Czego? Opanowania, wstrzemięźliwości w używaniu siły i budowania dobrych relacji z lokalną ludnością. To nasze atuty. Mogą się nimi wprawdzie pochwalić także inne siły europejskie w Afganistanie: Niemcy, Włosi, Hiszpanie. Jest jednak różnica. Polacy pojechali tam na misję bojową w pełnym tego słowa znaczeniu. Nasz mandat obejmuje wszelkie działania, w tym ofensywne. Wymienione wyżej nacje tymczasem oplotły swoje misje siecią ograniczeń, czyniących z ich oddziałów niepełnosprawną siłę bojową. Niemcy, na przykład, nie mogą ruszać się z baz w nocy ani wysyłać pieszych patroli. Spośród sił europejskich tylko kontyngenty holenderski i brytyjski mogą być porównywane z naszym pod względem uprawnień. Ich żołnierze walczą nie zasłaniając się takimi obwarowaniami.
Teraz Polska
Angielska prasa szczegółowo informuje o wojnie w Afganistanie. "The Guardian" i "The Daily Telegraph" publikują znakomite reportaże z pola walki. Docierają do talibów. Zwykle jednak koncentrują się na żołnierzach brytyjskich i rzadziej amerykańskich, to oni są wszak motorem tej wojny. Tymczasem w przedostatnim dodatku G2 do dziennika "The Guardian" materiał podsumowujący konflikt afgański w jednej trzeciej został poświęcony Polakom. Nie chodziło bynajmniej o to, by opisać kolejną ciekawostkę wojny afgańskiej. Kontyngent z egzotycznego kraju na Wschodzie. Pismo chwali naszą taktykę jako... skuteczniejszą od amerykańskiej i brytyjskiej.
Nawet anglosascy publicyści dostrzegli już, że podczas misji zagranicznych walczymy inaczej, a nawet lepiej niż nasi protektorzy. Brytyjski dziennik nie kierował się miłością do nas. Dostrzegł fakty. Polscy żołnierze, choć zapatrzeni w Amerykanów, nie chcą postępować jak oni. Nasze dowództwo zaś robi wiele, by nie popełniać ich błędów. Tak było w Iraku, tak jest w Afganistanie. Przynajmniej odkąd odpowiadamy samodzielnie za prowincję Ghazni.
"The Guardian" cytuje Mohameda Osmana Osmani, gubernatora Ghazni, który dowodzi, że pod Polakami w prowincji jest znacznie bezpieczniej niż wtedy, gdy odpowiadali za nią Amerykanie, choć mieli więcej żołnierzy. Opinię tę podziela też na ogół ludność cywilna. W Ghazni nie zginął z polskich rąk ani jeden cywil, choć dochodzi do potyczek z talibami. Wszystko to zasługa rozumnej taktyki.
Jedną z głównych plag Afganistanu jest nieproporoporcjonalne i nieprzemyślane użycie siły przez wojska koalicyjne. W efekcie giną niewinni ludzie, często po kilkudziesięciu w jednej wiosce. Takie masakry, choć niezamierzone, zwracają ludność Afganistanu przeciw interwentom. Nawet prezydent Hamid Karzai zażądał zaprzestania krwawych operacji, których ofiarą padają cywile. W ubiegłym roku widziałem wrogość wypisaną na twarzach wieśniaków w obozie uchodźców pod Kabulem przeznaczonym dla uciekinierów z Helmandu. To dziś jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w stolicy Afganistanu. Każdy z nich stracił kogoś bliskiego w nalotach lub znał osoby zabite przez NATO. Wioski, gdzie mieszkali, zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Niestety, większość nowych bojowników talibów i sfederowanych z nimi grup rebelianckich to młodzi ochotnicy. Do partyzantki popchnęła ich właśnie nadmierna przemoc sił zachodnich.
Broń w górę
Polacy są wyjątkiem. Jeśli tylko pozostawić nam w ręku dowodzenie, doskonalimy na wojnie sztukę... niezabijania. Przez lata praktykowaliśmy ją z powodzeniem w Iraku. Nasze siły obowiązywał tam bezwzględny zakaz otwierania ognia do nierozpoznanego celu. Słowem, można było strzelać tylko wtedy, gdy widziało się dobrze osobę strzelającą do nas. Jeśli cel był ukryty lub niepewny, lufy karabinów szły w górę. Nad głowami. Przeżyłem wraz z polskimi żołnierzami wiele ataków rakietowych i moździerzowych na bazę Echo w Dywanii. Naszą odpowiedzią był ogień ciężkch karabinów maszynowych. Nad dachami. Albo moździerzowy, ale dopiero po godzinie policyjnej i wyłącznie w cele poza terenem zabudowanym. Jeśli było podejrzenie, że ostrzał może spowodować ofiary wśród cywili, nie prowadzono go w ogóle. Amerykanie postępowali dokładnie odwrotnie. U nich obowiązuje zasada - jeśli jest zagrożone życie amerykańskich żołnierzy, można strzelać do wszystkiego, co wydaje im się podejrzane.
Początkowo dobrych, irackich obyczajów nie przenieśliśmy do Afganistanu. Rozproszyliśmy nasze siły w kilku prowincjach, głównie w Paktice i podporządkowaliśmy je poszczególnym oddziałom amerykańskim. Uzależniliśmy się od ich transportu śmigłowcowego. Rezultatem było przejęcie amerykańskiego sposobu prowadzenia wojny. Strzelanie bez potrzeby. W tym do cywilów z niebronionej wiosce Nangarkhel, gdzie Polacy zamordowali kobiety i dzieci. Dopiero koncentracja wojsk w Ghazni, sprowadzenie polskich śmigłowców uczyniło z nas podmiot afgańskiej operacji. Teraz możemy strzelać według naszych zasad.
Kiedy w październiku ubiegłego roku obejmowaliśmy dowodzenie w Ghazni, szef bazy White Eagle pułkownik Rajmund Andrzejczak obiecał, że Polacy będą twardzi dla talibów, ale przyjacielscy dla ludności cywilnej. Podczas uroczystych przemówień w oddali huczał karabin maszynowy. Credo pułkownika to rdzeń naszej taktyki. Andrzejczak jest wychwalany przez "Guardiana" za wstrzemięźliwość. Polacy patrolują, strzelają do talibów, tropią ich, ale kilku rzeczy nie robią.
Nie urządzają nocnych rajdów sił specjalnych na afgańskie domostwa. Nie naprowadzają amerykańskiego lotnictwa na słabo rozpoznane cele. Nie wzywają wsparcia lotniczego, gdy przeciwnik strzela do nich z ufortyfikowanych, zamieszkanych przez całe rodziny zabudowań wiejskich. Te trzy typy aktywności są najczęstszą przyczyną zabijania niewinnych cywili. Amerykanie i Brytyjczycy sięgają do nich nader często. Poprzedni dowódca sił NATO generał Dan McNeill dorobił się nawet przydomka "bombowiec", tak wielka była jego namiętność do nalotów.
Walczmy o ludzi
Najtrudniejszym wyzwaniem w Ghazni były dla Polaków wcale nie potyczki z talibami czy ostrzał naszych posterunków, ale incydent we wsi Dhi Khodaidad, na południowy zachód od miasta Ghazni. Polacy zostali oskarżeni o ostrzelanie i sprofanowanie tamtejszego meczetu. Wieśniacy pokazywali w Al-Dżazirze poryte kulami egzemplarze Koranu. W rezultacie w Ghazni wybuchły antypolskie rozruchy stłumione przez policję. Tłum krzyczał: "Śmierć Polakom. Wynoście się". Nasze wojsko twierdzi, że użyło tylko granatu oświetlającego i to nie w meczecie.
Inny dowódca poprzestałby na suchych wyjaśnieniach, pułkownik Andrzejczak zaś dwoił się i troił, by przekonać Afgańczyków, że nie sprofanowaliśmy meczetu. Nie występujemy przeciw nim. Gdyby obraz polskich brutali postępujących jak Amerykanie utrwalił się, stracilibyśmy nasz kapitał w Afganistanie, który z trudem budujemy po tragedii z Nangarkhel.
Nadchodzi wiosna, topnieją śniegi w Hindukuszu. Wkrótce partyzanci wyjdą ze swoich kryjówek, pograniczne przełęcze zaczną kipieć życiem. Amerykanie rzucają do prowincji sąsiadujących z Ghazni tysiące nowych żołnierzy. My wysyłamy kolejnych czterystu. Nadchodzi żmudna kampania, która będzie się ciągnąć przez całe lato. Abyśmy potrafili wytrwać w naszej wstrzemieżliwości. Opanować się. Nie otwierać ognia do niepewnych celów. Opłaci się. Docenią to nie tylko brytyjscy publicyści, ale też afgańscy wieśnaicy. O nich przede wszystkim chodzi w tej walce o dusze.