„Był sobotni poranek. Wyszedłem z hotelu „Smoleńsk” z kolegami z innych redakcji. Wszyscy zapatrzyliśmy się w niebo. Zobaczyliśmy trochę przymglone słońce. Stwierdziliśmy, że będzie ładna pogoda. Ale kiedy dojechaliśmy do Katynia, zrobiło się pochmurno. Z ładnej pogody nici. Zamiast słońca, przenikliwy chłód.
Przy wchodzeniu na katyński cmentarz uderzyło nas, że w porównaniu ze środową wizytą premiera Donalda Tuska, który spotkał się z Władimirem Putinen, praktycznie nie było rosyjskiej ochrony. Wtedy mysz by się nie prześlizgnęła, a teraz w zasadzie można było spokojnie przechodzić. Była tylko kontrola naszych borowców. Nawet nas trochę urzekło, że tak bardziej po ludzku to wszystko wygląda.
Z moim operatorem Krzysztofem Łapaczem podeszliśmy do krzesełek naprzeciwko katyńskiego pomnika, które czekały na prezydenta i oficjalną delegację. Tu miały się odbyć centralne uroczystości. Położyliśmy w pobliżu kamerę, statyw, baterie i akumulatory. Krzysiek został przy naszych rzeczach, a ja – z koleżanką z Reutersa, Lidią Kelly – poszedłem napić się herbaty, którą harcerze rozdawali przy wejściu na cmentarz. Chcieliśmy się trochę ogrzać. Stanęliśmy w kolejce wśród weteranów i rodzin katyńskich. Wszyscy byli w podniosłych nastrojach. Gdy dochodziliśmy do herbatki, zadzwonił mój telefon. Była mniej więcej 8.45. Usłyszałem w słuchawce głos serdecznego przyjaciela – polskiego dyplomaty pracującego kiedyś w Moskwie, a teraz włączonego w delegację MSZ, która oczekiwała prezydenta na lotnisku „Siewiernyj”.
Reklama
– Nie macie co czekać na prezydenta, prezydent nie przyjedzie. Coś stało się z samolotem – mówił zdenerwowany.
– Co się stało, coś przy lądowaniu? – dopytywałem.
– Nie wiem dokładnie. Biegnę się dowiedzieć. Zdaje się, że samolot się rozbił – odparł i rozłączył się.
Natychmiast podzieliłem się tą informacją z Lidią Kelly, która stała obok mnie. Byliśmy w szoku. Obydwoje znaliśmy człowieka, który do mnie zadzwonił. Wiedzieliśmy, że to nie jest osoba, której imają się żarty. Zwłaszcza w takiej chwili i na taki temat.
Zobaczyłem na cmentarzu katyńskim jednego z naszych dyplomatów. Podbiegłem do niego. Zapytałem, czy wie, że stało się coś z samolotem prezydenta. – Co ty mówisz, głupie żarty sobie stroisz – odparł.
Złapałem za telefon i zadzwoniłem do kolejnego dyplomaty. Z polskiej ambasady w Moskwie, który również był na smoleńskim lotnisku. – Wiktor nie dzwoń teraz do mnie, Wiktor nie mogę rozmawiać – tylko tyle zdołałem usłyszeć wśród steku przekleństw.



W tym momencie nabrałem pewności, że stało się coś nieodwracalnego. Przecież ten poważny człowiek nigdy tak się przez telefon nie zachowywał, nigdy tak nie przeklinał, a już zwłaszcza rozmawiając z dziennikarzem.Równocześnie Lidia Kelly próbowała dowiedzieć się czegoś u borowców, którzy byli na cmentarzu w Katyniu. Podeszła do znajomego funkcjonariusza i zapytała, czy coś wie. Zdębiał. Powiedział, że o niczym nie słyszał, że spróbuje się czegoś dowiedzieć. Za moment zobaczyła, jak biegnie w stronę borowskiego busa. Nic nie mówił, tylko pokazał kciuk skierowany w dół.
To był dla nas sygnał, że trzeba natychmiast gnać po sprzęt, wsiadać do samochodu i jechać na „Siewiernyj”. Wszystko działo się w odstępstwie kilku minut. Pobiegłem po operatora i kamerę. – Krzysiu, ja ci teraz nie będę nic mówił. Zbieraj szybko graty, bierz kamerę, jedziemy stąd! – rzuciłem do kolegi.
Mieliśmy wynajęty w Moskwie samochód, pięcioosobowy. Razem ze mną, Krzysztofem i Lidią, weszło do niego chyba ośmiu dziennikarzy. Gdy wskakiwałem do auta, było jeszcze przed dziewiątą, zadzwoniłem do swego szefa, dyrektora programów informacyjnych Polsat News, Radka Kietlińskiego. Zapytał mnie tylko, czy jestem pewien źródła swojej informacji. – Tak, jestem pewien – odpowiedziałem.
– Dobra, wrzucamy to natychmiast, wchodzisz z relacją – usłyszałem.
W telefonicznym połączeniu ze studiem powiedziałem, że prawdopodobnie samolot prezydenta się rozbił. Że na razie są to nieoficjalne informacje. Że będę próbował dostać się na lotnisko. Kilka minut później jeszcze raz zadzwonił do mnie z lotniska mój przyjaciel dyplomata. Prowadziłem samochód, więc przekazałem słuchawkę Lidii. Powiedział, że dobiegł na miejsce katastrofy. – Wszystko się rozwaliło, samolot się rozbił, praktycznie nie ma szans, by ktokolwiek przeżył, nie ma co zbierać – opowiadał.
Przekazałem taką relację w kolejnym połączeniu ze studiem w Warszawie. Jedną ręką trzymałem kierownicę, a drugą telefon. Mój operator zmieniał biegi, a ja tylko wciskałem sprzęgło. Przekraczaliśmy wszelkie ograniczenia prędkości. Gdy zatrzymywali nas milicjanci, mówiliśmy gorączkowo, że rozbił się samolot prezydenta i musimy jak najprędzej być na lotnisku „Siewiernyj”. – Jak tam dojechać? – krzyczeliśmy.
A oni, kompletnie zaskoczeni, wskazywali nam drogę. Z Katynia do Smoleńska pędziliśmy 200 km na godzinę. W mieście jechaliśmy ponad 100. Zobaczyliśmy główną bramę na lotnisko. Była otwarta. Właśnie wyjeżdżały przez nią karetki. Nie namyślając się, wtargnęliśmy do środka. Wszyscy zwróciliśmy uwagę, że te karetki nie jechały na sygnale. Ktoś z nas rzucił: – Chyba rzeczywiście nie ma co zbierać, nie ma rannych.



Na lotnisku była mgła jak mleko. Nie widzieliśmy niczego na odległość 50 metrów, nawet pasa startowego.
Podbiegli do nas oficerowie Federalnej Służby Bezpieczeństwa. – Kto was tu wpuścił, natychmiast stąd wypier…! – wrzeszczeli. Wdałem się z nimi w dyskusję i trochę uspokoiłem. Powiedzieli: – Powiemy wam, jak dojechać na miejsce katastrofy, ale natychmiast stąd spadajcie.
Mój operator wyskoczył za teren lotniska i złapał taksówkę, która go tam zawiozła. My dojechaliśmy kilka minut później.”

Zobacz, ile zarobisz w Niemczech