Warto sobie bowiem przypomnieć, że obecny konflikt polityczny rozpoczął się przed paru laty pod naprawdę poważnymi hasłami: walki z korupcją, naprawy państwa, które z Rzeczpospolitej stawało się coraz bardziej Polską Rywina, a wreszcie zakończenia przejściowego etapu transformacji państwa i społeczeństwa, nazywanego postkomunizmem.

Reklama

Ale ta polityczna wojna, która jeszcze z perspektywy 2003 czy 2004 r. wydawała się wojną ograniczoną, o cele zrozumiałe, realistyczne i skupiające nadzieje większości Polaków, zaczęła się po wyborach 2005 r. bardzo szybko degenerować. Wojna o naprawę państwa, wojna między budowniczymi Polski Rywina a zwolennikami Polski silniejszej i skuteczniejszej, oczyszczonej z całych kategorii świętych krów i przywilejów wydrążających polskie państwo, prawo i politykę, walka o skuteczniejszą i bardziej wyrazistą politykę europejską osunęła się wkrótce w wojnę pomiędzy Kaczyńskim i Rokitą, Kurskim i Niesiołowskim, PiS i Julią Piterą, a w końcu Gosiewskim i Marcinkiewiczem, Szczygłą i Sikorskim czy Fotygą i Zalewskim.

W trakcie tej wojny Jan Rokita, nazywany przed wyborami 2005 r. przez Jarosława Kaczyńskiego najbardziej interesującym i inteligentnym polskim politykiem, stawał się człowiekiem odpowiedzialnym za "porażające" zbrodnie przeciwko demokracji. Niedoszli koalicjanci, a nawet koledzy partyjni czy niedawni ministrowie wasnego rządu stawali się z dnia na dzień już nawet nie politycznymi konkurentami, ale zdrajcami i przestępcami.

To już była jałowa groteska, a nie polityczny konflikt przebiegający na ograniczonym i dobrze zdefiniowanym polu, według racjonalnie wybranej osi wróg - przyjaciel. Jeśli tak miało wyglądać polskie odkrycie polityczności, odzyskanie wyrazistej polityki, to zupełnie niepotrzebny i nieekonomiczny był dokonany przez paru intelektualistów z zaplecza braci Kaczyńskich import do Polski pism Carla Schmitta. Przecież i bez Schmittańskiej definicji polityki jako konfliktu, w naszej narodowej klasyce literackiej można było znaleźć opisaną w "Zemście" niekończącą się awanturę pomiędzy Rejentem Milczkiem i Cześnikiem Raptusiewiczem.

Albo przedstawiony w "Panu Tadeuszu", wynikający z urażonej dumy, bój na śmierć i życie pomiędzy rodami Sopliców i Horeszków. Standardy nowoczesnej polityki demokratycznej każą takie ambicjonalne branie się za podgolone łby ubierać w kostium nieco bardziej artykułowanych idei, powściągać granicami prawa, procedur i instytucji. Z perspektywy ostatnich dwóch lat trzeba powiedzieć, że dojrzałe zachodnie standardy polityki jako roli, polityki jako hipokryzji, polityki jako miejsca, gdzie próbuje się opisywać i rozwiązywać istniejące społeczne problemy, a nie stwarzać nowe, należało nie tylko imitować, ale wręcz wymuszać na polskiej klasie politycznej choćby i medialnymi bagnetami. Tyle że nikt na polskiej polityce cywilizowanych standardów przez ostatnie dwa lata nie wymuszał. A media same posłużyły za broń w tej ponurej bijatyce.

Przez ostatnie dwa lata rządzący obóz Kaczyńskich był wciągany w nigdy niezakończoną, niszczącą polską "wojnę na górze", wojnę pomiędzy "wykształciuchami" i "moherami". Był wciągany, ale i dawał się wciągać. Sami Kaczyńscy chętnie definiowali fronty nowych wojen: pomiędzy "Polską solidarną" a "Polską liberalną" lub pomiędzy "ofiarami transformacji" a "bogaczami".

Problem w tym, że klasa średnia czy zwyczajna polska inteligencja, składające się w dzisiejszej Polsce na społeczne i polityczne centrum, nigdy nie były adresatami tego quasi-militarnego przekazu. Setki tysięcy, a może już nawet miliony ludzi z własnymi biznesami, z poukładaną karierą zawodową czy choćby z ambicjami, aby coś samemu w życiu osiągnąć, nie były ani "ofiarami", ani "oligarchami", ani "salonem", ani "moherami". I na tak zdefiniowanym polu bitwy czuły się idiotycznie i niepotrzebnie.

Reklama

Twierdzenie, że to przeciwnicy PiS narzucili logikę sporu i jego język Jarosławowi i Lechowi Kaczyńskim - ludziom mającym w pewnym momencie do dyspozycji wszystkie instytucje państwa, media publiczne, sporą porcję władzy i wpływów - jest kiepską wymówką. Towarzysz Mao - który akurat jako strateg okazał się niezwykle skuteczny - zwykł mawiać, że kluczem do zwycięstwa jest narzucenie przeciwnikowi formy, ustawienie go w pozycji, którą zajmując, stanie się wobec nas najbardziej bezbronny.

Zatem jeśli to rzeczywiście Żakowski i Jedlicki, Michnik i Barbara Skarga narzucili formę czy język premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu i wybrali dla niego pozycję bitewną, jeśli rzeczywiście anonimowy satyryk z "Tageszeitung" decydował o zachowaniu i stanie emocjonalnym prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, to w ogóle nie byłoby o czym mówić. Mielibyśmy do czynienia po stronie PiS nie z charyzmatycznymi wodzami, ale z pętakami, których historia i polska polityka bez trudu może wypluć na swój daleki margines.

Oczywiście prawda jest nieco bardziej skomplikowana. Siła i zdolność narzucania formy, definiowania logiki i języka konfliktu przez ludzi i środowiska, które utraciły decyzją wyborcw z 2005 r. wszelkie pozycje czysto polityczne, pozostawała znaczna. Izolowała od Kaczyńskich istotną część rzeczywistych elit inteligenckich od samego początku, zanim jeszcze Kaczyńscy zaczęli rządzić, i bez względu na to, co rzeczywiście robili. Ale pasja do kontynuowania wojny na górze, pragnienie dogrania do końca wszystkich starych partii, chęć zrewanżowania się za dawne klęski nawet za cenę zmarnowania nowej szansy na rządzenie Polską była bardzo silna także w obozie Kaczyńskich.

Wielu z ludzi PiS nawet nie zauważyło, że ze ściganych partyzantów prawdy stali się ludźmi rządzącymi czerdziestomilionowym krajem w środku Europy. Nie zauważył tej zmiany np. Antoni Macierewicz, bo gdyby zauważył, nigdy nie rozpoczynałby swego drugiego politycznego życia u władzy od stwierdzenia, że prawie wszyscy ministrowie spraw zagranicznych RP po roku 1989 byli "sowieckimi agentami".

Każda powszechna mobilizacja, każda militarna kampania ma swoich dezerterów, ale kampania nieudana lub źle zdefiniowana dezerterów produkuje masowo. Także nieudana mobilizacja Kaczyńskich sprowokowała pokusę masowej dezercji z pola walki. Takimi dezerterami były miliony emigrantów, ale nie chcieli w tej wojnie uczestniczyć także Polacy którzy pozostali w kraju. Stąd tak zdecydowane zwycięstwo Platformy Obywatelskiej.

Konsekwencja wyboru w pierwszym odruchu nie politycznego, ale antypolitycznego, wyboru nie alternatywy politycznej dla braci Kaczyńskich, ale wyboru w ogóle przeciwko zmilitaryzowanej polskiej polityce tak jak ona wyglądała przez ostatnie dwa lata. Przeciwko polityce jako totalnemu, a jednocześnie całkowicie jałowemu konfliktowi, niedającemu się rozstrzygnąć, nieprzynoszącemu nikomu korzyści, zagarniającemu wciąż nowe obszary państwa i społeczeństwa, a nawet Kościół - "łagiewnicki" i "toruński".
Trudno się dziwić, że w tej sytuacji pierwszym odruchem większości Polaków stało się odrzucenie najbardziej zmilitaryzowanej polskiej partii politycznej i skierowanie się ku partii cywilów - Platformie.

Wojna o duszę Platformy

Wraz z wyborczą wygraną PO, wraz powołaniem rządu Donalda Tuska istotna gra polityczna dopiero się rozpoczyna. Te same siły, które z taką skutecznością ustawiały PiS w roli jałowej radykalnej partii społecznego resentymentu, zaczęły narzucać Platformie Obywatelskiej rolę partii restauracji. To nie Donald Tusk, ale Aleksander Kwaśniewski ogłosił podczas wieczoru wyborczego, że właśnie skończyła się IV RP. Próbował w ten sposób przekuć w zwycięstwo własną klęskę i kompromitację w kampanii wyborczej, w której miał być Wunderwaffe LiD, a okazał się zaledwie zamokniętym kapiszonem.



Te same media i ci sami publicyści, którzy przez dwa ostatnie lata organizowali "akcje obywatelskiego nieposłuszeństwa" w obronie własnych przywilejów, ruszyli teraz do wychowywania Donalda Tuska. Tyleż proponując mu rolę obrońcy Polski Rywina i nadziei salonów III RP, co ostrzegając, że jeśli tej roli nie będzie chciał odgrywać, jeśli będzie próbował kontynuować linię polityczną, którą rozpoczął, zatrzaskując kiedyś za sobą wieko trumny, gdzie spoczęła Unia Wolności, to oni swoje poparcie zamienią na gwałtowną krytykę.

W "Polityce" i "Gazecie Wyborczej" chwalono Tuska za pokonanie Kaczyńskiego, jednocześnie dając mu niedzwuznacznie do zrozumienia, że poparcie jest warunkowe, może zamienić się w miażdżącą krytykę, jeśli Tusk odrestaurować Polski Rywina nie zechce. Jeśli zamiast oligarchii i salonu wybierze jako adresata swojej polityki polską klasę średnią. Jeśli nie porzuci mrzonek o państwie silniejszym i skuteczniejszym niż III RP w latach 90., jeśli zaproponuje mechanizmy kształtowania elit polskiego państwa, polityki i społeczeństwa bardziej demokratycznego niż te, które wszystkie praktycznie miejsca u szczytu drabiny społecznej rezerwowały wyłącznie dla postkomunistów i paru dookoptowanych towarzyskich kręgów z okolic Agory czy dawnej Unii Wolności.

Pamiętajmy jednak, że w rzeczywistości wyniki wyborów 21 października nie były zwycięstwem restauracji. Wyborcy PO nie domagali się odbudowy Polski jednej partii i jednej gazety, Polski, w której patologie afery Rywina, Opola czy Starachowic były nie tylko możliwe, ale wręcz musiały się pojawić. Oczywiście, że wśród zwolenników Platformy byli także tacy, którzy zagłosowali na PO albo ją w kampanii wyborczej głośno poparli wyłącznie dlatego, że LiD ze zmęczoną twarzą Aleksandra Kwaśniewskiego i pod wodzą Olejniczaka czy Napieralskiego - mających tyle charyzmy co urzędnicy skarbówki - od samego początku gwarantował przegraną. Zatem nawet dla ludzi-symboli Polski lat 90. to Platforma Obywatelska była ostatecznie mniejszym złem jako jedyna realna alternatywa dla PiS.

Jednak Platforma zwyciężyła te wybory nie dzięki publicystom "Polityki" i "Gazety Wyborczej", nie dzięki weteranom SLD i UW. To decyzja trzech dużych grup wyborców zadecydowała o wyraźnej i jednoznacznej wygranej Donalda Tuska. Po pierwsze, ponownie zagłosowali na niego wyborcy PO z 2005 roku, którym może nie wszystko w zachowaniu Platformy - podczas trwającej przez dwa lata wojny na wyniszczenie - się podobało, jednak ostatecznie racje i styl Tuska przemawiały do nich bardziej niż racje i styl radykalizującego się i przywierającego coraz bardziej do prawej ściany Kaczyńskiego.

O zwycięstwie PO zadecydowała także zmiana sympatii centrowych wyborców PiS z roku 2005. Ponieważ nie stali się oni wyznawcami Jarosława Kaczyńskiego, ale pozostali jego warunkowymi zwolennikami, sposób rządzenia Polską i zarządzania konfliktem politycznym przez braci Kaczyńskich po prostu przestał im si podobać. Każdy z dokonywanych kolejno przez Jarosława i Lecha Kaczyńskich świadomych wyborów personalnych i politycznych, wybór Macierewicza przeciwko Sikorskiemu, Kaczmarka przeciwko Dornowi, Rydzyka przeciwko Ujazdowskiemu czy Fotygi przeciw Zalewskiemu był dowodem na to, że głosując na PiS, centrowi i konserwatywni wyborcy po prostu się pomylili.

Dzisiaj tę bardzo liczną grupę, która w 2005 r. głosowała na PiS lub Lecha Kaczyńskiego, a w 2007 r. poparła Platformę w przekonaniu o słuszności ich równie warunkowej decyzji utwierdza dalsza ewolucja języka i politycznej praktyki braci Kaczyńskich. Chęć kontynuowania przez nich - tyle że nieco bardziej partyzanckimi metodami - politycznej wojny ostatnich dwóch lat na takim samym poziomie radykalizacji, z taką samą obojętnością na wartości i obszary, które powinny być przez polityczny konflikt oszczędzone.

Wreszcie trzecią grupą wyborców PO byli młodzi, którzy zagłosowali na Platformę - a nieraz w ogóle po raz pierwszy wzięli udział w wyborach - nie dlatego, że mobilizuje ich zaangażowana publicystyka Jacka Żakowskiego i pragną, aby nestorzy Unii Wolności znów zaczęli być obnoszeni w medialnych lektykach po Krakowskim Przedmieściu jako niekwestionowane źródła mądrości i autorytetu.

Młodzi wyborcy Tuska chcieli więcej wolności niż przez dwa lata rządów Kaczyńskich, a nie mniej. Chcieli cywilnej i demokratycznej formuły rządzenia państwem i uprawiania polityki, a nie oligarchicznej formuły Polski Rywina czy zmilitaryzowanej formuły Jarosława Kaczyńskiego.

Sam Donald Tusk, który jest dzisiaj w PO realnym liderem i jedynym ośrodkiem władzy, próbuje z tych bardzo różnych, często wykluczających się oczekiwań, jakie wobec PO zgłasza z jednej strony zachowawczy salon III RP, a z drugiej strony masy wyborców, uczynić siłę Platformy. Z jednej strony mamy Bronisława Komorowskiego, który po wybraniu go na marszałka Sejmu wygłasza konsekwentną deklarację pełnej kontynuacji III RP. Z drugiej strony Donald Tusk z ogromną determinacją broni Radka Sikorskiego, który wraz z sobą przeprowadził do Platformy wielu centrowych wyborców Prawa i Sprawiedliwości, bo symbolizuje w ich oczach bardziej nowoczesną i bardziej skuteczną formułę polityki niż Antoni Macierewicz czy Anna Fotyga.

Tusk nie chce także akceptować innego dogmatu "języka III RP" głoszącego, że żadnej korupcji w Polsce po roku 1989 nie było, a jeśli nawet jakaś się czasem zdarzała, to była albo konieczną ceną transformacji, albo w ogóle zjawiskiem marginalnym, z którego nie powinniśmy robić problemu. PO tego języka na razie nie przyjęła, tyle że zamiast sztandarowej dla PiS zmilitaryzowanej formuły walki z korupcją symbolizowanej przez Mariusza Kamińskiego Tusk proponuje raczej cywilną formułę zapobiegania tej cywilnej w końcu patologii, formułę której wiarygodność ma gwarantować Julia Pitera.

Liberalizm to więcej niż drzemka
Platforma ma wszelkie przesłanki, aby być nie tylko antypolityczną alternatywą dla wszelkiej polskiej polityki, ale by zbudować wokół siebie trwały obóz polityczny o bardziej wyrazistej tożsamości. Znaczna część jej cywilnego potencjału tkwi w liberalnej tradycji PO, do której Tusk musiałby dzisiaj nawiązać w tradycji wczesnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego.


Wczesne KLD wypowiadało się zarówno na tematy gospodarcze, jak też kulturowe. Będąc bardzo odległe od tradycji agresywnej modernizacji, "krońszczyzny", pouczania Polaków, że są zacofanym i ciemnym narodem, który można modernizować wyłącznie przy pomocy obcych bagnetów, KLD jednocześnie bardzo świadomie wybierało jedne wątki polskiej tradycji w opozycji do innych. Wolało nawiązywać do pozytywizmu, do pierwszych prób ekonomicznej samoorganizacji Polaków, niż do heroicznej tradycji powstańczych klęsk.

Nawet niewywodzący się z liberalnego Kongresu, czołowy konserwatysta PO, wielki nieobecny tego rozdania Jan Rokita, który najchętniej po stronie Platformy używał wielkich słów i formułował wyraziste deklaracje - począwszy od "Nicea albo śmierć" aż po "szarpnięcie cugli" - był w porównaniu z Kaczyńskimi, Szczygłą czy Ziobrą politykiem do bólu cywilnym. Chętniej nawiązywał w swoich wypowiedziach i tekstach do politycznego realizmu konserwatywnych krakowskich Stańczyków niż do tradycji wielkich narodowych klęsk i spacyfikowanych powstań. A dobrze zorganizowany państwowy urząd był dla niego lepszą miarą skutecznego patriotyzmu niż heroizm partyzanckiego oddziału.

KLD przegrało na początku lat 90. nie tylko dlatego, że jego liderzy byli nieco naiwni i, wkraczając do wielkiej polityki na zaproszenie Wałęsy, popełnili wszystkie możliwe błędy, od nadmiernego radykalizmu własnego projektu po nadmierny oportunizm praktyki politycznej. Były jednak także obiektywne przyczyny ich ówczesnej klęski. Klasa średnia, do której się adresowali, była wówczas raczej mitem niż społeczną rzeczywistością. Polska w dużo większym stopniu odpowiadała obecnej mapie kampanii braci Kaczyńskich, dziś już nieco anachronicznej. Jednak tuż po upadku komunizmu polskie społeczeństwo rzeczywiście dzieliło się głównie na lud bardzo mocno odczuwający ekonomiczne skutki transformacji oraz elity wywodzące się ze środowisk postkomunistycznych i dokooptowanych "proreformatorskich" kręgów opozycji demokratycznej.

Dzisiaj jednak dawne KLD-owskie marzenie o liberalizmie gospodarczym połączonym także z ostrożną kulturową modernizacją i okcydentalizacją Polski miałoby już swoją klientelę społecznie i politycznie znaczącą. To w końcu ona zadecydowała o wyniku ostatnich wyborów.

Dla mnie osobiście chwilowe zwycięstwo cywilnej formuły polskiej polityki nad formułą zmilitaryzowaną jest ważne z jeszcze jednego powodu. Jeśli Tusk rzeczywiście potrafi choć trochę ożywić ducha wczesnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego, partii cywilnych, liberalnych optymistów, to może stworzyć atmosferę umożliwiającą rozpoczęcie terapii najcięższej spośród chorób dotykających nas dzisiaj jako naród - nienawiści i pogardy Polaków w stosunku do samych siebie i własnego państwa.

A tych akurat emocji dwuletnia wyniszczająca wojna pozycyjna Kaczyńskich i przeciwko Kaczyńskim wcale nie zaleczyła, raczej pogłębiła. I tylko jeśli cywilna formuła polityki odniesie widoczny sukces, mamy szansę na wyleczenie się z wyuczonego przez historię braku wiary zarówno w jakość własnych elit, jak w jakość własnego ludu czy obywateli. Tylko wówczas możemy pozbyć się polskiego kompleksu, który każe jednym mówić o "łże-elitach", innym szydzić z "moherów", a jeszcze innym, najbardziej z pozoru rozsądnym i opanowanym, piętnować "Polactwo". To zadanie wydobycia się z pogardy wobec samych siebie jest zadaniem jak najbardziej cywilnym.

Żadna mobilizacja, żadna wojna o pamięć czy dominację w kulturze z polskiego kompleksu nas nie wyleczą. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Każda próba ponownego zmilitaryzowania polskiego społeczeństwa przyspieszy jedynie dezercję z pola walki, uczyni ucieczkę od polskości zjawiskiem jeszcze bardziej masowym. Uleczyć Polaków z niechęci do samych siebie mają dziś szansę jedynie cywile.