Trzydziestoparoletni strażak nie chciał, by podawać choćby jego imię. "Przecież wszystko na ten temat zostało już powiedziane: samolot spadł, wszyscy zginęli. Straszna tragedia. Co więcej można dodać. Było tu już tylu dziennikarzy i za chwilę przyjadą kolejni. A my nie chcemy do tego wracać. Ani ja, ani koledzy ze straży. Po co, przecież i tak nikt nie zrozumie, co przeżyliśmy i przeżywamy" - mówił.
Po wypaleniu drugiego papierosa wspominał tamte dni: "Akurat byłem bardzo blisko, na dworze. Samolot spadał na moich oczach. Po prostu spadł. Nie było żadnego wybuchu, tylko taki głuchy dźwięk. Jeszcze w powietrzu zapalił się: po tym, jak zahaczył o - widzi pani, o te drzewa" - pokazał w stronę lasku, gdzie rozbił się Tu-154. Jak dodał, mgła była gęsta, ale w okolicy Smoleńska zdarza się to dosyć często. "Przychodzi mgła, a za chwilę wychodzi słońce. Tak jakoś to Bóg urządził" - powiedział.
Na miejsce, gdzie upadł samolot, przybył jako jeden z pierwszych. "Trudno tam było dojechać: było straszne błoto. Widzi pani, teraz tam jest droga - samochody wyjeździły, ale wtedy to był po prostu kawałek błotnistej ziemi między drzewami. Jakoś wjechałem wozem, ale z powrotem musieli już mnie wyciągać, inaczej się nie dało" - opowiedział.
Został tam dobę. "Gasiliśmy, pomagaliśmy zbierać fragmenty samolotu, szczątki... Na miejsce zjechała straż pożarna z całego miasta. Po dobie pojechałem do domu, zostałem trochę i wróciłem. I tak było sześć dni. W domu nie mogłem spać: zasypiałem i budziłem się" - powiedział, zapalając trzeciego papierosa. Najgorzej - jak wspomina - było gdy opuszczał miejsce katastrofy: "Tam było zadanie do wykonania, pracowało się automatycznie, dopiero potem przychodziła świadomość tego, w czym się uczestniczyło".
"Osiem kilo schudłem przez tych pierwszych kilka dni. Z kolegami było podobnie. Tak to podziałało na psychikę. Nie życzę tego nikomu. Myślałem o ludziach, którzy zginęli, ale też o tym, że samolot mógł spaść nie między drzewa, a tuż obok. Widzi pani ten dom (dwupiętrowy blok), salon samochodowy, a obok ten drugi salon; wszyscy mogli zginąć. Ja też" - mówił strażak.
Jak dodał, swoje już w życiu widział: "Byłem w wojsku, w Czeczenii. Nie chciałem tam jechać. Musiałem. Byłem tam rok. Ale to, to była zupełnie inna rzecz, straszniejsza: w Czeczenii była wojna, a tu zginęli cywile".
Gdy po kilku dniach skończyło się uprzątanie terenu katastrofy, a na miejscu, gdzie do niej doszło postawiono pamiątkowy granitowy kamień, strażacy nadal tam przychodzili. "Szliśmy z kolegami na +pominki+ (prawosławny zwyczaj wspominania zmarłych - PAP). Teraz rzadziej, ale dalej tam chodzimy: rozmawiamy o tym, co się zdarzyło, wspominamy" - powiedział.
"Jestem spokojnym człowiekiem. W duszy, w środku, w sercu przeżywam, ale nie chcę o tym rozmawiać. Chyba, że czasem z kolegami i żoną. Żona zresztą bardzo mi pomogła, pocieszała. Gdyby ktoś zaproponował mi pomoc psychologa, nie skorzystałbym. Nie sposób rozmawiać o tym z obcym człowiekiem" - powiedział.