Dzieci żołnierze to armia dwa, może trzy razy większa od całych Polskich Sił Zbrojnych liczących ponad 100 tys. ludzi. Świat usłyszał o problemie głównie za sprawą leżącej w Afryce środkowowschodniej Ugandy, gdzie na początku XXI wieku walczyło kilka tysięcy bojówkarzy mających po kilka czy kilkanaście lat. Armia Bożego Oporu, partyzantka dowodzona przez zbrodniarza wojennego Josepha Kony’ego, regularnie porywała dzieci i zmuszała je do niewolniczej pracy bądź walki. Często zdarzało się, że ośmiolatki w celu złamania, w ramach rytuału włączenia do grupy były zmuszane do zabicia własnych rodziców. W 2004 r. film dokumentalny „Niewidzialne dzieci” pokazał, jak każdego wieczora tysiące dzieciaków wędrują kilometry z okolicznych wiosek do większych miast i tam śpią, gdzie się da – w opuszczonych kościołach, noclegowniach itd. Wszystko przez to, że nocami grasowały bandy uzbrojonych rzezimieszków z ABO, które szukały nowych rekrutów. Niestety, nikt nie był ich w stanie obronić.
I choć od tego czasu sytuacja w Ugandzie znacznie się poprawiła, to mówi się o tym, że liczba dzieci żołnierzy na świecie może być obecnie najwyższa w historii. – Tu nie ma twardych statystyk, ponieważ w rejonie konfliktów nikt ich nie zbiera. Ale szacuje się, że dzieci zaangażowanych w konflikty zbrojne może być nawet 300 tys. To tragarze, służący, ale często walczą z karabinami w ręku – mówi Zofia Dulska z UNICEF Polska, agendy Organizacji Narodów Zjednoczonych zajmującej się pomocą dzieciom. Choć krajów, gdzie walczą nieletni, może być nawet dwadzieścia, to najgorzej sytuacja wygląda w Sudanie Południowym i Republice Środkowej Afryki, a także w Syrii i Iraku. Pojawiają się informacje, że dzieci często są wykorzystywane jako żywe bomby. Najmłodsi żołnierze w szeregach Państwa Islamskiego mają zaledwie osiem lat. – Reintegracja takich osób jest bardzo trudna. Dzieci wyrwane siłą ze społeczności mają problem, by do niej powrócić. Często społeczności boją się je przyjąć, bo wracają prawie dorośli ludzie, którzy nie ukończyli szkoły, nie mają żadnego zawodu, a wiadomo, że mieli bliską styczność z przemocą – dodaje Dulska.
Jeszcze częściej spotykanym problemem dotyczącym dzieci na całym świecie jest ich praca. Szacunki UNICEF mówią, że dotyczy to 150 mln osób w wieku od 5 do 14 lat. Głównie w Afryce Subsaharyjskiej i Azji Południowowschodniej. Siłą rzeczy takie dzieciaki nie chodzą do szkół i są pozbawiane szansy na lepsze życie – bez wykształcenia będą skazane na wykonywanie prostych, gorzej płatnych zajęć. Mimo kampanii społecznych nagłaśniających takie praktyki wciąż wielu producentów ubrań i obuwia czy sprzętu elektronicznego wykorzystuje dzieci do pracy. W wewnętrznym audycie Apple’a, który opisywał brytyjski Guardian w 2013 r., okazało się, że w pracy przy produktach dla tej firmy u poddostawców wykryto ponad 100 przypadków zatrudniania osób poniżej 16. roku życia. Wiadomo też, że dzieci wykorzystuje się m.in. na plantacjach tytoniu czy kakao.
Choć w Polsce nie mamy do czynienia z dziećmi żołnierzami, to jednak także u nas zdarza się wykorzystywanie. – Identyfikujemy dwa główne problemy. Pierwszy to komercyjne wykorzystywanie nieletnich, czyli społeczna zgoda na prostytucję poniżej 18. roku życia. Widać to na przykładzie wyroku w Zambrowie, gdzie policjanci za pieniądze korzystali z usług seksualnych świadczonych przez dziewczyny z domu dziecka, a sąd ich uniewinnił – stwierdza Irena Dawid-Olczyk z Fundacji Przeciwko Handlowi Ludźmi i Niewolnictwu La Strada. – Drugi problem to wspieranie dzieci, przeważnie romskich, które żebrzą na ulicach. Jeśli dajemy im pieniądze, to one z tych ulic nie znikną. A przez to nie będą chodzić do szkół, nie zdobędą wykształcenia i zostaną beneficjentami pomocy społecznej. Ten rachunek zapłacimy wszyscy.