Czyż nie wieszali mężczyzn głową w dół, nie topili ich w workach na głowie, nie krzyżowali ich na deskach, nie palili ich żywcem, nie miażdżyli im kości? Nie zmuszali ich do jedzenia gówna? A czy po tym, jak już obdarli ich ze skóry za pomocą bata, nie rzucali ich żywcem na pożarcie robactwu albo nie wpychali do mrowisk, czy nie smagali ich do krwi, by dzieła dokończyły moskity? Nie wpychali ich do kotłów z wrzącym syropem trzcinowym? – pisał 200 lat temu o losie niewolników na Haiti Baron de Vastley, jeden z nielicznych francuskich polityków, który sprzeciwiał się poczynaniom kolonizatorów na Karaibach.
De Vastley wiedział, o czym mówi - sam był synem niewolnicy. Ale jego gorzkie wywody nie były w stanie zmienić lukratywnego systemu. Francuska część wyspy Santo Domingo (obecne Haiti – aut.) jest, z wszystkich francuskich zdobyczy w Nowym Świecie, najbardziej znacząca, jeśli chodzi o bogactwo, jakiego dostarcza swojej metropolii, a także gdy chodzi o wpływ na rolnictwo i handel - notował pod koniec XIX w. Mederic Louis Elie Moreau de Saint-Mery, francuski kronikarz i prawnik.
Poza klasami wyższymi, na wyspie żyło 452 tys. niewolników, wielu z nich przywiezionych z Afryki, fundament, na którym opierało się prosperity i nadrzędność Santo Domingo - pisał sto lat później historyk Eric Williams.
Wymieniona przez niego liczba jest iluzoryczna, bo kolonizatorzy w listach do rodaków w Starym Świecie narzekali, iż jeden na trzech niewolników umiera w ciągu trzech pierwszych lat intensywnej eksploatacji. By interes mógł się kręcić - co roku na samo Haiti przywożono niemal 30 tys. wywiezionych z Afryki ludzi.
Reklama