Ze wszystkich osób wkręconych przez Władimira Kuzniecowa vel Wowana i Aleksieja Stolarowa vel Lexusa jedynie amerykański gen. Kevin McNeely zdradził tajemnice. Rosjanie zadzwonili do niego, podając się za szefa MSW Ukrainy urodzonego w Baku – Arsena Awakowa. Rozmawiali o dostawach broni. I wojskowy się im wyspowiadał. To było przed wybuchem wojny. W sumie najprościej byłoby napisać, że „Wowan” i „Lexus” są narzędziem rosyjskiego wywiadu SWR. Ale to byłoby zbyt proste. Obaj są za inteligentni, by dać się zamknąć w tak topornej interpretacji. Na pewno są aktorami państwowymi, lecz zachowują ogromną autonomię.
Zaczynali od wkręcania swoich. Pierwszą ofiarą był szef Centralnej Komisji Wyborczej Władimir Czurow. Ale – jak mówili w wywiadzie dla niezależnego serwisu rosyjskiego Meduza – w niedemokratycznej Rosji, w przeciwieństwie do np. Ukrainy, nie ma charyzmatycznych osobowości politycznych i trudno być pranksterem. Co do zasady są patriotami i wielkorusami, a ich działania zawsze służą interesom Federacji. Nawet jeśli otwarcie mówią o tym, że ich kraj zmierza w kierunku totalitaryzmu, są w stanie urządzać prowokacje, np. w sprawie odcinania dostaw energii na okupowany Krym. Dziękował im za to zresztą w 2015 r. rządzący półwyspem z nadania Kremla Siergiej Aksionow. „Wowa” i „Lexus” w 2016 r. napisali też list do więzionej w Rosji żołnierki ukraińskiej, która prowadziła strajk głodowy. Podali się za przedstawicieli administracji ukraińskiego prezydenta Petra Poroszenki i wzywali ją do zakończenia protestu. Ani Nadija Sawczenko, która przerwała głodówkę, ani jej prawnicy nie uniknęli zasadzki. Wszystko według propaństwowego klucza. Inteligentnie i z dystansem.
Związki z wywiadem
Jako pierwszy o związki z wywiadem oskarżył ich właśnie Mark Fejgin, prawnik Sawczenko. Ci w rozmowie z Meduzą zaprzeczyli. Bo co mieli zrobić? Przekonują, że żarty robią z uwielbienia dla byłego doradcy Władimira Putina – Władisława Surkowa, pisarza, autora tekstów do utworów postpunkowego piosenkarza Wadima Samojłowa (którego „Lexus” i „Wowan” są wielbicielami), twórcy pojęcia suwerennej demokracji i budowniczego separatystycznych parapaństw na terenie Ukrainy. Ich patriotyzm musi być jednak podsycany przez Kreml. Bo – jak zauważa Meduza – każdy ze zrealizowanych przez nich pranków można powiązać z grzejącym aktualnie tematem, który jest również ważny dla Władimira Putina. Do tego relacje z zabawy zawsze trafiają do głównych wydań rosyjskich mediów propagandowych. Podczas rozmowy z Meduzą „Wowan” występował w podkoszulce z napisem „1984”. Zapewniał, że jest przeciwko totalitaryzmowi. – Ale jeśli się w niego staczasz, równie dobrze możesz robić to z klasą – mówił. Tłumaczył, że nawet jako prankster ma swoje zasady: nigdy nie jest wulgarny wobec prezydenta (Putina – red.), nigdy nie pyta o stan zdrowia i nigdy nie rani.
„Wowan” jest z pokolenia Czarnobyla. Urodził się w 1986 r. niedaleko Krasnodaru. Z wykształcenia jest prawnikiem oraz moskiewskim słoikiem, bo do stolicy sprowadził się w 2011 r., by pracować w jednym z tabloidów. „Lexus” pochodzi z Jekaterynburga, z wykształcenia jest ekonomistą. Nie mówi zbyt wiele o swoich pieniądzach. Pewnie brał udział w „udanych” prywatyzacjach i rejderstwach, czyli nielegalnych przejęciach firm. W wywiadzie dla Meduzy inteligentnie drwią. Na pytanie, w jaki sposób są powiązani z FSB, odpowiadają pytaniem: „A dlaczego z FSB? Zobacz, prankowaliśmy Erdoğana, a to z pewnością nie jest biznes FSB, tylko GRU (obecnie GUGSz, wywiad wojskowy – red.)”.
Telefony do VIP-ów dostają od ludzi władzy
Dalej przyznają jednak otwarcie, że telefony do VIP-ów dostają od ludzi władzy. Ale nie na zasadzie sformalizowanej współpracy. – Wielu nas po prostu lubi i daje nam przecieki – przekonuje „Lexus”, dodając, że musi przejść przez „wiele kręgów”, by dotrzeć do konkretnego numeru. Zapewnia, że formalna droga w służbach specjalnych Rosji to męka. Struktura jest bizantyjsko zbiurokratyzowana i w szybkim tempie nie da się z niej nic atrakcyjnego wyciągnąć. Obaj przekonują, że wolą być postrzegani nie jako bezpieczniacy, lecz jako połączenie Kseniji Sobczak (celebrytki i córki patrona Władimira Putina Anatolija Sobczaka), rapera Wasi Obłomowa i gwiazdy TV Leonida Parfionowa.
Czas jest taki, że polem bitwy stały się też „sosziale” i wylewane tam treści. Dowiedziała się o tym pijana na imprezie fińska premier Sanna Marin, której koledzy mówią o kobietach „p...y”. Dowiedział się też brytyjski premier. I – o dwa razy za dużo – Andrzej Duda
To, co mówią, ma sens. Bo Rosja nie działa na zasadzie jasnych procedur i umów, w których pułkownik X współpracuje z dyrektorem Y i wyznacza zadania dla kapusia W. Musi być wiara w sens danego „partnerstwa publiczno-prywatnego”. Dokładnie tak samo jak w przypadku Jewgienija Prigożyna. Kucharz i przyjaciel Putina z dawnych lat nie stworzyłby prywatnych armii nazywanych w uproszczeniu Grupą Wagnera ani farm trolli, gdyby jedynie wierzył w procedury i rynkowy zysk. Aby pokonać rosyjskie Bizancjum, a korupcję wykorzystać jako smar do naoliwienia niewydolnych mechanizmów państwa – musiała być chemia. W przypadku „Wowana” i „Lexusa” jest. Ten drugi przyznaje się do tego, że ma w kuchni portrety Putina i Surkowa. Obaj panowie patrzą na siebie, a on na nich – i tak szuka inspiracji.
Reporter Meduzy opowiadał pranksterom, że rosyjska heilująca młodzież fascynuje się nimi. Opowiadał, że liderzy organizacji Nasi czy Rospatriotcentr zapewniają o konieczności budowania sieci w mediach społecznościowych opartej na metodach „Wowana” i „Lexusa”, bo „sosziale” to „przyszłe pole bitwy”. Według komików heilująca młodzieżówka stworzyła nawet coś, co nazwała Siecią, ale ma to być – jak sami mówią – tak „przechujowe”, że nie warto się nad tym nawet pochylać.
„Wowan” jest zdania, że „ruch stworzony odgórnie nigdy niczego nie wygra”, a on „nie raportuje nikomu”. „Lexus” dorzucił jednak, że lepiej, jeśli Meduza napisze, że pracują dla FSB, bo wtedy będą mogli pozować na bardziej wpływowych.
Najbardziej inteligenta część rosyjskiego reżimu
Trzeba przyznać, że prezydenta Andrzeja Dudę zaatakowała najbardziej inteligenta część rosyjskiego reżimu. Polska głowa państwa nie musi się również wstydzić towarzystwa. Cała plejada światowych gwiazd polityki, wojska i popkultury dała się wkręcić. Różnica jest taka, że nasz prezydent dał się nabrać już drugi raz. A Polska w kontekście pranksterów pojawia się już po raz trzeci, bo szef brytyjskiego MON Ben Wallace rozmawiał z nimi podczas wizyty w naszym kraju. Konwersację z oficjalnego numeru w Londynie do jego auta przełączyła sekretarka. Co prawda poprosiła o włączenie kamery, ale Rosjanie – pozujący na premiera Ukrainy Denysa Szmyhala – przekonywali, że zrobią to, gdy będą na linii z Wallace’em. A gdy już byli, ten ich o to nie poprosił. W tym przypadku było znacznie gorzej niż z Dudą. Fałszywy Szmyhal mówił, że Ukraina „chciałaby kontynuować swój program atomowy, aby móc się chronić przed Rosją” i prosi w tej sprawie o pomoc Londyn. Wallace – będący również na wizji – drapie się po głowie i mówi, że musi porozmawiać o tych „wielkich pytaniach” z premierem. W oczywisty sposób Rosjanom chodziło o prowokację i zdobycie dowodu, że coś takiego jak program atomowy Ukrainy istnieje. Wszystko działo się w momencie, gdy Kreml mocno grzał temat broni masowego rażenia, w której posiadanie chciał wejść Kijów.
Brytyjczyk dał się nabrać, lecz podobnie jak Duda nie nagadał bzdur. Obracał się w świecie hipotez i sprawdzonych poprawności politycznych. Rosjanie – podobnie jak w przypadku Polski – zapolowali zresztą na mocno zaangażowaną w wojnę w Ukrainie Wielką Brytanię kilka razy. Rozmowę z pranksterami ma na swoim koncie szefowa MSW Priti Patel, która również myślała, że mówi z Denysem Szmyhalem, i była z nim na linii przez 15 min. Ofiarami stali się też premier Boris Johnson i książę Harry.
Bilans zamieszania
Bilans zamieszania dla Andrzeja Dudy – jak dla każdego wkręconego VIP-a – nie jest korzystny. Bo państwo w kryzysowym momencie straciło powagę: prezydent rozmawia z żartownisiami o swoich konsultacjach z Joem Bidenem. To nowy wymiar działalności wywiadowczej.
Z rozmów ze świadkami wydarzenia wynika, że na wpadkę złożyło się co najmniej kilka spraw. Rosjanie zadzwonili do siedziby BBN na Karową późnym wieczorem we wtorek, czyli w dniu, w którym spadł pocisk pod Przewodowem. Po godz. 23 i po rozmowie Dudy z kanclerzem Olafem Scholzem. W tym samym czasie Kancelaria Prezydenta była już po ustaleniach telefonicznych, podczas których przygotowywano rozmowę z Emmanuelem Macronem. Nasi informatorzy przekonują, że nie było bezpośredniego połączenia na telefon Dudy. Słuchawkę podniósł urzędnik relatywnie niskiej rangi. Był przekonany, że oddzwoniono z Pałacu Elizejskiego. Odpowiedzialność bezpośrednia spada właśnie na tę osobę i jego przełożonych, a nie np. na służby specjalne, które przecież nie kontrolują każdego połączenia przychodzącego do kancelarii i nie mają zastrzeżonych numerów „Wowana” i „Lexusa”. Co więcej, istnieją proste rozwiązania techniczne, które pozwalają ukryć numer, wygenerować np. francuski lub stworzyć e-mail na rządowej domenie. Udowodniliśmy to w DGP kilka lat temu, tworząc fikcyjny adres grzegorz.schetyna@sejm.gov.pl i wysyłając z niego spreparowany e-mail do redakcji z oświadczeniem o podjęciu decyzji o przystąpieniu przez tego polityka do Prawa i Sprawiedliwości.
Jeśli rozmowa z fikcyjnym Macronem odbyła się – jak przekonują źródła DGP – na terenie BBN przy Karowej, to za jej organizację odpowiada przede wszystkim szef BBN Jacek Siewiera (ze względu na miejsce) i szef Biura Polityki Międzynarodowej Jakub Kumoch (ze względu na temat). Zaznaczając, że z jednym z tych urzędników łączy mnie prywatna znajomość, jestem przekonany, że dymisjonowanie któregokolwiek nie ma sensu. Tak jak nie ma sensu zwalnianie urzędnika, który przekazał słuchawkę. Takich decyzji kadrowych nie podjęli ani Wallace, ani Johnson, ani Patel. I Siewiera, i Kumoch to urzędnicy odpowiedzialni w dużej mierze za przekazywanie broni Ukrainie i współpracę wojskowo-polityczną z Kijowem. Dymisje będą zatem przede wszystkim sukcesem SWR.
Afera podsłuchowa
Podobnie było w 2014 r. przy aferze podsłuchowej. Wówczas – tuż po ukraińskim Majdanie, aneksji Krymu i rozkręcającej się wojnie na Donbasie – uderzono w dwóch istotnych ministrów: odpowiedzialnych za służby Bartłomieja Sienkiewicza i za dyplomację Radosława Sikorskiego. Oni też na nagraniach w gruncie rzeczy nie mówili niczego kompromitującego. Bluzgać po setce wódki czy czterech w prywatnej rozmowie ma prawo każdy. Nikt też nie ma prawa pozbawić polityków przywileju opowiadania w prywatnej sytuacji sprośnych kawałów. Obaj panowie mogliby wypaść w nagraniach korzystnie jedynie, gdyby odmawiali dziesiątkę różańca. Tymczasem zamiast tego koszarowo analizowali sprawy państwowe, precyzyjnie opisującich kartonowość. Donald Tusk, dymisjonując ich natychmiast, zagrałby jedynie na korzyść twórców nagrań, których do dziś tak naprawdę nie znamy. Problemem nie były zresztą ich pogaduchy w knajpie, tylko to, że państwo ich nie ochroniło przed podsłuchami.
Państwa nie wzmocniło też zwolnienie szefa KPRM Michała Dworczyka, który odpowiadał za logistykę dostaw broni do Ukrainy i robił to sprawnie. Sączenie tematów z jego skrzynki miało oczywisty cel. Ten, kto się tym zajmował, doskonale rozumiał, jak dobierać tematy. Gdy pojawiała się sprawa KPO, grano kwestią Trybunału Konstytucyjnego. Gdy były problemy z Białorusią, wyciągnięto z e-maili „drugi etat” jednego z byłych dyplomatów w tym kraju.
Czas jest taki, że polem bitwy są też „sosziale” i wylewane tam treści. Dowiedziała się o tym pijana na imprezie fińska premier Sanna Marin, której koledzy mówią o kobietach „p...y”. Dowiedzieli się Wallace i Johnson. I – o dwa razy za dużo – Andrzej Duda.