Jakub Baliński: Dlaczego o głodujących w Sudanie Południowym słyszy się tak rzadko?
Wojciech Wilk: W przeszłości zazwyczaj było tak, że w danym okresie mieliśmy do czynienia z jednym kryzysem humanitarnym na świecie, np. w czasie wojny na Bałkanach. Wówczas ogniskował on uwagę ogólnoświatowych mediów. Pomoc skupiała się wtedy na tym jednym, konkretnym kryzysie. Ten rok jest jednak wyjątkowy.
Dlaczego?
Zmagamy się z trzema ogromnymi kryzysami humanitarnymi.
Aż trzema?
Pierwszy z nich to przedłużająca się wojna w Syrii. Ten konflikt trwa już dłużej niż druga wojna światowa. Na Bliskim Wschodzie jest aż 15 mln ludzi, którzy są uchodźcami – uciekli ze swojego kraju lub przemieszczają się wewnątrz jego granic.
To ten, o którym mówi się najwięcej. A kolejne?
Oprócz Syrii mamy też ogromny kryzys humanitarny w Jemenie. Ze względu na wojnę domową i interwencję wojskową Arabii Saudyjskiej, pomocy potrzebuje tam aż 20 milionów ludzi. To kraj na granicy głodu, panuje tam jedna z największych w ostatnich dekadach epidemii cholery. Choruje na nią w tej chwili ponad 250 tysięcy osób. A warto zaznaczyć, że w przypadku nieleczonej cholery śmiertelność sięga około 50 procent. Umiera co drugi chory.
Trzeci kryzys to właśnie głód w Sudanie Południowym.
Tak. Aczkolwiek ten kryzys dotyka kilku państw Afryki. Rozciąga się od Nigerii na zachodzie do Somalii na wschodzie. W przypadku tych krajów na różnego rodzaju konflikty i wojny domowe nałożyła się też bardzo poważna susza. Doprowadziło to do katastrofy głodu. I to właśnie w Sudanie Południowym sytuacja jest szczególnie ciężka. Jest to najbiedniejszy kraj na świecie. Ludzie żyją tam na takim poziomie, jak Europejczycy kilkaset lat temu. To państwo wielkości Francji, gdzie jest tylko kilka kilometrów asfaltowych dróg, gdzie nie ma ani jednej elektrowni. Do niedawna nie było tam też mostów. W porze deszczowej przez rzeki nie można było przejechać przez kilka miesięcy. Trzeba było szukać płycizn. Chronicznie brakuje tam szpitali, szkół. Jeden stół i jeden chirurg przypada na 1,1 mln mieszkańców.
Najmłodszy kraj na świecie i tak poważne problemy.
Oficjalnie Sudan Południowy jest niepodległy od 2011 roku i w istocie, jest najmłodszym państwem świata. Niestety od grudnia 2013 jest pogrążony w nowej fazie wojny domowej. Rząd w Sudanie zdominowany jest przez największe plemię - Dinka. Przeciwko tym władzom - nieprawdopodobnie skorumpowanym - wystąpiły wszystkie inne plemiona tego kraju. Kilka milionów osób musiało uciekać ze swoich domów.
Jak działa ten kraj?
Sudan Południowy przestał funkcjonować na każdej płaszczyźnie. Na drogach grasują uzbrojone szajki, które napadają na przejeżdżających. Handlu nie ma. Jeśli do tego dodamy gigantyczną suszę, to efektem jest właśnie głód. Zazwyczaj jest to fenomen ograniczony czasowo – kryzys kończy się wraz z początkiem zbiorów. W wielu rejonach Afryki deficyty żywności zdarzają się co roku, ale w Sudanie Południowym sytuacja jest wyjątkowa. Głód panuje tam już od prawie ośmiu miesięcy.
O jakiej skali problemu mówimy?
O największej z możliwych. W języku angielskim określa się go jako "famine". ONZ wyróżnia pięciostopniową skalę głodu - "famine" to właśnie najwyższy stopień. Ludzie nie mają totalnie nic do jedzenia. W niektórych prowincjach Sudanu Południowego co dzień z głodu umierają przynajmniej 2 osoby na 10 tysięcy mieszkańców. W tym przypadku można śmiało mówić o katastrofalnym głodzie. Jednak co gorsze, aż 1/3 kraju objęta jest głodem poziomu czwartego - to sytuacja, kiedy każdego dnia ginie minimum 1 osoba na 10 tys. mieszkańców.
Wśród zagrożonych są też dzieci?
To im przede wszystkim zagraża śmierć głodowa. Tam, gdzie pojawia się głód, ludzie starają się jakoś sobie radzić, jedzą dzikie rośliny, które pozwalają im przeżyć do czasów zbiorów. Jednak dzieci do 5 roku życia na takim jedzeniu nie przeżyją. One potrzebują pełnowartościowych posiłków bogatych w białko. Jeśli ich nie otrzymają, to by utrzymać się przy życiu, zaczynają spalać własne mięśnie. Wyciągniecie dzieci z takiego stanu niedożywienia jest niebywale trudne. W rejonie miasta Aweil, gdzie pracujemy, gdyby nie pomoc humanitarna, w tym roku zmarłoby 85 tys. dzieci, ponieważ aż 1/3 jest poważnie niedożywiona. Ogólnie w Sudanie Południowym zagrożonych śmiercią z głodu jest nawet kilkaset tysięcy najmłodszych.
W jaki sposób pomagacie Sudańczykom przetrwać głód?
Nasze działania idą w dwóch kierunkach. Po pierwsze prowadzimy centrum dożywiania dzieci. Trafiają one do nas na skraju śmierci głodowej. Naszą opieką objętych jest od 1200 do 1500 dzieci. Oczywiście takich centrów jest tam kilkanaście, ale jesteśmy jedynymi przedstawicielami Polski, którzy działają w ten sposób. W ramach centrum wspieramy też matki karmiące, które gdy do nas docierają, są tak głodne, że nie mają pokarmu. Staramy się także zapewnić pomoc medyczną. Głód osłabia odporność, co oznacza, że młody człowiek szybciej umrze z powodu choroby, niż braku pożywienia.
Czy Sudańczycy próbują uciekać przed głodem do Europy, tak jak Syryjczycy przed wojną?
To bardzo ciekawy przykład. Prawie półtora miliona uchodźców z Sudanu uciekło „tylko” za południową granicę kraju, czyli do Ugandy. Nie uciekają do Europy. Oni próbują się dostać do najbliższego bezpiecznego kraju, który ich przyjmuje. Uganda robi to fantastycznie. Zapewnia Sudańczykom możliwość uprawy ziemi. Nikt ich nie wyrzuca. Właśnie o to powinno chodzić w pomocy dla uchodźców.
Taka pomoc jest najskuteczniejsza?
To są osoby z kraju, w którym poziom życia i edukacji gigantycznie odbiega od codzienności w Europie. Trudno powiedzieć, czy w ogóle daliby radę w pełni się tu zasymilować. Jednak trudno mi sobie wyobrazić, by przeciętny mieszkaniec jakiejś prowincji w Sudanie Południowym nagle zamieszkał w Europie. Różnica w każdym aspekcie życia jest zbyt wielka. Warto zaznaczyć, że warunku życia w Ugandzie - dla nich normalne, dla nas wciąż bardzo trudne - dają im szansę odnalezienia bezpieczeństwa i spokojnego doczekania końca głodu i wojny. Dlatego też wspieramy ośrodki zdrowia położone na granicy Ugandy i Południowego Sudanu, do których trafiają głodni, chorzy i ranni uchodźcy. Jest to często pierwsza opieka medyczna, z której mogli skorzystać od momentu ucieczki ze swojego domu.
Jak można wspomóc Państwa organizację?
Ze względów logistycznych trudno nam przewozić żywność z Polski do Sudanu Południowego. Tam w ogóle trudno się dostać, więc nie ma mowy o dostarczaniu żywności z Europy. Ponadto przy tak dużych odległościach i braku dróg koszty transportu przekraczają nawet czterokrotnie wartość dostawy. Musimy więc kupować jedzenie i leki w Darfurze w Sudanie i wieźć je kilkaset kilometrów drogami pozbawionymi mostów i przypominającymi grzęzawiska. Na szczęście dzięki wsparciu tysięcy Polaków jest to możliwe. Dlatego apelujemy przede wszystkim o wpłaty. Do tej pory udało nam się zebrać - głównie od prywatnych osób - prawie milion złotych. Wierzę, że w tej sprawie nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.