Według brytyjskiej gazety, zarówno waszyngtońska Rada Bezpieczeństwa Narodowego, jak i Pentagon oraz Departament Stanu obawiają się objęcia rządów przez 56-letniego Browna. "Spodziewamy się po nim decyzji, które poważnie osłabią nasze władze" - mówi anonimowo jeden z waszyngtońskich polityków. "Brown to znacznie słabszy polityk niż Blair. W Białym Domu panuje obawa, że nie będzie dobrym sojusznikiem" - dodaje Mark Kirk, republikański kongresman z Illinois.

Reklama

Amerykanie spodziewają się, że Brown, obecny minister skarbu, który pod koniec czerwca zastąpi na fotelu premiera Tony'ego Blaira, w ciągu pierwszych stu dni swoich rządów ogłosi wycofanie ponad 7 tys. żołnierzy z Iraku. Ponieważ to właśnie wojna zmusiła Blaira do odejścia przed upływem kadencji, powrót brytyjskich żołnierzy do domów niewątpliwie przysporzyłby Brownowi popularności. Dlatego nie przypadkiem jeden z jego bliskich współpracowników, Nigel Griffiths, w ostatnich dniach wyjątkowo chętnie komentował politykę iracką. "Powinniśmy wycofać się stamtąd najszybciej, jak to możliwe. Trzeba to oczywiście skonsultować z rządem w Bagdadzie, ale nie powinien on mieć prawa weta w tej sprawie" - mówił.

Gdyby te deklaracje zostały zrealizowane, amerykańscy dowódcy znaleźliby się w poważnym kłopocie. Bo jeśli w Iraku zabraknie Brytyjczyków, armia USA będzie musiała przejąć ich zadania. "To byłby dla nich poważny cios. Amerykanie musieliby przenieść na południe, w rejon Basry, znaczną liczbę swoich żołnierzy, by zabezpieczać drogi transportu dostaw dla wojska, co do tej pory robili Brytyjczycy" - mówi DZIENNIKOWI prof. Paul Rogers, politolog z Uniwersytetu w Bradford.

Ale problem nie sprowadza się jedynie do kwestii wojskowych. Tracąc w brytyjskim premierze sojusznika, George Bush stanie się jeszcze bardziej osamotniony w swoim uporze, że jest jeszcze za wcześnie na to, by irackie władze mogły przejąć pełną odpowiedzialność za swój kraj. A to z pewnością chętnie wykorzystają nieprzychylni mu demokraci, dla których krytyka polityki irackiej to obecnie koło zamachowe kampanii przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. Dlatego wejście Browna do gry jest Bushowi i jego Partii Republikańskiej wyjątkowo nie na rękę. "Brown, podejmując decyzję o wyjściu z Iraku, pogorszy relacje z administracją Busha, ale jednocześnie zyska sympatię potencjalnej przyszłej administracji demokratów" - prognozuje Rogers.

Reklama

Amerykańsko-brytyjski sojusz stara się ratować ustępujący z urzędu Tony Blair, który w zeszłym tygodniu z pożegnalną wizytą odwiedził Waszyngton, a w sobotę nieoczekiwanie zjawił się w Iraku. "Jestem przekonany, że moi następcy będą kontynuować moją politykę" - deklarował w Basrze, przemawiając do 200 brytyjskich żołnierzy, z którymi potem gawędził, popijając herbatę i dziękując za ich waleczność. A na konferencji w Bagdadzie zrugał reporterów, którzy wytykali mu, że trwająca czwarty rok interwencja koalicji nie podniosła poziomu bezpieczeństwa. "Dlaczego nie słuchacie tego, co mówią ludzie, wśród których jest także prezydent tego kraju Dżalal Talabani? Przecież nikt nie twierdzi, że nie ma przemocy czy terroryzmu, ale jednocześnie zaszły zmiany na lepsze" - irytował się.

Jednak iracka rzeczywistość zdaje się tego nie potwierdzać - tuż przed wylądowaniem premiera w Bagdadzie w okolicach brytyjskiej ambasady eksplodowały pociski moździerzowe. Do podobnego incydentu doszło, gdy Blair przebywał w Basrze. Ofiar na szczęście nie było - pisze DZIENNIK.