Jakiś czas temu w kultowym wywiadzie udzielonym Joannie Lichockiej i opublikowanym w "Rzeczpospolitej" Jarosław Marek Rymkiewicz zachwycał się stanem polskiej polityki i społeczeństwa w ciągu minionych dwóch lat. Z entuzjazmem przekonywał, że ważniejsze od jakichkolwiek konkretów jest to, że historia ruszyła z kopyta, trwa malowniczy polityczny konflikt, a dzisiejsza Polska to wspaniały żubr, który ruszył do galopu "ugryziony w dupę przez Jarosława Kaczyńskiego".
Wielu wyznawców amerykańskiego neokonserwatyzmu w Polsce z podobnych powodów zachwyca się polityką George’a Busha juniora. Pytani o jej wymierne efekty odpowiadają: co tam konkrety, ważne, że jest ruch w interesie, że maszerują armie, że najpierw Amerykanie, a później być może Europejczycy zostaną wyrwani z dekadencji, zmobilizowani i wzięci w duchowe kamasze.
Nie ma nic złego w walce z dekadencją, dopóki prowadzi ją Benedykt XVI albo wybitni religijni eseiści i historycy idei. Kiedy jednak za walkę z dekadencją zabiera się prezydent globalnego mocarstwa, to naprawdę warto mu się przyglądać nieco bardziej uważnie. Warto od samego początku analizować konkretne, materialne konsekwencje jego polityki. Spróbujmy zatem w ocenie Busha zastosować małostkową perspektywę księgowego zamiast perspektywy apostoła, i to tego, który najbardziej spośród całej dwunastki domagał się apokalipsy.
Zacznijmy od inwazji Iraku, która podzieliła Zachód, rozpoczynając kilkuletni okres napięcia pomiędzy USA i Europą, z czego najbardziej korzystali nasi wrogowie i konkurenci. Powodem interwencji w Iraku nie była wojna z Al-Kaidą, bo Husajn nienawidził jej tak samo jak Bush, a może nawet bardziej, jako że islamiści od dawna próbowali go realnie obalić. W interwencji, na którą Bush świadomie się zdecydował, fałszując dane wywiadowcze i używając parareligijnego języka wojny dobra ze złem, chodziło o bezpieczeństwo Izraela i o cenę ropy naftowej, co w swoich pamiętnikach przyznał ostatnio bardzo szczerze sam były szef Fed Allan Greenspan.
To są bardzo racjonalne cele, tylko że inwazja na Irak w każdym z tych obszarów okazała się katastrofą. Państwo Izrael było bardziej bezpieczne, zanim Bush wszedł do Iraku, bo wcześniej na Środkowym Wschodzie istniała równowaga sił pomiędzy nienawidzącymi się wzajemnie rzeźnikami z Bagdadu i rzeźnikami z Teheranu.
Ja też wolę liberalną demokrację od rzeźni, ale amerykańscy neokonserwatyści nie mieli dotąd żadnego realistycznego pomysłu na to, aby w świecie islamu liberalną demokrację wprowadzić. Teraz Amerykanie rozważają wycofanie się z Iraku, tak jak przed laty uciekli z Indochin. W ten sposób pozostawią jednak po sobie szyickie państwo sięgające od Teheranu do granic Izraela, bo oprócz coraz bardziej zdominowanego przez szyitów Iraku mamy jeszcze Strefę Gazy, którą dziś należałoby już raczej nazywać strefą Hamasu.
Co do cen ropy i lepszej kontroli Zachodu nad jej zasobami, to sukcesów polityki George’a Busha także nie widać. Iracki przemysł naftowy został zniszczony, przy kompletnej niezdolności Amerykanów do przywrócenia w zajętym przez siebie kraju produkcji i eksportu ropy naftowej na jakimkolwiek poziomie. Zgodnie z zasadą domina po destabilizacji Iraku narasta groźba wojny z Iranem, także jednym z największych światowych producentów ropy. Warto też przypomnieć o akceptowanym przez Busha dyktacie koncernów naftowych, które blokują wszelkie inicjatywy na rzecz zmniejszenia spożycia ropy przez USA, nazywane przez neokońskie jastrzębie w Waszyngtonie, a także przez ich polskich imitatorów, "ekologicznymi, lewackimi mrzonkami".
W konsekwencji ceny ropy od czasu inwazji na Irak wzrosły z kilkunastu dolarów za baryłkę do dzisiejszej setki. Jest to sytuacja porównywalna wyłącznie do embarga naftowego zastosowanego w 1973 roku przez kraje arabskie po wojnie Jom Kippur. Zatem kolejna, miażdżąca polityczna klęska Busha.
Jest jednak jeszcze jedna konsekwencja epickiego galopu żubra w wykonaniu George’a Busha juniora. To konsekwencja polityczna, w obszarze bardzo bezpośrednio dotyczącym bezpieczeństwa Polski. Otóż przy cenie ropy naftowej sięgającej 100 dolarów za baryłkę, rosyjski niedźwiedź - jak malowniczo nazywali często Rosję neokonserwatyści - może już zupełnie oficjalnie zerwać łańcuchy, które liberalne demokracje próbowały mu zakładać za czasów Gorbaczowa czy Jelcyna. Putin może dzisiaj utrzymywać swój lekko autorytarny i nieśmiało neoimperialny projekt z nieograniczonego budżetu, jaki gwarantuje mu naftowe szaleństwo.
Kreml może planować wydatki państwa w dziedzinie zbrojeń bez konieczności dokonywania jakichkolwiek politycznych, społecznych czy wolnorynkowych reform na sposób Emiratów Arabskich czy Arabii Saudyjskiej. Płonna jest także wiara w to, że przy ropie po 100 dolarów za baryłkę Zachód może jakkolwiek dyscyplinować szaleństwo nowych naftowych magnatów, którymi stali się w międzyczasie Chavez czy Ahmadineżad. Podzielony Zachód i jego przeciwnicy lub konkurenci znacznie wzmocnieni - takie są najbardziej konkretne konsekwencje tego, że George Bush zmusił historię do malowniczego galopu.
A morał z tej opowieści? Otóż jeśli w dzisiejszym skomplikowanym świecie rozpoczynamy jakąś rewolucję, choćby i neokonserwatywną, to realistycznie zdefiniujmy jej cele i oszacujmy koszty. Polityka to nie malarstwo. Carl Schmitt, teoria powszechnej mobilizacji, poetycka wizja galopującego żubra - wszystko to przeniesione w świat realny daje taki efekt, jak próba naprawiania zegarka za pomocą siekiery i młotka.
Po galopującym żubrze trzeba będzie prędzej czy później posprzątać. W Ameryce obiecują to zrobić Demokraci, którzy chcą załatać dziurę w amerykańskim budżecie, ograniczyć spożycie ropy naftowej, a także odbudować Zachód poprzez naprawę stosunków pomiędzy Ameryką i Europą. Trzeba wierzyć, że im się to uda. Choćby dlatego, że powrót do biernego status quo w świecie, przez który przegalopował żubr, nie jest już możliwy.