Wcześniej, bo 17 kwietnia 1942 r., getto obiega wieść, że o ósmej rozpocznie się pogrom, Niemcy odejdą na front, a z Lublina przybędzie komando śmierci. Nastaje „Czarny Piątek”. Drzwi oraz okiennice mieszkań i sklepów zatrzaskują się, a mieszkańcy szukają jakiegokolwiek schronienia. O dziesiątej wieczorem Niemcy wychodzą na ulice z listą nazwisk i adresów. Oficjalnie uderzają w nielegalnych piekarzy i szmuglerów, ale rzeczywistym ich celem są członkowie ruchu oporu. Przygotowanych na najgorsze ludzi zaskakuje spokój hitlerowców, którzy niespiesznie wyprowadzają ich z domów, by już na ulicy znienacka strzelić im w plecy. Tej nocy giną 52 osoby. Kolejnych 60 pada ofiarą mordu tydzień później. Jest pogodna, ciepła wiosna. W getcie kwitną kasztany, których płatki sypią się w kałuże krwi.

Reklama

Cel: mordować i upadlać

Mieszkańcy getta łapią się każdej nadziei na przetrwanie. Niektórzy wierzą, że z życiem ujdą zatrudnieni u Niemców. Rozpoczyna się walka o ausweis z wpisem o zatrudnieniu. Za świadectwo pracy ludzie płacą ostatnimi pieniędzmi i kartkami na żywność. Gdy getto obiega pogłoska, że pracę dostaną tylko młodzi, zdrowi i silni, wszyscy postanawiają wyglądać młodziej. Siwe kobiety i mężczyźni masowo farbują więc włosy i brody. Robią też makijaż, który doda ich poszarzałym, wyniszczonym głodem twarzom koloru. Wielu szuka ratunku w małżeństwach z – jak się wydaje – chronionymi przed śmiercią i wywózką żydowskimi policjantami, urzędnikami gminy, a w końcu wszystkimi, którzy mają jakiekolwiek zaświadczenie o zatrudnieniu. Rabini udzielają dziennie po kilkanaście ślubów. Małżeńskim węzłem wiążą starców z młodymi pannami i wdowy z młodzieńcami. Tak trzeba. Żeby przeżyć. Dla bliskich, dla dzieci. W maju i czerwcu Niemcy nie potrzebują już hasła do mordowania Żydów. Ludzie giną codziennie, a hitlerowcom nie chce się wymyślać najbardziej absurdalnych nawet powodów do pozbawiania ich życia. Przejeżdżając przez dzielnicę, wybierają kilku przechodniów i znęcają się nad nimi na oczach reszty. Mężczyznom golą brody albo nurzają je w smole, biją Żydów tak długo, dopóki nie złamią na ich głowach bata. Młode dziewczyny i starców zapędzają do łaźni, każą się rozbierać i zmuszają do kontaktów seksualnych. 22 lipca 1942 r. przypada na wigilię Tisza Be-Aw, rocznicy zburzenia Pierwszej i Drugiej Świątyni Jerozolimskiej. Dla Żydów to czas umartwienia i pokuty. W nocy mury getta obstawiają specjalne jednostki policji granatowej i niemieckie jednostki pomocnicze: litewskie, łotewskie, ukraińskie. Około południa na murach pojawiają się obwieszczenia: „Wszyscy Żydzi zamieszkali w Warszawie, bez względu na płeć i wiek, będą przesiedleni na Wschód”. Każdy Żyd ma prawo zabrać ze sobą 15 kg bagażu podróżnego i żywność na trzy dni.

Przez Umschlagplatz do komór gazowych

Na godz. 16.00 22 lipca 1942 r. gotowy ma być pierwszy transport 6000 ludzi. Ostatecznie wysiedlonych zostaje 6250 osób – mieszkańców punktów dla uchodźców, młodzież z bursy przy ul. Dzikiej 3, uliczni żebracy i więźniowie z aresztu przy Gęsiej. Jako pierwsi poznają straszną prawdę: transporty na Wschód w rzeczywistości są transportami śmierci do ośrodka natychmiastowej zagłady w Treblince. Trafiają na Umschlagplatz, z niemieckiego: plac przeładunkowy, z bocznicą kolejową prowadzącą do Dworca Gdańskiego. Znajdujący się na ulicy Stawki, na samym skraju getta. Otaczają go wysokie mury strzeżone przez żandarmów. Jedynym, wąskim wejściem wprowadza się ofiary. Cisnący się na Umschlagplatz ludzie zdają sobie sprawę, że wyrok na nich podpisano już dawno. Niektórzy próbują uciekać. Pomagają im wpuszczani na plac lekarze, którzy przebierają więźniów w białe fartuchy i wyprowadzają ich jako sanitariuszy. Pielęgniarki wynoszą na rękach dzieci jako swoje. Grabarze załadowują żywych ludzi na karawan z trupami, a rewidujących wozy Niemców straszą tyfusem. Ratują się jednak nieliczni. Resztę czeka długa podróż w wyładowanym do cna bydlęcym wagonie. Wyskakujących z pędzącego pociągu dosięgają strzały stojących na dachach wagonów żołnierzy. Inni, wycieńczeni gorącem, pragnieniem i ściskiem, umierają na stojąco. Upadający na podłogę zostają zadeptani, dzieci – zaduszone ciałami omdlewających dorosłych.

Reklama

Treblinka – fabryka śmierci

Tym, którzy przeżyli, u kresu wędrówki ukazują się baraki obozu w Treblince. Wielu chce wierzyć oficerowi SS, tłumaczącemu, że znajdują się w obozie tranzytowym i niebawem ruszą w dalszą drogę do obozów pracy. „Wcześniej jednak macie się wykąpać i oddać odzież do dezynfekcji” – grzmi Niemiec. Walcząc z napływającymi do oczu łzami, kobiety i mężczyźni dzielą się na dwie grupy. W baraku zwanym rozbieralnią ściągają odzież. Potem wchodzą do ceglanego budynku z natryskami, z których zamiast wody puszczane są trujące spaliny silnika dieslowskiego. Konają w straszliwych męczarniach nawet pół godziny. Zwłoki wyciągają Żydzi wyznaczeni przez Niemców do obsługi obozu. To oni wrzucają ciała do dołów, a potem, na polecenie SS-manów, palą je. Zdarza się, że kaci oszczędzają najsilniejszych mężczyzn z transportu, skazując na śmierć ich żony, matki i dzieci. Komór unikają wiezieni w transporcie chorzy. Prosto z wagonu strażnicy zaganiają ich do tzw. lazaretu, zamkniętej strefy oznaczonej flagą czerwonego krzyża. Tam ich rozstrzeliwują. Niemcy doskonalą przerażającą procedurę mordowania Żydów. W początkowym okresie na uśmiercenie transportu z getta potrzebują trzech godzin. Później wystarcza im niewiele ponad godzina. W końcu 1943 roku Niemcy likwidują obóz. Baraki zrównują z ziemią, palą ciała i gromadzone z początku opaski z gwiazdami Dawida. Ziemia kryjąca prochy 870 tys. ludzi, w tym 254 tys. z Warszawy, zostaje zaorana. W miejscu obozu wyrasta gospodarstwo rolne. Przejmuje je rodzina Ukraińców.