXI w. produkcja wiarygodnie wyglądającej medialnej bujdy stała się biznesem samym w sobie. Dawniej tabloidy publikowały głównie niesprawdzone plotki, dzisiaj same je wymyślają. „Termokoc chciał mnie zabić”, „UFO mnie oszukało”, „Nie śpię, bo trzymam kredens” – to tylko kilka artykułów, które przeszły już do klasyki dziennikarskiej żenady. Do tego jednak, że na publikacje tabloidów należy patrzeć z przymrużeniem oka, już się przyzwyczailiśmy.
Co innego treści znajdowane przez nas w sieci, głównym źródle informacji dla już ponad połowy Polaków. O ile media tradycyjne dysponują ograniczoną paletą środków przekazu, o tyle internet pozwala na wykorzystanie ich wszystkich naraz oraz, dodatkowo, oferuje nowe techniki. Jedną z nich jest deepfake: komputerowe algorytmy potrafią stworzyć – i to w czasie rzeczywistym – spreparowane obrazy, na których konkretna osoba mówi rzeczy, których nigdy nie powiedziała. Pewnie niedługo zobaczymy filmiki, na których papież Franciszek ogłasza, że Boga jednak nie ma, a Jarosław Kaczyński deklaruje chęć spędzenia wigilijnej kolacji z Donaldem Tuskiem.