Życie z piętnem
Nie planowała takiego scenariusza. Pewnie myślała, że będzie żoną opozycjonisty z niezłą przeszłością albo błyskotliwego publicysty, ewentualnie naukowca, bo Maleszka był wybitnie zdolnym studentem i na każdej uczelni lekką ręką zrobiłby olśniewającą karierę.
A jest żoną konfidenta. „Ketmana”, „Returna”, „Tomka”, „Zbyszka”.
Zapewne był czas, kiedy podając swoje nazwisko (na przykład na poczcie, przy odbieraniu awiza), czuła, jakby grała w rosyjską ruletkę: skojarzą czy nie skojarzą? Dziś już rzadko kojarzą, bo coraz mniej mówi się o Maleszce, ale cały czas jest czujna.
Niestety nie zawsze uda jej się odebrać komórkę męża. Poza tym czasem wychodzi z domu, na przykład do sklepu. Wtedy szanse, by porozmawiać z Maleszką, rosną.
Jego życie wygląda teraz tak: codziennie wieczorem łączy się z redakcją „Gazety Wyborczej” i na domowy komputer ściąga artykuły, które ma następnego dnia zredagować. To zwykle spory plik, roboty na bite pięć, sześć godzin. Gdyby był człowiekiem nowoczesnym, wystarczyłby do tego po prostu komputer. Ale Maleszka jest redaktorem starej daty. Woli czytać wielkie płachty z papierowym wydrukiem, zwłaszcza jeśli ma dużo tekstu do skracania. Więc i tak następnego dnia wyrusza do redakcji, by osobiście odebrać płachty papieru.
Nie ma auta ani roweru, codziennie polną ścieżką wzdłuż wału dochodzi do głównej ulicy. Tam wsiada w autobus 180 lub 522 i po kilkunastu minutach jest w redakcji. Wpada na kwadrans, pół godziny. Czasem przyniesie w torbie książki, które ma w domu w dwóch egzemplarzach, i z satysfakcją przygląda się, jak znikają w kilka minut (nie licząc „Lalki”, bo jej nigdy nikt nie chce). Czasem od razu bierze wydruki i wraca do domu. Czasem wda się w poważniejszą dyskusję na temat, o którym właśnie czyta (układa swoje lektury w ciągi tematyczne, na temat wpada przypadkowo, kiedy trafi na frapującą pozycję). W czasie takiej dyskusji zdarza sie, że zagalopuje się, nie może przestać, mówi i mówi. I trudno to wtedy nazwać dyskusją. Ale redakcja to jedno z nielicznych miejsc, gdzie może tak do kogoś mówić. Prawdę mówiąc, jedyne.
Bo potem wraca zawsze prosto do domu. Trzy niewielkie pokoje z miniaturową kuchnią, wieczorem okna starannie zasłonięte storami. Zasiada w swoim, najmniejszym chyba pokoju obłożonym tonami książek. Dość uważnie przegląda prasę (szczególnie starannie studiuje artykuły o tematyce mu bliskiej, np. w „Newsweeku” o uwikłaniach Ryszarda Kapuścińskiego w związki z bezpieką, i wzdycha wtedy, jak okrutnie się dziś go traktuje). Potem zabiera się do czytania redakcyjnych tekstów, poprawia, czyta, poprawia. Uwagi z papierowych wydruków nanosi do komputera. Wrzuca do redakcyjnej teczki: „Przeczytane”.
Z krzesła przy biurku przenosi się kilkadziesiąt centymetrów dalej, na fotel i zabiera się za czytanie książek. Robi przerwę na godzinę muzyki lub dwie. Znowu czyta, bez względu na porę dnia popija kawę ze szklanki, wypala przynajmniej ze trzy czerwone pall malle na godzinę. Późnym wieczorem znowu zagląda do komputera, czy teksty na następny dzień już wpadły. To wszystko. Tak dzień po dniu od sześciu lat.
Sześć lat temu wyszło na jaw, że przez kilkadziesiąt lat Maleszka współpracował z bezpieką. Donosił m.in. na swoich przyjaciół, w tym Stanisława Pyjasa, który zginął z rąk SB.
Od tamtej pory całkowicie osiwiał, lekko utył. Pogodził się z tym, że nie może nic napisać ani nic publicznie powiedzieć i jedynym zajęciem, jakie dano mu wykonywać, jest poprawianie cudzych tekstów. Do końca życia.
Słucha jazzu. Słucha go od lat 60. i czuje się z jazzem jak w domu. Na koncertach nie bywa, bo za równowartość jednego biletu może kupić przynajmniej trzy płyty.
Antologię gatunku w postaci plików MP3 z okładkami w języku rosyjskim kupił okazyjnie na stadionie. Bywał tam kiedyś po papierosy. Książki kupuje głównie w księgarni niedaleko uniwersytetu. Taniej mógłby zamówić przez internet, ale nie jest przekonany do takich transakcji. Poza tym nie chciałby podawać numeru karty, PIN i innych rzeczy, których tam żądają. Przypuszcza, że transakcje dokonywane przez internet mogą nie być całkowicie bezpieczne. Do nowinek technicznych ma - delikatnie mówiąc - stosunek bardzo ostrożny. (A to by wskazywało, że nie on jest autorem rozmaitych wpisów na forum „Gazety”, o co podejrzewają Maleszkę niektórzy forumowicze).
Nie ogląda raczej telewizji. Do kina nie chadza. Zakupy robi w supermarkecie. Na wakacje jeździ z żoną od lat wyłącznie na Słowację, zwykle w to samo miejsce. Przeczytał kilkadziesiąt książek o Chinach, ale do głowy mu nie przyszło, by kiedykolwiek się tam wybrać.
Mieszka na zamkniętym osiedlu ze strażnikiem przy bramie. Eleganckie osiedle z czerwonej cegły wygląda na ekskluzywne miejsce, ale mieszkańcy od lat walczą z deweloperem, bo nie mogą założyć wspólnoty mieszkaniowej. Wokół osiedla nie ma nic: pola, baraki i chaszcze. Do najbliższego sklepu kilkaset metrów, idzie się albo poboczem drogi, albo ścieżką.
Nie ma dzieci. Nie ma przyjaciół. Myślał o psie, ale żona jest uczulona na sierść. Nie bywa w mieście, bo nie przepada za tłumem. Gdyby osiedle otaczał park, nie przechadzałby się po nim, bo nie lubi spacerów.
W budynku, w którym mieszka, i w sąsiednich budynkach, na domofonie ani na drzwiach nie ma, jak to dziś w zwyczaju, tabliczek z nazwiskami lokatorów. Ale na pewno wielokrotnie się przedstawiał, kiedy tu zamieszkali. Poza tym żona (dziś bezrobotna, wcześniej łamała kolumny w „Super Expressie”) jest bardzo popularna
wśród sąsiadów, społecznie zajmuje się reprezentowaniem mieszkańców w walce z deweloperem. Nikt z nich nigdy nie zapytał go, czy jest tym Maleszką. Nikt nie dał do zrozumienia, że zna sprawę, a tym bardziej że jest to jakiś problem.
Ale może w sąsiedzkich rozmowach poruszano ten temat, tylko nikt nie miał odwagi lub chęci zapytać go wprost? Stał się przecież symbolem „Gazety Wyborczej”, prawie tak wyrazistym jak jej redaktor naczelny. Jest argumentem w każdej dyskusji o lustracji i pretekstem do ataku na lustracyjną albo antylustracyjną politykę tego dziennika. Dla zwolenników zaglądania do teczek kompromitacją jest fakt, że Maleszka wciąż w „Gazecie” pracuje. Dla przeciwników – kompromitujące są szykany wobec jego osoby (skoro i tak sporo wycierpiał przez system). Dla jeszcze innych skandalem jest niejednoznaczna postawa dziennika – ani go nie wyrzucił, ani go nie wsparł. Po prostu schowa Maleszkę pod dywan.
Gdy wybuchła sprawa, szefowie „Gazety” dali dziennikarzom wybór - kto nie chce, by „Ketman” redagował mu tekst, może złożyć takie zastrzeżenie. Nie wiadomo, czy ktoś skorzystał z tej możliwości.
Bez przebaczenia
Wiadomo za to, że przynajmniej część czytelników wciąż jest ciekawa jego osoby.
„Pisała pani, że ma kłopot z Maleszką. Jak to jest, często bywa w redakcji? Codziennie? Pisze pod pseudonimem? Moim zdaniem powinien pisać pod nazwiskiem, a ja chętnie bym się dowiedziała, co myśli ktoś taki jak Maleszka. Czy może już nie pracuje?” - dopytywała się kilka miesięcy jedna z czytelniczek blogu Ewy Milewicz. A Dominika Wielowieyska na swoim blogu tłumaczyła sposób rozumowania „Gazety”: „Jego działalność została opisana wielokrotnie i wielokrotnie została potępiona. Dziś Maleszka jest osobą wyrzuconą poza nawias życia publicznego, więc czego jeszcze się można domagać? »Gazeta« nie zwolniła go, bo kierowała się zwykłym chrześcijańskim miłosierdziem. Maleszka dostaje coś w rodzaju zapomogi, bo przecież nie jest już pełnoprawnym publicystą pobierającym pensję za swą pracę. Takie prawo »Gazety« jako firmy prywatnej i w związku z tym wciąż zbiera cięgi”.
Zmuszony przez dawnych przyjaciół ze Studenckiego Komitetu Solidarności opublikował na łamach „Gazety” coś w rodzaju spowiedzi i przeprosił. Ale po kilku latach IPN zebrał wszystkie dokumenty do kupy i okazało się, że przeprosiny nie były szczere, z Maleszką było jeszcze gorzej. Miał nie jeden pseudonim, ale cztery. Współpracował nie z przymusu, ale z własnej woli i chętnie. Donosił nie do czasów stanu wojennego, ale do końca 1989 r. Jeszcze w czwartym kwartale 1989 roku brał od SB pieniądze. Był wyjątkową świnią.
Kiedy wszystko już było jasne, Bogusław Sonik (niegdyś przyjaciel z SKS, na którego Maleszka donosił, dziś eurodeputowany) zaproponował, by pojawił się na spotkaniu dawnych SKS-owców. Dostał szansę. Miał się bronić.
Maleszka nie chciał. Ale z sekretariatu naczelnych „Gazety” poszedł faks: „Pisze do Was Lesław Maleszka, agent »Ketman«. W swoim życiu popełniłem błąd haniebny, dla którego nie ma usprawiedliwienia. W oczach ludzi, którzy kiedyś uważali mnie za przyjaciela, zasługuję tylko na pogardę. Mam świadomość, że ta pogarda towarzyszyć mi będzie do końca życia. Nie ma słów, którymi mógłbym odkupić swoją winę. Tym, którzy zechcą mi wybaczyć, będę głęboko wdzięczny. Ci, którzy tego nie uczynią, mają oczywiste prawo, by wykreślić mnie ze swej pamięci. Dzięki Wam wszystkim żyję dziś w państwie, o jakim marzyłem – choć w swoim tchórzostwie i zakłamaniu nie umiałem sprostać owym marzeniom”.
Powód do sławy
Nie tylko Barbara Maleszkowa nie znosi dziennikarzy. Nikt ich nie lubi. Dziennikarze są jak hieny, które - zamiast zapomnieć - przypominają. Najpierw ujawniają. I wtedy na oczach publiczności na lustrowanego szerokim strumieniem płyną esbeckie pomyje. Powinno wystarczyć, przecież i tak przynosi to mnóstwo wstydu, wiadomość idzie w świat, ludzie słyszą i pamiętają. Ale ci dalej grzebią się w tym temacie, dzwonią, pytają i wciąż wracają do sprawy.
Co robić, skoro wygląda na to, że nikt nie analizuje losów ujawnionych konfidentów, nikt nie bada, jak bardzo zmieniło się ich życie, czy odsunęli sie od nich bliscy, jak silna infamia na nich spadła, czy w ogóle spadła. Czy dobrą metodą jest śmiech i kpina, jaką wybrał reżyser „Rejsu” Marek Piwowski, który poszedł do mediów od razu ze swoim ubekiem?
Czy reakcje na kolejne teczki są takie same jak przed kilkoma latami, czy może zdążyły pojawić się nowe trendy? Oswoiliśmy się? Zirytowaliśmy się, bo agentami okazali się popularni sprawozdawcy sportowi i lubiani aktorzy? Czy Maleszka, gdyby został ujawniony dzisiaj, też musiałby pokutować w domu, czy trafiłby na okładkę miesięcznika „Sukces” jak dzieci Macieja Damięckiego pod tytułem: „Jak to jest być dzieckiem agenta?”.
Nie wiadomo. Na Wydziale Socjologii UW magistranci ostatnich lat chętniej analizują zjawiska romansów w miejscu pracy, problemy tożsamości homoseksualnej, szukają genezy ruchów alterglobalistycznych. O lustracji i lustrowanych ani słowa. "Doskonale widać po tym, że nie jest to temat, który interesuje młodych ludzi" - triumfuje profesor tego instytutu Ireneusz Krzemiński.
Być może, gdyby jakiekolwiek badania prowadzili, wyszłaby z nich jakaś prawidłowość - na przykład lustrowani wcale nie zapadają się pod ziemię, raczej unikają oficjalnych mediów (może z wyjątkiem świata filmu, czyli młodych Damięckich i Piwowskiego), ale ich życie się zasadniczo nie zmienia. Robią często to samo co wcześniej, tyle że nie na oczach publiczności, albo sami wybierają sobie publiczność, z którą chcą mieć do czynienia.
Milan Subotić, który kategorycznie zaprzeczał informacjom o współpracy ze służbami PRL i przyznał się do niej dopiero, kiedy media ujawniły jego teczkę, nadal pracuje w stacji TVN. Gdy sprawa wybuchła, był zastępcą dyrektora programowego stacji. Teraz jest koordynatorem emisji w dziale techniki. Pilnuje, czy materiały są gotowe do wyemitowania, mają odpowiednią jakość, wymagany czas itd. Czasem dziennikarze stacji żartują sobie na korytarzach, że dział techniki Suboticia to dział techniki operacyjnej i zajmuje się zakładaniem podsłuchów.
Daniel Passent, publicysta „Polityki”, który - według TVP - dobrowolnie rozpoczął współpracę z bezpieką, nadal pisuje w tygodniku i bywa w modnych miejscach, towarzysząc swojej córce Agacie. Zdarza się, że nie wszyscy dziennikarze chcą z nim dyskutować w telewizyjnych programach publicystycznych, ale to jednostkowe przypadki. Prowadzi blog. Walczy w sądzie o autolustrację.
Irena Dziedzic, dawna gwiazda publicznej telewizji, straciła felietony w Polskim Radiu, ale prowadzi własny blog w internecie. Dzieli się tam wrażeniami na temat ludzkiej zawiści, natarczywości tych, którzy ją przypadkiem spotykają, wyższości doświadczonych dziennikarzy nad niedoświadczonymi. Według TVP nosiła pseudonim Marlena; bezpieka skusiła ją w latach 50. wysokimi pożyczkami.
Bogusławowi Wołoszańskiemu, autorowi słynnych niegdyś telewizyjnych „Sensacji XX wieku”, usunięto blog ze stron internetowych publicznej telewizji. Stało się to po tym, jak „Rzeczpospolita” podała, że dziennikarz w II połowie lat 80. współpracował z SB. Strata nie była dotkliwa, bo Wołoszaski od lat ma dwie własne strony internetowe. Forumowicze nazywają go tam „Bossem”. Za cztery tygodnie „Jedynka” rozpocznie emisję serialu „Tajemnica twierdzy szyfrów”, do którego napisał scenariusz i który wyprodukowała firma jego żony i syna. Osobiście pojawił się na pokazie prasowym pierwszego odcinka, gdzie przyćmił nawet Pawła Małaszyńskiego i Karolinę Gruszkę, odtwórców głównych ról w serialu. W Piotrkowie Trybunalskim, z którego pochodzi, rozważano odebranie mu tytułu Honorowego Obywatela Miasta, ale wniosek nie zyskał większości.
Ks. Czajkowski tuż przed ujawnieniem ponaddwudziestoletniej współpracy z SB przeniósł się z maleńkiego mieszkania w stolicy do Wrocławia, bo to jego diecezja. Jest na emeryturze, jako wybitny biblista recenzuje prace naukowe. "No i wykonuję zajęcia księżowskie" - dodaje. Był raz w Niemczech, wyjechał też do Stanów. Wizyt w Warszawie unika. Nie jest samotny, wspierają go świeccy i duchowni. "Życie nie jest tylko czarno-białe, a poza tym jestem przecież księdzem" - mówi jeden z przyjaciół.
Czekanie na cud
Gdy dominikanin o. Konrad Hejmo leciał do Polski dwa lata temu na Boże Narodzenie, na lotnisku czekały już tłumy dziennikarzy. Przy swoim wzroście nie miał szans ukryć się wśród innych podróżnych. Oczywiście reporterzy rzucili się jak hieny i zakonnika obrzucili - jak zwykle - błotem, wspomina jeden z jego stronników. Zwykle trasę Watykan - Warszawa pokonywał autem, ale skąd miał wiedzieć, że i tym razem powinien wybrać samochód.
W kraju wtedy od kilku miesięcy analizowano jego przypadek i spierano się, czy współpracował przez kilkanaście lat z SB, czy nieświadomie informował bezpiekę o otoczeniu papieża, sytuacji w Kościele i opozycji. Historycy z INP nie mieli wątpliwości, ale podzielili się dominikanie. Ówczesny prowincjał o. Maciej Zięba zgodził się z osądem historyków, w zakonie spuszczono głowy, młodzi ojcowie w czasie mszy z ambon przepraszali wiernych za swojego brata. Przedstawiciele starszego pokolenia kwestionowali wiarygodność materiałów i odrzucali oskarżenia o. Konrada. Spór trwa do dziś.
Generał zakonu, Argentyńczyk Carlos Alfonso Azpiroz Costa, z wykształcenia prawnik, wezwał o. Konrada i spytał, czy zarzuty są prawdziwe. Zakonnik zaprzeczył. Generał uznał, że dopóki sąd nie orzeknie winy, zakonnik jest niewinny.
Plotki o tym, że ma pokutować w jednym z włoskich klasztorów, były wyssane z palca, ale nieco odsunięto go w cień. Przestał być opiekunem pielgrzymów, którzy docierają do Watykanu. Zastanawiano się, czy nadal powinien prowadzić dom Corda Cordi, w którym polscy pątnicy za niewielką opłatą mają co zjeść i gdzie spać. Nadal prowadzi, bo osobiście podpisywał umowę najmu z właścicielem budynku, a jej wypowiedzenie grozi wysokim odszkodowaniem. Ale sześcioletnia umowa lada moment wygaśnie i zakonnik zostanie bez zajęcia.
Gdy w marcu 2006 r. w Sali Papieży w Watykanie Stanisław Dziwisz odbierał insygnia kardynalskie, o. Hejmo pojawił się wśród gości, którzy przyszli złożyć mu życzenia.
Wiosną tego roku widziano go w Watykanie razem z polskimi pielgrzymami. "To niemożliwe. Nie zajmuję się pielgrzymkami. Zupełnie wyłączony jestem" - protestuje.
2 kwietnia, w drugą rocznicę papieskiej śmierci modlił się na zamkniętej mszy przy grobie papieża w Grotach Watykańskich.
Wolny czas spędza na pisaniu wspomnień - opisuje dzień po dniu ćwierćwiecze, jakie spędził w Stolicy Apostolskiej. Ukończenie jej to - jak twierdzi - kwestia miesięcy, może lat.
Gdy przyjeżdża do kraju, nocuje zwykle w domu świeckich przyjaciół. Murów zakonnych raczej unika. Zaprzyjaźnieni eurodeputowani chcieli, by IPN zajęła się prokuratura. Również on sam, wspierany przez starszych ojców, rozważa skierowanie sprawy do sądu.
Był u jednego adwokata, potem u następnego. Prawnicy mieli mu pomóc znaleźć sposób na oczyszczenie się z zarzutów, może w drodze autolustracji, może w ramach procesu o ochronę czci. Czas biegnie, a adwokaci nic nie wymyślają. Może celowo zwlekają, może nie chcą powiedzieć wprost, że sprawa nie ma szans. W każdym razie na razie mówią, że trzeba poczekać, aż prawo lustracyjne ostatecznie się wykrystalizuje. O. Hejmo czeka, nawet jeśli media będą pisać, że takie czekanie można porównać z czekaniem na cud.