Czy to nie ironia losu, że 9 listopada 1989 r., w najważniejszym momencie w powojennej historii Niemiec, kanclerza RFN Helmuta Kohla w ogóle nie było w kraju?
HORST TELTSCHIK*: Tamten dzień od początku zapowiadał się pracowicie. W południe kanclerz, a ja wraz z nim, poleciał do Warszawy. Mieliśmy podpisać ważną deklarację o otwarciu nowego rozdziału w stosunkach polsko-niemieckich. Wieczorem wybieraliśmy się na uroczystą kolację z premierem Tadeuszem Mazowieckim. Nagle dostajemy wiadomość, że w Berlinie coś się dzieje. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale nie można było wtedy tak po prostu zadzwonić z Warszawy do Bonn. Najpierw trzeba było wybrać numer i czekać na połączenie z Urzędem Kanclerskim. Oni z kolei telefonowali do Berlina i tak dowiedzieliśmy się, że wieczorem 9 listopada władze NRD otworzyły przejścia graniczne w murze berlińskim.

Jak zareagował Kohl?
Pierwsze pytanie brzmiało: co robić? Było jasne, że nie może zostać w Polsce. Poprosił więc Mazowieckiego o wyrozumiałość i zaproponował, że pojedzie do Berlina, ale potem wróci, by dokończyć tę ważną wizytę.

Wydarzenia mocno was zaskoczyły?
Owszem, sytuacja była od kilku miesięcy dynamiczna. Przez całe lato trwały masowe ucieczki ludności NRD na Zachód. Przez ambasady RFN w Budapeszcie, Pradze i Warszawie wyjechało wtedy 120 tys. obywateli Niemiec Wschodnich, których my przyjmowaliśmy. W NRD trwały masowe demonstracje. Sytuacja zmusiła do odejścia sędziwego Ericha Honeckera, ale otwarcia muru się nie spodziewaliśmy. Jeszcze rano sprawdzałem doniesienia wywiadowcze na temat sytuacji w NRD.

Jaką sytuację zastaliście po powrocie do Berlina?
Emocje były ogromne. Jeszcze 9 listopada kanclerz zatelefonował do przywódcy ZSRR Michaiła Gorbaczowa. W końcu NRD wciąż było częścią wspólnoty krajów socjalistycznych i Układu Warszawskiego. W Niemczech Wschodnich stacjonowało 350 tys. żołnierzy radzieckich. Teoretycznie Gorbaczow mógł ich użyć, tak jak zrobili to jego poprzednicy w celu utrzymania socjalizmu na Węgrzech w 1956 r. czy w Czechosłowacji w 1968 r.









Reklama




Co Kohl powiedział Gorbaczowowi?
Rozmawiali o tym, co zrobić, by wydarzenia nie wymknęły się spod kontroli. 10 listopada Kohl był już na wiecu w Berlinie Zachodnim. Gorbaczow zadzwonił wtedy do rosyjskiego ambasadora Julija Kwicynskiego, główny przekaz brzmiał: niech kanclerz Kohl uspokaja atmosferę, nie chcemy chaosu. W obu częściach Berlina trwało wtedy rewolucyjne ożywienie. Baliśmy się, że wojsko albo policja na ulicach mogą użyć broni. Nawet nie w celu powstrzymania kogokolwiek, ale po prostu ze strachu. Gorbaczow wiedział, że krew w Berlinie cofnęłaby cały proces reform, na których mu zależało.

Kiedy najbliższe otoczenie kanclerza zrozumiało, że otwarcie muru tworzy realną szansę na zjednoczenie Niemiec?
Temat zjednoczenia stanął na poważnie dwa tygodnie później, gdy Kohl zaprezentował w Bundestagu swój 10-punktowy plan przezwyciężenia podziału Niemiec. Wtedy szacowaliśmy cały proces na 5 – 10 lat. Plan przygotowywał w tajemnicy, nie konsultował go ani z przywódcami państw Zachodu, ani z Sowietami, ani nawet z własnym rządem. Powód był prosty: trzeba działać szybko, żeby żadne z mocarstw nie zgłosiło zastrzeżeń. Gdyby zadzwonił do Mitteranda, Busha czy Thatcher, na pewno by odpowiedzieli: moment jest wyjątkowy, spotkajmy się, przedyskutujmy sprawę. A my baliśmy się, że jeśli nie będziemy działać natychmiast, moment zostanie zaprzepaszczony.

Podobno Kohl najbardziej bał się reakcji brytyjskiej premier Margaret Thatcher?
Od początku wiedzieliśmy, że Thatcher jest przeciw zjednoczeniu Niemiec. A jak wiadomo, że ktoś jest przeciw, to się go izoluje, budując taki front, by mieć jak najwięcej osób po swojej stronie.

Czy Kohl i Thatcher rzeczywiście się nie znosili?
Tu nie chodziło o osobiste antypatie. Brytyjska premier obawiała się silnych Niemiec, które w jej opinii wywróciłyby powojenną europejską architekturę bezpieczeństwa. Thatcher często przywoływała powiedzonko francuskiego noblisty Francois Mauriaca: kochamy Niemców tak bardzo, że wolimy ich mieć w wersji podwójnej. Trzeba zrozumieć Żelazną Damę. Jako młoda dziewczyna przeżyła bombardowania Londynu, a przy jej rodzinie żyły przez pewien czas dwie Żydówki, które uciekły z Niemiec przed Hitlerem. Thatcher nigdy nie pozbyła się bagażu tamtych doświadczeń.


Pomysł zjednoczenia Niemiec budził sprzeciw nie tylko w Londynie.
Gorbaczow określił nasz plan jako dyktat. I to pomimo że w 10 punktach nie było mowy o żadnej konkretnej dacie zjednoczenia, a jedynie o woli przezwyciężenia podziału Niemiec. Sceptyczni byli też Francuzi.

To mało powiedziane. Helmut Kohl napisał w swoich wspomnieniach, że tak lodowata atmosfera jak podczas szczytu EWG w Strasburgu w grudniu 1989 r. nie otaczała go nigdy wcześniej.
To prawda. Mitterand bał się, że zjednoczone Niemcy będą większe i silniejsze niż Francja. Więc albo w ogóle pójdą własną drogą i nie będą już miały ochoty uczestniczyć w kosztownym dla nich projekcie europejskim, albo zdominują Paryż w ramach EWG. Margaret Thatcher była tak czy owak przeciw. Popierał ją holenderski premier, a szef włoskiego rządu obawiał się, że zjednoczone Niemcy wyjdą z NATO.

Jak udało wam się obłaskawić Gorbaczowa?
On dostrzegł, że nie jest w stanie zatrzymać procesu przemian w Europie. Zimą próbował jeszcze przejąć inicjatywę, wzywając do Moskwy premiera NRD Hansa Modrowa. Okazało się wtedy jednak, że nawet enerdowscy komuniści chcą zjednoczenia. Gorbaczow nie miał pola do manewru poza środkami militarnymi. To, że ich nie użył, jest jego wielką zasługą.

Jaką rolę w przełamywaniu oporów odegrała pomoc gospodarcza, jakiej RFN udzieliło Związkowi Radzieckiemu?
Wtedy nie szło o to. Oczywiście byliśmy zainteresowani stabilizowaniem władzy Gorbaczowa. Kohl już w czerwcu 1989 r. spytał go w Bonn: jak możemy wam pomóc? I pomagaliśmy. W lutym 1990 r. dostarczyliśmy im żywność za 240 mln marek. Później też stosowaliśmy zachęty finansowe: np. oferowaliśmy pomoc w wycofaniu wojsk sowieckich z NRD. Pomogliśmy w budowie osiedli dla powracających z NRD żołnierzy. W sumie to były wydatki rzędu 15 mld marek, a więc nie taka znowu oszałamiająca suma. Ale teza, że kupiliśmy sobie zjednoczenie Niemiec, jest po prostu nieprawdziwa.


Warszawę zaniepokoiło wtedy, że kwestia uznania granicy na Odrze i Nysie nie znalazła się w 10-punktowym planie Kohla. Czy był to gest obliczony na niedrażnienie środowisk wypędzonych, które odgrywały znaczącą rolę w chadeckim elektoracie?
Kohl miał interes w tym, żeby mieć za sobą możliwie szerokie poparcie różnych środowisk w samych Niemczech. To się udało. Od początku jednak zapewnialiśmy Polaków, że istnieje wola ostatecznego uregulowania sprawy granic i wzajemnych stosunków. Odpowiednie układy, które obowiązują do dziś, zaczęliśmy negocjować jeszcze przed zjednoczeniem. Ale ratyfikować mógł je dopiero wspólny niemiecki parlament. Polskie obawy i pretensje akceptuję, ale były one nieuzasadnione. Powiedziałem to zresztą Mazowieckiemu w rozmowie w cztery oczy. Rozumiem, że nasi polscy przyjaciele zawsze byli wobec nas podejrzliwi i uważali, że nie potrafimy dotrzymać słowa. Osobiście twierdzę, że to niezbyt fair.

Mur berliński dzielił miasto, Niemcy i Europę przez 28 lat.
Enerdowscy komuniści nazywali go "antykapitalistyczną redutą". W rzeczywistości miał zahamować fale masowych ucieczek obyweteli NRD do Niemiec Zachodnich. Mimo represji enerdowcy próbowali forsować go na przeróżne sposoby: stosując podkop, skok o tyczce czy lot balonem. Ucieczka udała się około 5 tys. osób. Dla ponad 200 zokończyła się śmiercią. Po zjednoczeniu Niemiec mur nie zniknął w całości. Dzięki oddolnej akcji grupy malarzy anarchistów do dziś w dzielnicy Friedrichshein można oglądać ostatni ponadkilkumetrowy kawałek pokryty ponad setką murali z najsłynnejszym pocałunkiem Breżniewa i Honeckera na czele.

*Horst Teltschik, najbliższy współpracownik i doradca kanclerza Helmuta Kohla, odgrywał kluczową rolę w czasie negocjacji nad zjednoczeniem Niemiec