IPN z Gdańska ustalił, że w 1983 roku Marek K., jako oficer z osławionego IV wydziału SB zwalczającego Kościół katolicki, sfałszował kwestionariusz ewidencyjny i raport z pozyskania tajnego współpracownika. Napisał, że ojciec Władysław Wołoszyn zgodził się na współpracę i nadał mu pseudonim. Na tej podstawie duchownego zarejestrowano w ewidencji operacyjnej tajnych współpracowników. Nawet zgodnie z ówczesnym prawem było to przestępstwo.

Reklama

"To pierwszy taki przypadek, udokumentowany i stwierdzony przez sąd, że zarejestrowanie kogoś przez SB nie jest stuprocentowo pewne" - powiedział doradca prezesa IPN, historyk czasów PRL Antoni Dudek. Jednak jego zdaniem, na tle miliona rejestracji jest to margines. Nie wiadomo tylko, jak szeroki.

Innego zdania jest profesor historii Andrzej Friszke, opozycjonista z PRL i były członek kolegium IPN. "Ten precedens potwierdza, że trzeba uważać z oceną wiarygodności wpisów ewidencyjnych SB, bo mogło dochodzić do różnego rodzaju nadużyć; trudno ocenić, w jakim procencie" - powiedział.

Friszke uważa, że wyrok niewiele zmieni w stanowiskach "dwóch przeciwstawnych, a silnych obozów: jednego, który uważa wszystkie zapisy SB za wiarygodne, i drugiego, według którego wszystkie informacje SB to >fałszywki<. Już wcześniej sąd lustracyjny w swych wyrokach kilka razy stwierdzał różnego rodzaju fałszerstwa oficerów SB.

Oficer SB z Torunia nie pójdzie jednak do więzienia, bo sąd umorzył sprawę na mocy amnestii z 1989 roku.