Prezydencja w UE sprawowana jest przez pół roku i rotacyjnie pełni ją każde państwo członkowskie. Do najważniejszych zadań kraj pełniącego prezydencję należy organizowanie prac Rady UE, czyli ministrów państw członkowskich, którzy spotykają się w sektorowych gronach, w zależności od tego, jakiej dziedziny dotyczy omawiana kwestia czy akt legislacyjny. Obecnie prace Rady UE organizuje rząd szwedzki, który przekaże to zadanie Hiszpanii 1 lipca. W dalszej kolejności są Belgia (pierwsza połowa 2024 r.), Węgry (druga połowa 2024 r.) oraz… Polska (pierwsza połowa 2025 r.). Zwyczajowo na koniec przewodnictwa każde państwo przekazuje wszystkie dokumenty oraz informacje dotyczące niezakończonych kwestii, które będzie trzeba uwzględnić w planowaniu kalendarza prezydencji.

Reklama

Art. 7 na przeszkodzie?

Parlament Europejski ma jednak nieco inne plany wobec Budapesztu, który powinien kierować pracami Rady już za niewiele ponad rok. Europosłowie wiodących frakcji, w tym Europejskiej Partii Ludowej, socjaldemokraci, Renew Europe, Zieloni oraz skrajna lewica GUE/NGL przygotowały rezolucję, w której wzywają do odebrania prezydencji Węgrom w związku z zarzutami o łamanie praworządności i prowadzoną przez Komisję procedurą z art. 7 unijnego traktatu.

Choć na razie na celowniku europosłów znalazł się Budapeszt, to niewykluczone, że w projekcie zostanie ujęta także prezydencja Polski z uwagi na fakt, że wobec Warszawy można wystosować podobne argumenty dotyczące procedury z art. 7 czy wątpliwości w sprawie przestrzegania zasad praworządności.

Europarlamentarzyści będą głosować nad rezolucją najprawdopodobniej w czwartek i do tego czasu jej projekt może ulec zmianie. Na razie jednak rozważane są trzy warianty, które miałyby pozwolić odebrać Węgrom przewodnictwo. Pierwszy pomysł zakłada odebranie wrażliwych dokumentów Węgrom (i potencjalnie Polsce), jeśli prezydencje poprzedzające węgierską umówiłyby się na taki krok. Wówczas to Węgry nie mogłyby organizować prac Rady, ponieważ nie miałyby do tego odpowiednich uprawnień.

Drugim wariantem jest odroczenie prezydencji Węgier (i być może Polski) bez zmiany obowiązujących przepisów, które zezwalają na zmianę kolejności jej sprawowania z uwagi na "pewien precedens". Takim precedensem w historii UE było właściwie wyłącznie przyjmowanie nowych państw członkowskich, które - odkąd zostały pełnoprawnymi członkami UE - musiały zostać uwzględnione w kalendarzu sprawowania przewodnictwa. Trzecim pomysłem jest uchwalenie nowych przepisów, które zakazywałyby sprawowania prezydencji tak długo, jak toczy się wobec danego państwa procedura w sprawie naruszenia zasad praworządności. Rozważanym scenariuszem było też podzielenie okresu prezydencji węgierskiej na dwie poprzedzające – hiszpańską i belgijską, które potrwałyby 9 miesięcy. Byłaby to sytuacja bezprecedensowa i wątpliwe, żeby same stolica – Madryt i Bruksela - zgodziły się podjąć takiego wyzwania.

Reklama

Wyraźny sygnał oczekiwań

Nawet jeśli w czwartek europosłom udałoby się przyjąć rezolucję, to wątpliwe, że sprawa będzie miała dalszy ciąg, zwłaszcza na gruncie prawnym. Rezolucja nie jest bowiem prawnie wiążąca dla Komisji Europejskiej, choć jest wyraźnym sygnałem oczekiwań ze strony europosłów. Autorzy rezolucji, czyli największe frakcje w PE rozważały według naszych informacji, bojkotowanie prezydencji węgierskiej, ale ostatecznie zapisy takie najprawdopodobniej nie pojawią się w głosowanym w czwartek projekcie. Krytycy rezolucji podkreślają, że Parlament Europejski nie ma uprawnień, co do ustalania kolejności sprawowania prezydencji – te kwestie rozstrzyga się już w Radzie UE, czyli gronie ministerialnym oraz w konsultacjach z Komisją Europejską.

Węgierski rząd nawet nie udaje, że przejmuje się projektowaną rezolucją. Rzecznik gabinetu Orbana – Zoltan Kovacs określił argumenty europosłów jako "stary, wyświechtany zarzut". Kovas dodał, że prawdziwym powodem jej głosowania jest to, że Węgry stoją na „pro-pokojowym stanowisku” jeśli chodzi o rosyjską agresję w Ukrainie, natomiast PE oskarżył o "wciąganie w konflikt" Budapesztu.