Dla mnie Afganistan zaczął się w 1985 roku. Zgłosiłem się na ochotnika, miałem wtedy 24 lata. Naczytałem się książek o wojnie i cóż - chciałem zobaczyć na własne oczy, jak to jest. Gdy jedziesz na wojnę bez przymusu, jest o wiele łatwiej. Co innego, jak ktoś cię zapędza siłą - wówczas morale spada do zera.

Reklama

Ochotników było w Afganie tylu, co kot napłakał - w naszym batalionie oprócz mnie tylko jeden sierżancik, który przyjechał skądś z Syberii. Większość stanowili poborowi wyciągnięci z domów i wysłani na wojnę. Im było najciężej. Na szkolenie wysłano nas do Turkmenistanu, do oddziałów piechoty, choć szkołę oficerską skończyłem jako czołgista. Niestety, marsze przez turkmeńskie piaski, jakimi nas tam uraczono, na niewiele mi się zdały, bo potem trafiłem w góry Hindukuszu.

Zresztą prawda jest taka, że całe to szkolenie było diabła warte, bo z niego trafiliśmy prosto pod kule. Pomagali nam trochę starzy wyjadacze. Oficerowie, którzy byli w Afganistanie już od czterech lat, podpowiadali, jak wybudować kryjówkę, jak nosić amunicję i sprzęt. A przede wszystkim: jak chodzić po górach, żeby nie nadepnąć na minę - afgańską albo naszą. To były cenne lekcje, ale i tak wszystkiego musieliśmy się nauczyć na własnej skórze, w boju.

Wojna jest tam jak oddech
Przeciwnik był bardzo trudny, bo Afgańczycy kochają walkę i nie wyobrażają sobie bez niej życia. Zanim przyszliśmy, bili się między sobą, gdy wyszliśmy - znów zaczęły się bratobójcze waśnie. Tym razem będzie tak samo. Gdy Amerykanie opuszczą Afganistan, jego mieszkańcy zaczną strzelać do siebie. Osada przeciw osadzie, plemię przeciwko plemieniu.


W Afganie strzelali do nas wszyscy, nawet dzieci biegały z karabinami jak dorośli. Mnie o mały włos nie ubił mały chłopczyk, na szczęście jednak ktoś z naszych go uprzedził. Innym razem dwunastolatek z sojuszniczych oddziałów samoobrony podszedł do mnie i pyta: Wodzu, trafisz w ten kamień tam na skale? "Jasne" - odpowiedziałem. Nie widziałem kamienia, ale przecież nie mogłem się przyznać, że nie trafię. A on na to: "Zuch! Ja też trafiam"!

Reklama

Kontakty były możliwe, bo do każdej kompanii przydzielono tadżyckich żołnierzy znających język dari, którym mówią niektóre afgańskie plemiona. Służyli oni jako tłumacze, wypuszczali się w teren, rozmawiali z ludźmi, a potem wszystko nam opowiadali.

Takie akcje wiązały się jednak z wielkim ryzykiem, bo miejscowi w jednej chwili rozmawiają z tobą jak starzy przyjaciele, a za moment, kiedy się odwrócisz, mogą puścić ci serię w plecy. Staraliśmy się ich przekonać, że nie jesteśmy wrogami, lecz przynosimy wolność, niezależność, równouprawnienie. A oni nam na to, że podbijamy ich kraj, najpiękniejszy na ziemi. "Co tu podbijać?" - pytamy. "Same kamienie". A oni: nie ma lepszego kraju niż nasz. Choć poza Afganistanem nic w życiu nie widzieli.

W bazie gorzej niż na linii

Bazy dawały chwilę przerwy od walk, bo Afgańczycy raczej ich nie atakowali, ale nie zapewniały całkowitego wytchnienia. Wolnych dni nie było za wiele, nie mieliśmy czasu na snucie się po kątach. Cały czas organizowano przeróżne szkolenia, przygotowania do rajdów, zajęcia taktyczne, strzelanie, czyszczenie broni. Lekko nie było - w pułku tak nam dawali w kość, że z ulgą szliśmy na wojnę. W terenie przynajmniej podczas postoju można było chwilę posiedzieć, zdrzemnąć się.


Było trudno, bo dowódcy nie pozwalali nie tylko na odpoczynek, ale również na żadne kontakty z bliskimi. Telefonów nie było. Pisaliśmy listy, ale na odpowiedź trzeba było czekać miesiącami. Zresztą i tak czytali je cenzorzy. Nie można było wysyłać zdjęć, bo wszystko konfiskowano. Ja swoje zdjęcia wywiozłem z Afganu potajemnie, bo inaczej by je zabrali.

Reklama

Dodatkowo, w rzadkich chwilach spokoju nasilała się jeszcze i tak potężna w sowieckiej armii fala. Stosunki między żołnierzami z różnych poborów i tak były fatalne, a do tego dochodziły jeszcze niesnaski między różnymi narodowościami. Rosjanie walczyli z Uzbekami. Uzbecy z Tadżykami i Turkmenami. Azjaci z wzajemnością nie lubili Słowian i ludzi z Kaukazu.

Jeden z moich kumpli trafił na posterunek, na którym był jedynym Rosjaninem wśród sześciu Uzbeków. Już myślał, że z nim koniec, ale na szczęście zachorował na żółtaczkę i trafił do szpitala. Potem przydzielono go do oddziału zwiadowczego i z wielką radością hasał po górach, ciesząc się, że nie ma w nich żadnych narodowych spisków. Bo bywało naprawdę ciężko. Zdarzało się nawet, że żołnierze strzelali do siebie.

Nigdy nie zostawialiśmy kumpli
Mimo wszystko mieliśmy jedną świętą zasadę: nigdy nie zostawiać rannych ani zabitych na pastwę wroga. Każdy wiedział, że jeśli jednego dnia "zgubi" towarzysza, nazajutrz może go spotkać to samo. Czasami wyciągając kolegów, ponosiliśmy nowe straty. Ale w naszym batalionie nie było ani jednego zaginionego bez wieści.


A zadania, jakie nam stawiano, były niemal ponad ludzkie siły. Helikopter wywoził nas w góry na wysokość 1000 m n.p.m., a dalej trzeba już było iść na piechotę aż do poziomu trzech tysięcy metrów. Przemierzaliśmy po 30 km w trudnym górskim terenie, obładowani ważącym kilkadziesiąt kilogramów sprzętem. Dźwigaliśmy karabiny, granaty, miny, moździerze, amunicję. Gdy docieraliśmy na miejsce z rozkazem zdobycia kilku wzgórz, ukryci w górskich kryjówkach wrogowie już czekali.

Pewnego razu, gdy wędrowaliśmy przez góry, ni z tego, ni z owego, nagle zaatakował nas ze wszystkich stron "afgański specnaz" - czarne upiory. Zaczęliśmy się bronić, ale było ich czterokrotnie więcej niż nas. Śmigłowce nie nadchodziły. Zabiliśmy już około dwudziestki, w tym dowódcę, ale oni wciąż mieli nad nami przewagę. Zaczęło się ściemniać i powoli żegnaliśmy się z życiem. W ostatniej chwili uratował nas śnieg. Jak szaleni desperacko rzuciliśmy się na wroga i zaatakowaliśmy bagnetami. Dopiero wtedy Afgańczycy się wycofali.

Przez te dwa lata w Afganistanie wziąłem udział w 42 takich jak tamto zadaniach bojowych. Z pięć razy wpadliśmy w zasadzkę, byliśmy okrążeni i myślałem, że się już nie wygrzebiemy. Ale chyba przyświecała mi dobra gwiazda, bo wróciłem z Afganu, choć wielu innych zostało tam na zawsze.

Za te wszystkie trudy dostałem dwa ordery za odwagę i tytuł bohatera ZSRR. W 1998 odszedłem z wojska i jestem na emeryturze. Trzech moich kolegów z tych, którzy wrócili, już nie żyje. Jeden zmarł na zapalenie płuc gdzieś na Zabajkalu. Inny utonął, ratując kobietę. Głupia śmierć. Trzeciego zastrzelili bandyci. Reszta żyje i ma się dobrze. Ktoś nawet otworzył delfinarium. Inni piszą książki.


Nikołaj Prokudin, major rezerwy, walczył w Afganistanie w latach 1985 - 1987, autor wielu książek o wojnie w Afganistanie. Obecnie mieszka w Petersburgu