NATO to dziś zmęczony życiem 60-letni urzędnik. Polska potrzebuje tymczasem krzepkiego szeryfa z koltem za pasem.
>>>Francja wraca do struktur wojskowych NATO
Rozpoczynający się dzisiaj jubileuszowy szczyt w Strasburgu oprócz świętowania zajmie się przywitaniem na powrót Francji w strukturach wojskowych; Paryż wraca do nich po 46 latach nieobecności. Ponadto rozszerzeniem o Chorwację i Albanię oraz wojną w Afganistanie. Liderzy państw Paktu podyskutują też o wyborze nowego sekretarza generalnego, współpracy z Rosją, ogłoszą rozpoczęcie prac nad nową strategią. Katalog ten pokazuje, jak daleko Pakt odszedł od swojej pierwotnej roli - zwartej organizacji wojskowej, która miała powstrzymać sowieckie armie. I powstrzymała.
>>>Oto Duńczyk, który pokonał Sikorskiego
Przed szczytem rozważaliśmy szanse Radosława Sikorskiego na objęcie stanowiska sekretarza generalnego Sojuszu. Media, rzadziej już, donosiły o naszej misji w Afganistanie. Tymczasem i jedno, i drugie nie ma większego znaczenia dla bezpieczeństwa Polski. Istotne jest to, czy Sojusz nadal chce i potrafi wywiązać się z podstawowego zadania - obrony swoich członków przed atakiem. Czy uderzy na agresora, który odważy się naruszyć nasze granice.
Wojna w Europie jest dziś mało prawdopodobna, ale przyszłości nie sposób przewidzieć. Obecny kryzys gospodarczy też był zaskoczeniem dla polityków i ekonomistów. Alan Greenspan, poprzedni szef amerykańskiego Fed, zapytany przez Kongres, dlaczego doszło do zapaści, odpowiedział z dziecięcą szczerością: nie wiem. Podobnie może być z przyszłą wojną. Sojusz tymczasem nie jest do niej przygotowany.
NATO już nie to
Kiedy w 1999 roku Polska wstępowała do NATO, mieliśmy w głowie obraz dawnego Paktu. Włóczni skierowanej w stronę Moskwy. Obraz ten utrwalała wojownicza retoryka Kremla pohukującego w proteście przeciwko poszerzeniu Sojuszu najpierw o Polskę, a potem kraje bałtyckie. Prawda była inna. Przyłączyliśmy się do Paktu, który stracił pazury i ani mu w głowie była konfrontacja z Rosją. Paktu, który już wtedy nie wiedział, czym właściwie ma być.
Erozja rozpoczęła się wraz z upadkiem Związku Sowieckiego. Sojusz z dnia na dzień stracił wroga i sens istnienia. Został wszak powołany tylko po to, by odeprzeć zmasowany atak ze Wschodu. Z upływem lat Moskwa została zdjęta z listy wrogów, a państwa dawnego Układu Warszawskiego stały się sojusznikami NATO w ramach programu Partnerstwo dla Pokoju. Pakt przetrwał tylko dzięki ostrożności jego członków. Nie był już wprawdzie do niczego potrzebny, ale żal było rozmontowywać tak efektywną strukturę. A nuż do czegoś się jeszcze przyda.
>>>Berlin chce rewolucji w NATO
Sojusz uratowały w gruncie rzeczy wojny bałkańskie. Masakra w Bośni zmusiła jego liderów do działania. Sojusz znowu stał się potrzebny, tym razem jako żandarm. W 1995 roku artyleria i lotnictwo NATO uderzyły na bośniackich Serbów. Po raz pierwszy w swoich dziejach Pakt użył siły. Po podpisaniu pokoju w Dayton jego wojska (IFOR) rozpoczęły okupację Bośni. Ten sam scenariusz powtórzył się cztery lata później w Kosowie. Polska wzięła udział w obu interwencjach. Wysłaliśmy nasze oddziały do Bośni i Kosowa, choć w pierwszym z tych krajów pojawiliśmy się w 1996 roku (w ramach sił SFOR), kiedy nie byliśmy jeszcze członkiem Paktu. Tak rozpoczął się udział militarny Polski w operacjach, które nie mają wiele wspólnego z naszym interesem narodowym. Ich celem jest natomiast pokazanie Ameryce i NATO, iż jesteśmy wiernym sojusznikiem w nadziei, że pomogą nam, jeśli to my znajdziemy się w tarapatach. Dziś, z takich właśnie przyczyn, wraz z całym NATO, ugrzęźliśmy w Afganistanie.
Mityczny artykuł piąty
Istotą NATO jest artykuł piąty ustanawiającego Pakt traktatu waszyngtońskiego. Zobowiązuje on wszystkie kraje członkowskie do pomocy, jeśli jeden z nich stanie się obiektem agresji. Dokument nie określa jednak, jak miałaby ona wyglądać. Dlatego w czasach sowieckich NATO miało szczegółowe plany operacyjne określające, kto ma jakie zadania w razie wojny. Każdy kraj wiedział, co mają robić jego jednostki, skąd dostaną wsparcie, gdzie są ich rubieże obronne.
Dziś nie ma wroga, nie ma więc planów operacyjnych. Oznacza to, że w razie uderzenia na jednego z członków, pozostali sami zdecydują, jak i kiedy mu pomogą. Decyzję poprzedzą zapewne długie debaty. Zanim się skończą napadnięty może już być przez agresora zaduszony. Szczególnie, jeśli byłaby to maleńka Estonia zaatakowana przez Rosję.
>>>Czy USA dadzą się "zresetować" Rosji?
Artykuł piąty został przywołany tylko raz w dziejach Paktu. Kiedy 11 września Al-Kaida zaatakowała Nowy Jork i Waszyngton, przywołał go ówczesny sekretarz generalny Paktu, lord Robertson. Amerykanie uznali jednak, że procedura udzielania pomocy jest tak nieokreślona, że lepiej poradzą sobie z wojną sami. Artykuł piąty ma coraz mniej wyznawców także w Europie. Kiedy miesiąc temu odwiedziłem Niderlandzki Instytut Stosunków Międzynarodowych, dokonujący analiz dla rządu Holandii, jego analitycy na zamkniętym spotkaniu mówili wprost: artykuł piąty jest martwy, w razie wojny z Rosją Holandia nie udzieli Polsce pomocy zbrojnej. Oficjalnie nie usłyszy się takiej opinii, ale podobne myślenie jest coraz popularniejsze w Niemczech, Francji, Belgii.
Czy w takiej sytuacji NATO ma dla nas w ogóle sens? Ma, ponieważ, mimo wszystkich wad Pakt nadal jest najskuteczniejszą machiną militarną świata. Unia Europejska dopiero raczkuje na tym poletku. W naszym żywotnym interesie leży jednak reforma Paktu. Skoro już musimy brać udział w zamorskich ekspedycjach, czyńmy to, ale z całych sił naciskajmy na wzmocnienie w nowej strategii mechanizmów wzajemnego bezpieczeństwa w Europie. Potrzebujemy nie tylko ogólnikowej deklaracji zawartej w artykule piątym planów operacyjnych na wypadek ataku. Musimy wiedzieć jaki kraj wyśle jakie pułki do naszej obrony. Kiedy dotrą na miejsce i jakiej broni użyją. Ale i my musimy wyznaczyć nasze oddziały i wskazać im cele, jeśli przyjdzie bronić kogoś innego. Tak działało stare dobre NATO. Dlatego budziło podziw i lęk.