Podobnie było z Kazimierzem Marcinkiewiczem, który dość długo cieszył się sympatią dziennikarzy. Inaczej miała się sytuacja z Jarosławem Kaczyńskim, który z marszu zabrał się do atakowania dziennikarzy, gdy mieli czelność napisać cokolwiek negatywnego o nim i jego rządzie.
Zwykle też swoje negatywne uczucia nie przelewał tylko na pojedynczych dziennikarzy, ale na całe media, określając je niepochlebnymi epitetami, co spotkało m.in. "Gazetę Wyborczą" czy telewizję TVN. Co więcej, wiele mediów, jak właśnie TVN, miało poczucie, że przyczyniło się do zwycięstwa PiS poprzez, na przykład, transmitowanie posiedzeń komisji śledczych i sposób prezentowania jej prac.
W wyniku takich działań opinia publiczna zaczęła domagać się od polityków uczciwości. Gdy ci sami dziennikarze słyszeli potem, że zawsze podstawiali nogę rządowi i że PiS wygrał wybory wbrew mediom, czuli, że są atakowani w niesprawiedliwy sposób. Dlatego reagowali z niechęcią. A mogło być zupełnie inaczej. Kazimierz Marcinkiewicz, który także był politykiem PiS, nie tylko nie szukał wojny z mediami, a jeszcze umiał je wykorzystać do swoich celów. Po pierwsze, nigdy nie unikał dziennikarzy i starał się być z nimi szczery.
Nie kręcił i nie ukrywał informacji i gdy czegoś nie mógł powiedzieć, informował o tym wprost. Formuła - gdy odmawiał odpowiedzi dziennikarzom, mówiąc, że odpowie im jutro - dawała mu możliwość zaistnienia w mediach i sprawiała wrażenie uczciwości. I dlatego automatycznie był traktowany w lepszy sposób. Gdybym miał doradzać premierowi Tuskowi, poleciłbym właśnie przyjrzenie się temu, jak działał Marcinkiewicz.
Oczywiście nawet w sytuacji, gdy rządem kieruje sprawny medialnie premier, taka sielanka nie może trwać wiecznie. Marcinkiewicz miał tu zresztą przewagę nad innymi premierami, bo rządził krótko i opinia publiczna nie zdążyła się znudzić jego stylem i zauważyć negatywnych posunięć rządu. Jednak on, dzięki swoim umiejętnościom, ten dobry dla siebie czas umiał maksymalnie wydłużyć. Co jednak, jeżeli coś strasznego przytrafi się urzędnikom rządowym? Dla zapewnienia sobie pozytywnego obrazu w mediach najważniejszy jest czas reakcji na wpadki.
Widać zresztą, że standardy w Polsce znacznie się w tym względzie poprawiły. Oznacza to, że w przypadku wypadnięcia przysłowiowego trupa z szafy liderzy nie mówią już, że trzeba czekać na wyniki prac jakiejś komisji, tylko szybko podejmują decyzję o dymisji podejrzanego. Było już to widać w przypadku afery z byłą posłanką Sawicką, która - po ujawnieniu nagrań CBA - z dnia na dzień została usunięta z PO. Jeżeli Donald Tusk będzie tak reagował, to ma szansę wydłużyć okres miodowego miesiąca, a w najgorszym przypadku przynajmniej go nie skrócić.
Są też inne powody i przeszkody, na których rządowi Donalda Tuska może powinąć się noga. Największych kłopotów spodziewałbym się po współkoalicjancie. Zgodnie z maksymą mojej teściowej "chłop zawsze pozostanie chłopem". Coś w tym jest, a ja nie wierzę w cudowną przemianę PSL na lepsze. Głównym celem ludowców w tym rządzie będzie wzmocnienie swojej pozycji i odzyskanie statusu najważniejszej partii chłopskiej - jedynej reprezentantki wsi. I wszystko będzie podporządkowane temu celowi. Dotychczas o głosy wiejskiego elektoratu PSL konkurował z Samoobroną i PiS-em. Jeżeli więc w myśleniu Waldemara Pawlaka zwycięży interes partyjny, a nie państwowy, może być to zapowiedzią dużych kłopotów dla całego rządu. Tymczasem dobra partia powinna umieć połączyć interes partyjny z interesem państwa. Rząd może się potknąć o takiego koalicjanta.
Drugą sprawą jest zbyt ogólna umowa koalicyjna, będąca w istocie zbiorem pobożnych życzeń. Nie wiadomo, jak zostaną rozstrzygnięte poszczególne problemy i czego od siebie mogą koalicjanci oczekiwać. Może więc dojść do kłótni w łonie koalicji. Rządowi może zaszkodzić pogorszenie się sytuacji gospodarczej. Sytuacja w światowej gospodarce jest niepewna i decyzje polskiego rządu będą kluczowe dla jego popularności.
Na miejscu premiera Tuska nie zapominałbym jednak, że najbardziej rządowi mogą zaszkodzić spektakularne porażki i skandale. To przyciąga uwagę mediów i na pewno zostanie wykorzystywane przez silną PiS-owską opozycję. Platforma wprowadziła do Sejmu ponad 200 parlamentarzystów i w wielu przypadkach, nawet liderzy PO nie wiedzą, co to za ludzie. Sam zresztą usłyszałem to od ważnych polityków PO. Wpisani na listy przez koła lokalne, zostali pociągnięci do Sejmu przez lokomotywy wyborcze. Ci nieznani posłowie mogą być powodem wielu problemów dla partii i rządu. Dlatego powtarzam jeszcze raz, że najważniejszy jest czas reakcji.