Zandberg podkreślił w rozmowie z PAP, że opozycja zamiast atakować wyborców PiS, powinna skupić się na przekonywaniu ich do swoich postulatów. Jak dodał, wspólne listy opozycji w kolejnych wyborach oznaczałyby kolejne zwycięstwa PiS. Według Zandberga głosy oddane na kandydata KO na prezydenta Rafała Trzaskowskiego nie były głosami za Platformą Obywatelską.

Reklama

PAP: Wybory prezydenckie ustawiły linię podziału anty-PiS i anty-PO; czy w tym podziale jest jeszcze miejsce na lewicę?

Adrian Zandberg: Ten podział służy głównie Jarosławowi Kaczyńskiemu. Jeśli dalej tak będzie przebiegać linia frontu - pomiędzy anty-PiSem a anty-PO - to nic się nie zmieni. To są szóste wybory, które PiS wygrało. Kaczyńskiemu taka linia sporu jest bardzo na rękę, bo to dla niego stabilizacja władzy. To było widać dokładnie w tych wyborach prezydenckich.

Tym razem warunki względnie sprzyjały Rafałowi Trzaskowskiemu. Po pierwsze rząd był osłabiony pandemią i kryzysem. Po drugie to, że kandydat Platformy wszedł na ostatniej prostej, wbiegł sprintem tam, gdzie inni biegli w maratonie. TVP miała bardzo mało czasu, żeby obrzucić go nieczystościami. Miał te przewagi - ale i tak przegrał. Warto wyciągnąć z tego wnioski.

Reklama

Jeżeli wyborcami rządzi strach, jeżeli głosują przeciw, to korzysta na tym PiS. Okazało się, że ludzi, którzy zagłosują przeciwko powrotowi Platformy było więcej niż tych, którzy mają dość obecnego rządu i wszechwładzy jednej partii. Mój wniosek jest bardzo prosty: jeżeli chcemy, żeby coś się zmieniło, jeżeli nie chcemy za chwilę zobaczyć siódmego, ósmego, dziewiątego czy dziesiątego zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego, to trzeba zmienić linię sporu.

To właśnie proponuje Lewica: prospołeczną zmianę. Opozycję, która jest zdecydowana, ale skupia się na konkretach.

PAP: Środowisko skupione wokół PO chętnie widziałoby was jako część zjednoczonej opozycji. Już dziś politycy w tym środowisku, m.in. b. szef PO Grzegorz Schetyna twierdzą, że wspólna lista wyborcza jest potrzebna, aby pokonać PiS i innej drogi nie ma.

A.Z.: To oznaczałoby, że godzimy się z wieloma latami rządów Prawa i Sprawiedliwości. Bo tak się PiS-u nie pokona. Właśnie to sprawdziliśmy w praktyce. Ja wierzę, że nie jesteśmy na to skazani.

Reklama

PAP: A jak postrzega pan krytykę wyborców Dudy przez osoby rozgoryczone porażką Trzaskowskiego?

A.Z.: Moim zdaniem to bez sensu. Obrażanie ludzi, którzy na PiS zagłosowali, wyzywanie ich, opowiadanie o odłączaniu Podkarpacia od Polski, albo o bojkocie produktów polskich rolników, to jest nie tylko nie w porządku, ale to jest też po prostu politycznie głupie.

Matematyka jest bardzo prosta: żeby zmiana była możliwa, to część wyborców, którzy w tych wyborach głosowali na Andrzeja Dudę, musi w kolejnych wyborach zdecydować, że zagłosuje inaczej. Zamiast na nich pokrzykiwać, odreagowywać wynik wyborów, trzeba z nimi uczciwie rozmawiać. Pójść do nich z dobrą, prospołeczną ofertą, która odpowiada na ich realne problemy. Tak postępuje Lewica.

Chcę przekonać tych wyborców, że mogą wybrać lepiej. Lewica upomina się o sprawy, które są dla nich ważne - porządne pensje, poczucie bezpieczeństwa, lepszy transport publiczny, publiczną ochronę zdrowia. O sprawne państwo dobrobytu.

PAP: Jaką siłą może być ruch społeczny zapowiedziany przez Trzaskowskiego?

A.Z.: Pytanie o przyszłość Platformy Obywatelskiej to nie pytanie do mnie. Platforma chyba chce po raz kolejny zmienić nazwę, bo wiedzą, że ich rządy przed 2015 rokiem są obciążeniem. Ale tego problemu nie da się rozwiązać, zmieniając logo.

Warto jedną rzecz podkreślić: 10 milionów głosów, które padły w drugiej turze wyborów prezydenckich (na Rafała Trzaskowskiego), to nie były głosy za Platformą. To były głosy przeciwko wszechwładzy PiS. Wielu wyborców zagłosowało na Trzaskowskiego tylko dlatego, z zaciśniętymi zębami. Warto to uszanować. Widać to zresztą w powyborczych sondażach.

PAP: Część komentatorów odnosząc się do wyniku wyborczego kandydata Lewicy Roberta Biedronia uważa, że ciężko pogodzić wyborców tzw. klasę robotniczą z klasą średnią, która jest zainteresowana tematami klimatycznymi czy środowisk LGBT. Jak pan to ocenia?

A.Z.: Nie kupuję tej opowieści. Większość Polek i Polaków to pracownicy. Ich prawa, niezależnie od tego, czy pracują w dużym mieście, czy w małej miejscowości, są wspólne. Ich wspólnym interesem jest to, żeby koszty kryzysu nie były spychane na pracowników. A to się niestety dzieje, bo Tarcze pani minister Emilewicz to właśnie pomysł, żeby przetrwać kosztem zaciśnięcia pasa na brzuchach pracowników.

Prawica opowiada o wielkim konflikcie kulturowym, który rzekomo Polskę rozdziera. To jest wielki sukces prezesa Kaczyńskiego - udało mu się sprzedać opowieść, która nie ma za wiele wspólnego z rzeczywistością. Prawica opowiada, że cywilizacja rzekomo upada, że zaraz ktoś zlikwiduje rodziny i zrobi z ludzi niewolników uzależnionych od seksu. A to są banialuki i trzeba to spokojnie powiedzieć. Mam dwójkę dzieci, z jedną żoną - to mnie zdaje się różni od wielu teoretycznych obrońców tradycyjnych wartości z PiSu. Mojej rodzinie naprawdę nie zagraża to, że ktoś chce żyć inaczej, niż ja. Prawica mówi, że broni tradycyjnych polskich wartości. A ja myślę, że tradycyjną polską wartością, podzielaną przez większość naszego społeczeństwa, jest tolerancja i otwartość na drugiego człowieka.

Lewica nie będzie się chować, milczeć, jak niektórzy, tylko będziemy otwarcie to mówić: "Dajmy ludziom żyć, tak jak chcą. Niech politycy i biskupi dadzą im święty spokój, zamiast wtykać nos w nieswoje sprawy". Myślę, że pod tą prostą zasadą podpisze się zresztą większość Polaków, w tym także wyborców Dudy. Obrońcom tradycyjnych wartości z PiS i mojej rodzinie nie zagraża to, że ktoś inny chce żyć tak jak chce.