W Turcji wskutek dominującej osobowości Erdogana faktycznie powstał pewien problem kompetencyjny. Formalnie władzę wykonawczą sprawuje premier, a rola prezydenta powinna być ceremonialna. Ale Erdogan, który w latach 2003–2014 sam był premierem, po objęciu urzędu prezydenta wcale nie zrezygnował z decydowania o losach państwa. Dobitnym dowodem na to, kto realnie rządzi, była wymuszona rezygnacja Ahmeta Davutoglu, który miał odmienne od Erdogana stanowisko w niektórych sprawach, zwłaszcza w kwestii polityki wobec Unii Europejskiej. Jego następcą został w pełni lojalny wobec prezydenta Yildirim.
Poprawki do konstytucji usuną sytuację takiej dwuwładzy, bo przewidują rozwiązanie podobne do tego, jakie jest w Stanach Zjednoczonych – nie będzie stanowiska premiera, zaś ministrowie będą podlegali bezpośrednio prezydentowi mającemu wyłączne prawo do ich powoływania i odwoływania. Członkowie rządu nie będą musieli odpowiadać na interpelacje parlamentarzystów.
Ogółem ma zostać zmienionych 18 artykułów w konstytucji. Poprawki przewidują wydłużenie kadencji parlamentu do pięciu lat i zsynchronizowanie jej z prezydencką oraz zwiększenie liczby posłów z 550 do 600. Dodatkowo prezydent nie będzie musiał na czas sprawowania urzędu zawieszać członkostwa w partii i zyska prawo wprowadzania stanu wyjątkowego. Trudniej będzie też rozpocząć parlamentarne śledztwo w sprawie ewentualnych przestępstw popełnionych przez głowę państwa.
Reklama
– To będzie początek nowej ery – mówił Erdogan, po tym jak skończono prace nad tekstem poprawek. Jednak porównania przyszłego ustroju kraju do USA czy Francji nie są w pełni trafione. Kompetencje głowy państwa w Turcji staną się znacznie większe niż w tych krajach i bardziej będą przypominać sytuację w Azji Centralnej. Szczególnie że wzorem tamtejszych satrapów poprawki do konstytucji będą pretekstem do tego, by od nowa liczyć prezydenckie kadencje. Ich liczba będzie ograniczona do dwóch, ale zacznie to obowiązywać dopiero od 2019 r. Czyli Erdogan, jeśli będzie chciał kandydować, może pozostać u władzy do 2029 r. A to oznaczałoby, że łącznie z jego obecną kadencją i czasem gdy był premierem, faktyczne rządy sprawowałby przez 26 lat.
Rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) chce, aby prace nad poprawkami zakończyły się w ciągu dwóch tygodni. Wyznacznikiem szans na ich przeforsowanie było przeprowadzone z poniedziałku na wtorek głosowanie proceduralne, w którym za zmianami było 338 deputowanych. Do tego, by poprawki zostały poddane pod osąd wyborców w referendum, potrzeba 330 głosów, zatem mało prawdopodobne, by parlament je odrzucił. W poniedziałek wicepremier Nurettin Canikli powiedział, że plebiscyt mógłby się odbyć w pierwszym tygodniu kwietnia.
Sondaże opinii publicznej są na razie na tyle rozbieżne, że nie dają żadnych wskazówek na temat tego, jak Turcy mogą zagłosować. Pewne za to jest, że Erdogan, pomimo wszelkich kontrowersji, jakie budzi, oskarżeń o autorytarne zapędy i dużej liczby przeciwników, nadal jest najpopularniejszym politykiem Turcji. I nic nie wskazuje, by miało się to zmienić.
Równie wysokim poparciem społecznym cieszą się inni „silnoręcy”: prezydent Rosji Władimir Putin, znajdujący się w trakcie wymiany kadr na bardziej posłuszne, oraz prezydent Chin Xi Jinping, który prawdopodobnie ma ochotę rządzić dłużej niż dwie kadencje – wbrew panującemu w Państwie Środka obyczajowi.
Ci trzej politycy reprezentują konsolidacyjny trend, który zmienia oblicze autorytaryzmu na świecie. W dyktaturach przestają rządzić junty, rodziny, klany czy monopartie, a coraz częściej pełnię władzy sprawują strongmeni. „Foreign Affairs” napisał nawet o rosnącej fali „personalizmu”. Widać ją nawet w statystyce: o ile w 1988 r. „reżimy personalistyczne” stanowiły 23 proc. dyktatur, o tyle obecnie jest to już 40 proc.
„FA” upatruje przyczyn rozlewu personalizmu w poszukiwaniu przez społeczeństwa poczucia stabilności. Problem polega jednak na tym, że nawet jeśli silna władza je zapewnia, to zazwyczaj jest destruktywna dla porządku światowego. Dyktatury, na czele których stoją strongmeni, są zazwyczaj znacznie bardziej skorumpowane i na znacznie większą skalę kwitnie w nich polityczny klientelizm.
Państwa z personalistycznym systemem to także niepewni partnerzy, są bardziej skłonni do niespodziewanych posunięć. Przyczyną obu zjawisk jest brak wewnętrznej kontroli; nawet jeśli junta lub rządząca rodzina ma twarz, to za nią kryją się walczące o wpływy koterie, które w jakiś sposób się równoważą i patrzą sobie na ręce. W systemie personalistycznym na ręce wodzowi nie patrzy nikt, z definicji niejako może więc on ustawiać otoczenie zgodnie z własnym widzimisię.
Strongmeni u władzy występowali także wcześniej, byli jednak stosunkowo niegroźni; „siła rażenia” afrykańskich dyktatorów nie wykraczała poza lokalne sąsiedztwo, a sami byli przedmiotem anegdot o swoich fanaberiach i dziwactwach. Teraz nastąpiła jednak jakościowa zmiana – systemy personalistyczne budowane są w krajach liczących się militarnie, kluczowych dla globalnego ładu, lokalnych mocarstwach i aspirującym supermocarstwie. Za nowymi strongmenami stoi arsenał atomowy – sytuacja, z którą nie mieliśmy do czynienia nawet za czasów zimnej wojny. Oby okazali się bardziej przewidywalni, niż podpowiada statystyka nauk politycznych.