Źródło ich niepowodzeń, osobistych załamań, środowiskowych porażek Andrzej Nowak lokuje bowiem daleko poza zasięgiem woli poszczególnych jednostek czy nawet pokoleniowych formacji. Jego zdaniem rolą prawicy, także w Polsce, jest jedynie opóźnianie nieuniknionej katastrofy. Polityczny i kulturowy zapał nie może zapobiec "nieuchronnemu procesowi przemian niszczących i przenicowujących tradycyjne tożsamości czy wartości". W tej sytuacji najbliższa zarówno Andrzejowi Nowakowi, jak też środowisku "Arcanów" jest spopularyzowana przez Jacka Bartyzela formuła "umierać, ale powoli" definiująca misję konserwatystów jako opóźnienie nieuchronnej społecznej anomii, sekularyzacji, rozpadu tradycji. Nowak nie widzi w Polsce dominacji Kościoła, ale jego powolne wycofywanie się z oddziaływania na politykę pochodzące ze słabnięcia także na innych polach społecznych. Jeśli nie zaszła tu jeszcze sekularyzacja, to jedynie dlatego, że masowy katolicyzm będzie się opierał nieco dłużej. Ostatecznie jednak konserwatystom w Polsce, podobnie jak na Zachodzie, przyjdzie zamieszkiwać nisze, w których "przetrwa tradycja".

Reklama

p

Cezary Michalski: W latach 90. możemy obserwować dość paradoksalne zjawisko. Z jednej strony mamy dekoniunkturę prawicy politycznej, która przegrywa wszystkie boje. Jest wielki obóz wokół Lecha Wałęsy, który się rozpada, jest katastrofa wyborów 1993 roku, kiedy żadna prawicowa partia nie wchodzi do parlamentu. Postkomuniści wracają do władzy, pomimo tego, że prawica ma największy elektorat. W fazie upadku prawicowej polityki następuje rozkwit prawicowych inicjatyw metapolitycznych, ideowych, religijnych i kulturowych. Istotna część młodego pokolenia wybiera konserwatyzm, wchodzi do mediów, tworzy różne projekty ideowe. Dwadzieścia lat później mamy z kolei koniunkturę na politykę prawicową, od kilku lat różne odłamy prawicy dzielą między siebie władzę w Polsce, a lewica jest na marginesie. Tymczasem z całego pokoleniowego wybuchu prawicowych idei zostało niewiele. Większość tamtych środowisk się rozpadła, ludzie nie podają sobie nawet ręki, część z nich w ogóle zrezygnowała z zainteresowań politycznych czy ideowych, część przeszła ewolucję światopoglądową. Co w tamtym poruszeniu pozapolitycznym, ideowym, prawicowym lat 90. było realną siłą, realnym dorobkiem, a co zapowiadało klęskę? Gdzie tkwił błąd?
Andrzej Nowak*: Pewną przesadą wydaje mi się sformułowanie o jakimś dużym rozkwicie inicjatyw prawicowych na początku lat 90. Dekoniunktura była na tyle głęboka, że było ich niewiele. W latach 1991 - 1993 z ważniejszych pism, które istnieją po dzień dzisiejszy, jest tylko "Czas Najwyższy" - pismo, które konsekwentnie wyraża prawicową formułę. Nic więcej nie istniało - poza dwumiesięcznikiem "Arka".

A "Fronda", "pampersi", Liga Republikańska?
To były ważne inicjatywy, ale nieco późniejsze (z lat 1993 - 1994). O wiele istotniejszy wydaje mi się jednak fakt, że prawicy nie sprzyja - i nie sprzyjał także wówczas - szerszy trend cywilizacyjny. Dlatego z konieczności przybiera ona postać ruchu spowalniającego przemiany, które jak walec przetaczają się przez kulturę światową. Nie chodzi tylko - ani nawet przede wszystkim - o politykę, ale o zagadnienia kulturowe. Wrażenie nieuchronności przemian niszczących, przenicowujących tradycyjne tożsamości czy wartości sprawia, że coraz bliższa realistycznej oceny wydaje się przypomniana przez Jacka Bartyzela formuła ukuta niegdyś na określenie misji konserwatystów na Zachodzie: "Umierać, ale powoli". Przypomnę też formułę, której z dużym powodzeniem używał długoletni konserwatywny premier Wielkiej Brytanii, markiz Salisbury. Streścił on istotę konserwatyzmu jednym krótkim zdaniem: "Life is delay", "Życie jest opóźnianiem". Życie konserwatywne na pewno jest opóźnianiem tego, co stopniowo koroduje i znosi kulturę.

Reklama

W takim razie w Polsce mamy do czynienia z opóźnianiem wręcz imponującym. Pamiętamy rozmaite przewidywania i lęki, które mobilizowały nas w latach 90. do walki, zaangażowania, protestu: że wraz z końcem komunizmu nastąpi w Polsce szybka sekularyzacja, że ta sekularyzacja będzie wyglądała tak, jak to proponował tygodnik "Nie" - brutalnie, wulgarnie, triumfalistycznie. Tymczasem polski lud nie wybrał Urbana. Kościół pozostaje dzisiaj jedyną znaczącą siłą społeczną, propozycji Jarosława Gowina dotyczącej ustawy regulującej in vitro nie pogrzebali lewicowcy czy liberałowie, ale biskupi. Mimo że jej autor starał się zrobić wszystko, by spełnić oczekiwania Kościoła. Wojny polityczne toczą się między PiS i PO, w Sejmie kłócą się Niesiołowski z Kurskim - daleko na prawo od jakichkolwiek oczekiwań lewicy czy liberałów.
Zapewne patrzymy inaczej na pewne szczegółowe zagadnienia. Nie sądzę, by istota sporu o in vitro sprowadzała się do konfliktu między Jarosławem Gowinem a biskupami. To raczej konflikt między opinią, która między innymi była prezentowana na łamach "Dziennika", a tym, co wspólnie prezentowali biskupi i Gowin.

Ale "Dziennik" propozycję Gowina poparł, nawet jeśli z pewnymi zastrzeżeniami. A Tusk chętnie wsparłby Gowina, gdyby ten zapewnił mu akceptację biskupów. Gowin stał się kontrowersyjny dla Tuska, gdy biskupi potępili w swoim liście jego propozycję. To Kościół, a nie Sierakowski czy Środa, zablokowali dyskusję nad prawną regulacją in vitro w Polsce.
Wydaje mi się, że głębia nieporozumienia polega na tym, że świat liberalny próbuje traktować Kościół jako instytucję, która w całości powinna się dostosować do żądań tego świata i przyjąć jego reguły gry. W jakimś zakresie Kościół na pewno się dostosowuje i może dostosować. Jednak jest pewien rdzeń instytucji Kościoła i jego roli, który nie daje się pogodzić z podporządkowaniem instytucjom, wymogom i racjom prawa stanowionego przez system demokratyczno-liberalny. Jeśli wyobrażasz sobie, że Kościół w całości miałby zaaprobować propozycję Gowina w imię kompromisu, to już w takim postawieniu sprawy tkwi istota nieporozumienia. Większa część biskupów może uznać, że Kościół nie tylko nie ma obowiązku, ale nie ma prawa do kompromisu w zasadniczych sprawach moralnych.

Piętnaście lat temu Kościół był gotów prowadzić zawiłą grę polityczną wspierającą kompromis aborcyjny bardzo wychylony w kierunku jego oczekiwań. Nie musiał głośno akceptować aborcyjnych wyjątków, bo to by było rzeczywiście sprzeczne z jego nauczaniem, ale jednocześnie realnie wsparł prawicowych polityków, którzy ten kompromis przygotowali i przeprowadzili. Dzisiaj w sprawie in vitro biskupi zachowują się bardziej kategorycznie, co nie jest chyba dowodem na to, że mają poczucie większej słabości.
W gruncie rzeczy Kościół został zmuszony do odsunięcia się od polityki partyjnej. Zarzuty, że popiera PiS, nie są przecież prawdziwe. Może to częściowo wymuszone odsunięcie tłumaczy bardziej kategoryczne wystąpienia krytyczne Kościoła dotyczące całej liberalnej polityki w Polsce.

Reklama

Ale z drugiej strony cała polityka partyjna jest przesunięta na prawo w stosunku do czasów, kiedy Kościół chciał wskazywać wiernym polityków i partie. Cokolwiek by mówić o PO, to jednak nie są eseldowcy, a jako główną opozycję mają PiS. I jeśli będą się jeszcze tworzyły jakieś partie alternatywne, to będą prawdopodobnie na prawo, a nie na lewo od tego układu.
Dla mnie to zdystansowanie się Kościoła od świata polityki jest jednak dowodem, że w jakiejś mierze Kościół ulega presji tego walca ideologicznego, który przetacza się przez świat. Niektórzy wierzyli, że zniweluje on znaczenie instytucji Kościoła już na początku lat 90. - że sekularyzacja opróżni kościoły z wiernych, a biskupów zapędzi do krucht. Tak się jednak nie stało. A jednak stopniowy sukces tej sekularyzacji możemy zaobserwować na tak wielu różnych wycinkach życia politycznego. Na tym tle rzeczywiście istotna wydaje się rola, jaką w latach 90. odegrały takie niewielkie instytucje jak "Fronda", "Arcana" czy "pampersi" - ci ostatni, udzielając wsparcia głosom konserwatywnym w zdobywaniu pewnych wpływów i zapewnianiu sobie minimalnej choćby obecności w mediach. To sprawiło, że konserwatyzm, który nie był wcześniej w ogóle słyszalny w szerszej debacie publicznej jako propozycja ideowa, w połowie lat 90. zaczął sobie zdobywać pewne miejsce wśród elit. Ale to jest tylko opóźnianie pewnych procesów, a nie ich odwracanie. Przynajmniej z dzisiejszej perspektywy tak to wygląda. Jest jednak jeszcze inna strona tego zagadnienia, o której trzeba wspomnieć. Poza generalnym oddziaływaniem trendów kulturowo-ideologicznych niesprzyjających konserwatyzmowi i spychających Kościół na margines życia publicznego, i poza - z drugiej strony - pewną rolą niewielkich inicjatyw konserwatywnych, które zdobyły sobie na pewien czas prawo głosu w centrum publicznej debaty, jest trzecie zjawisko, o wiele bardziej istotne. A mianowicie siła tradycji w Polsce i jej zakorzenienie w obyczaju, w duchowości bardzo dużych rzesz Polaków, które sprawia, że rewolucja obyczajowa, moralna, której oczekiwano tutaj na początku lat 90., nie dokonała się, bo nie mogłaby się dokonać inaczej niż przy pomocy rewolucji z użyciem przemocy. Po prostu tak jak w 1936 roku w Hiszpanii czy w Rosji bolszewickiej, czy w Meksyku, państwo musiałoby użyć dużej dawki przemocy, żeby nagle z Polaków, po takiej, a nie innej historii, wyplenić duchowość i obyczajowość katolicką. Gdyby tylko garstka ludzi z "Frondy" albo "pampersi" czy parę osób z "Arcanów" chciało na szablach podtrzymywać kopułę św. Piotra w Polsce - przypominam taki obrazek z Krasińskiego - oczywiście byłoby to groteskowe i nic by z tego nie wyszło… Względna siła tych szabel polegała na tym, że one opierały się na olbrzymim potencjale polskiej tradycji. Nawet jeśli w wielu polskich domach trwają antyklerykalne rozmowy przy stole, to jednocześnie ksiądz jest szanowany, a zakorzenienie obyczaju chrześcijańskiego jest na tyle głębokie, że opóźnia ów proces wyzwolenia z tradycyjnej moralności.

Utrzymująca się masowość katolicyzmu plus zmiana dynamiki z liberalnej na konserwatywną wśród części elit - gdzie tutaj jest materiał na pesymistyczną wizję konserwatyzmu w rodzaju: "umieraj, ale powoli?"
Proces sekularyzacji, odchodzenia od wartości, jakie przekazała nam w spadku narodowa i religijna tradycja, oddziałuje szczególnie na młodsze pokolenie. To nie znaczy oczywiście, że wszyscy młodsi stali się liberałami czy libertynami. Obraz, który jest stereotypowo powielany przez część mediów, że przywiązani do Kościoła i do tradycji są ludzie starsi, bez wyższego wykształcenia, mieszkający na wsi, na pewno nie odpowiada w całości prawdzie, ale niestety nie jest też tylko wymysłem mediów. Odwołanie do pewnego etosu patriotycznego staje się coraz trudniejsze, gdy chodzi o młodych ludzi. Do coraz mniejszej liczby młodych ludzi trafia także chrześcijaństwo rozumiane tak, jak rozumieli je i głosili najautentyczniej kardynał Wyszyński czy kardynał Wojtyła (a nie medialne kukły, jakie tworzy się współcześnie), choć oczywiście chrześcijaństwo ma bez porównania większą siłę odradzania się, odnawiania swojej duchowej inspiracji. No i ma gwarancje wieczności, których nie ma patriotyzm. Ale nawet chrześcijaństwo ma już dzisiaj w Polsce mniejszą siłę oddziaływania i przyciągania w młodszym pokoleniu, niż miało wówczas, kiedy ja sam byłem młody…

A może tych młodych, rozpoczynających dopiero swoje życie, wyrastających w państwie demokratycznym i w epoce pokoju społecznego, zatem chcących normalnie żyć, odstrasza samo wezwanie do "umierania, ale powoli". Jeśli z takim hasłem zwrócić się do młodych, przyciągnie się jedynie dziwaków będących na bakier z życiem, szukających pretekstu do ucieczki od życia. Ale z takich ludzi skutecznego obozu politycznego czy ideowego nigdy się nie zbuduje.
Można to odwrócić i powiedzieć, że z kolei inni, którzy zaoferują tym młodym optymistyczną ideologię, obiecującą triumf (zwłaszcza triumf prawicy czy konserwatyzmu) teraz, zaraz, za rogiem, zaoferują obraz fałszujący rzeczywistość i zwerbują jedynie oportunistów. To może tłumaczyć w jakimś stopniu rozpad młodych środowisk konserwatywnych z początku lat 90. Odejścia pewnych ludzi. Nie chodzi nawet o to, że oni byli oportunistami, ale byli może zbyt niecierpliwi, by zaakceptować na dłużej swój udział w pracy, która nie przynosi ostatecznie władzy politycznej, panowania nad opinią czy też łatwego dobrobytu. Wybrali formułę szybkiego oddziaływania na opinię publiczną poprzez masowe media, poprzez politykę - i dali się wciągnąć regułom gry, które narzucił mediom i polityce (a raczej polityce poprzez media, polityce wchłoniętej prze media) ów trend cywilizacyjny, któremu chcieli się przeciwstawić. Trend sekularyzacyjny powodujący erozję tradycji, odchodzenie od utrwalonych tożsamości i proponujący w zamian perspektywę turysty swobodnie wybierającego przyjemne widoki... Oczywiście, ów trend może zostać odwrócony. Nie przez ludzkie siły tylko, ale z ich udziałem. Konserwatysta integralny może, paradoksalnie, dostrzec nadzieję w perspektywie głębokiego kryzysu, który może nastąpić i przewartościować zasadniczo postawy i ich oceny. Konserwatyści, którzy teraz są, wydawałoby się, na pozycjach beznadziejnych, być może okażą się w sytuacji kryzysu tymi, którzy mieli rację. I to oni staną się punktem odniesienia w sytuacji zapaści moralnej, która doprowadzi do realnej anomii. Anomia społeczna w Polsce oczywiście nie jest jeszcze tak głęboka, jak to niektórzy przedstawiają - np. w Rosji jest bez porównania gorzej. Ale i u nas ona się pogłębia. Niechęć do rodzenia i wychowywania dzieci jest tego najprostszym wskaźnikiem. Nie jest to zresztą tylko perspektywa konserwatywna. Także dalecy od konserwatyzmu, lecz trzeźwi obserwatorzy współczesnego świata, jak choćby John Gray w ostatniej "Europie", uznają, że kryzys ekonomiczny jest wynikiem wcześniejszego upadku podstawowych norm, takich jak poczucie, że długi trzeba spłacać. I jak Gray uznają, że za kryzysem ekonomicznym przyjdzie głębszy jeszcze kryzys społeczny.

I wówczas integralni konserwatyści, przyzwyczajeni do odwlekania momentu śmierci, stworzą coś w rodzaju zakonów, klasztorów, które - tak jak w wiekach poprzedzających średniowiecze - przechowają wartości i wzorce, przeczekując panoszących się za murami barbarzyńców i czekając na rozpoczęcie nowego cyklu cywilizacyjnego...
To jest obraz kończący "Dziedzictwo cnoty" Alasdaira MacIntyre’a: zachęta do tego, byśmy tworzyli jakieś nisze, niewielkie miejsca, niewielkie wspólnoty, gdzie będziemy utrwalać to, co da się ocalić. I to właśnie także dzięki takiej postawie, po katastrofie przyjdzie odrodzenie, a przyjdzie dzięki temu, że w paru, parunastu, parudziesięciu takich miejscach przetrwa tradycja. Wiem, że to jest perspektywa nieatrakcyjna, bo w niej bardzo ważną rolę odgrywa kryzys, czyli oczekiwanie czegoś złego, realnego nieszczęścia bardzo wielu ludzi - choć to nie konserwatyzm za dojrzewanie owego zła, za przybliżanie owego nieszczęścia odpowiada. To była w każdym razie perspektywa nieatrakcyjna dla wielu młodych prawicowców z lat 90., którzy w końcu ją odrzucili i wybrali jednak układanie się z tym liberalnym światem na jego warunkach.

Nie chodzi o to, że ta wizja jest nieatrakcyjna, ona po prostu może być posądzona o nieetyczność. Św. Augustyn, zamiast zakładać pod miastem pustelnię, wraz z chrześcijanami i poganami z Hippony organizował jako biskup obronę miasta przed barbarzyńcami. Musiał być więc niezłym politykiem, zdolnym i gotowym także do zawierania istotnych kompromisów z poganami.
To jest bardzo dobre przypomnienie. Całkowicie się zgadzam, są różne role, które powinny występować obok siebie. Wcale nie absolutyzuję wyłącznie roli tych, którzy przepisują w zaciszu święte księgi…

I właśnie dlatego jestem daleki od potępiania strategii przyjętej przez "pampersów" - zresztą dzięki niej głosy z takich nisz jak "Arcana" były przez czas jakiś w różnych miejscach publicznego rynku bardziej słyszalne. Ale zarówno rozpad owego środowiska, jak i losy poszczególnych jego przedstawicieli potwierdzają, że walec ideologiczny toczy się dalej, a perspektywa "umierać, ale powoli" okazuje się na razie bardziej realistyczna, choć niełatwa. Jednak to wcale nie znaczy, że np. ja, redagując z moimi znakomitymi kolegami "Arcana", czuję się jakimś męczennikiem czy kimś, kto się strasznie poświęca. Żyje mi się bardzo dobrze, dzięki temu, że mam tak atrakcyjne intelektualnie środowisko, że mogę trzymać się wyrobionych w debacie poglądów - i mogę pracować jednocześnie jako historyk PAN i UJ. Być może zresztą już niedługo, ponieważ pan wicemarszałek Sejmu Niesiołowski orzekł, że jako promotor pracy magisterskiej Pawła Zyzaka straciłem prawo moralne do wykonywania zawodu, zaś pani minister Kudrycka posłała w ślad za tym Komisję Akredytacyjną do Instytutu Historii UJ…

Marszałek Sejmu nie może ci odebrać tego moralnego prawa, ponieważ odniosłeś realny zawodowy sukces i zbudowałeś sobie realny zawodowy autorytet w środowisku polskich historyków, które, gdyby je oceniać na tle innych środowisk naukowych, nie jest środowiskiem najbardziej zdekomunizowanym czy jakoś ponadnormatywnie "zdeubekizowanym". A jednak ty jesteś w tym środowisku akceptowany, akceptowany zasłużenie. I to sprawia, że ferowane przez polityków potępienia twoich zawodowych kompetencji są groteskowe i słabe.
Bardzo ci dziękuję za życzliwe wsparcie, ale czy zwyciężyłem zawodowo, to będzie można orzec troszkę później. Kiedy z dystansu będzie można spojrzeć na napisane przeze mnie książki - bo w nauce one trwają stosunkowo najdłużej. To, że byłem dość dobry, żeby wykładać na Harvardzie, na razie nie może mnie uspokajać… Dodam przy okazji, że nie wszystkie środowiska w jednakowym stopniu są podatne na tego rodzaju polityczną presję, jakiej niezwykłym przykładem jest zorganizowana w ostatnich dniach nagonka.

To jednak sprawia, że pojawia się pewien dysonans. O ile w warstwie ideowej i w "Arcanach" wzywasz do "umierania, ale powoli", to w życiu zawodowym przeżyłeś i to na swoich warunkach. A przecież środowisko polskich historyków nie jest wcale mniej upadłe niż inne środowiska społeczne. Może nawet przeciwnie. Musiałeś trafiać - na etapie bronienia pracy doktorskiej, habilitacyjnej, w CKK - na wielu profesorów ze stażem pezetpeerowskim, czasem pewnie nawet na byłych TW.
Są profesorowie o długim stażu pezetpeerowskim, którzy jednocześnie mają poważny dorobek naukowy i są profesorowie o zerowym stażu pezetpeerowskim, którzy nie posiadają żadnego dorobku naukowego.

Czyli nie pochodzenie pezetpeerowskie, a nawet nie bycie TW rozstrzyga, jakim kto jest profesorem historii?
Nie da się tego zredukować do takiego prostego schematu, że o wszystkim decyduje staż pezetpeerowski czy zaangażowanie jako TW. Rzeczą kluczową jest także autentyczny dorobek i jego ocena. Pod tym względem naprawdę ważnym dla mnie doświadczeniem była i jest praca w Instytucie Historii PAN, gdzie nie było atmosfery zazdrości o publikacje - po prostu ludzie tam zatrudnieni publikowali dużo w ważnych czasopismach, mieli swój dorobek i w związku z tym bez obawy patrzyli na kogoś o innych poglądach, który buduje swój dorobek.

Czy w "Arcanach" opublikowałbyś tekst o wybitnym historyku, godnym stanowisk akademickich, mimo że postpezetpeerowiec a nawet post-TW?
Co do ludzi z jakimś stażem w PZPR na pewno nie miałbym żadnych wątpliwości. Sytuacja bycia tajnym współpracownikiem, jeśli to był aktywny tajny współpracownik, ktoś, kto naprawdę donosił, tworzyłaby natomiast większy problem moralny. Chwalić merytoryczny dorobek takiego człowieka można, ale bez spuszczania zasłony na jego działalność jako TW. Oczywiście, jeżeli ten człowiek został bardziej skrzywdzony, niż sam krzywdził, rzecz przestawia się nieco inaczej. Ale to jest kwestia indywidualnej oceny… Daleki jestem zarówno od relatywizacji przeszłości moich kolegów z cechu historyków, jak też od ich pochopnego osądzania. Ostatnio pojawiają się nawet oskarżenia, dla mnie bardzo nieprzyjemne i absurdalne, pod adresem takich osób jak Stefan Kieniewicz, najwybitniejszy historyk polski drugiej połowy XX wieku. On rzeczywiście zawierał rozmaite taktyczne kompromisy z władzą. Rezultatem tych kompromisów były jednak publikacje najbardziej fundamentalnych źródeł do historii XIX wieku, publikacje książek o zasadniczym znaczeniu dla podtrzymania świadomości narodowej, pamięci o powstaniach… Oczywiście nie miał nic wspólnego z PZPR, ale był niewątpliwie ważną postacią establishmentu naukowego w PRL. To, co robił w tej roli, opłaciło się w każdym punkcie… Opłaciło się polskiej nauce historycznej i - powiem nieco patetycznie - opłaciło się Polsce. I to trzeba uwzględnić.

Jakie są mechanizmy tworzenia się nadmiernego radykalizmu w ocenie przeszłości?
Młody wiek nie jest tutaj bez znaczenia, ale nie mówię, że to rozstrzygające kryterium, bo wtedy podpisałbym się pod stwierdzeniami, że późno urodzeni nie mają prawa zabierać głosu. Jednak bywa często tak, że ktoś urodzony w roku np. 1980, nie bardzo w ogóle znając realia życia naukowego w PRL, błędnie przypisuje tamtym czasom standardy zupełnie wolnego kraju.

Czy twój ostatnio najsłynniejszy magistrant nie miewał problemów tego typu?
Przestrzegał wszystkich kanonów warsztatu naukowego. Zgromadził bazę źródłową wystarczającą do dobrego doktoratu - kilkaset książek, artykułów, wspomnień, dokumentów archiwalnych, relacji (bynajmniej nie anonimowych, w kilku tylko przypadkach z zastrzeżeniem danych osobowych, które jednak zawsze były możliwe do sprawdzenia). Wykonał pracę interpretacyjną także daleko wykraczającą poza wymagania stawiane magistrantom. Owszem, wystąpił w jego pracy inny problem. Trudno pisać o postaci, jeżeli nie próbuje się jej bronić, choćby tytułem intelektualnego eksperymentu. Nawet jeżeli uważamy, że jej wybory były złe, musimy starać się sprawdzić, czy one zawsze wynikały z jakiejś złej woli, czy z bardziej skomplikowanej rzeczywistości. Sądzę, że w pewnej mierze udało mi się namówić autora pracy (tak chętnie omawianej obecnie przez wszystkich tych, którzy jej nie czytali) do ograniczenia tego rodzaju prostej niechęci i jej skutków wobec opisywanej postaci. Ale młodość to tylko jedno źródło pokusy radykalizmu w nauce czy zaangażowaniu. Jeszcze ważniejsze jest swoiste wpychanie w radykalizm poprzez napiętnowanie, poprzez nagonkę, po której zostają tak głębokie urazy, że trudno już szukać kompromisów, zrozumienia racji drugiej strony. Jeśli ktoś dostał taką instytucjonalną czy medialną pałką po głowie i np. zablokowano mu drogę do zawodowej kariery, to ten człowiek będzie się naturalnie radykalizował, będzie się czuł skrzywdzony i w związku z tym będzie myślał o swoich krzywdzicielach z coraz większą, narastającą niechęcią. Bardzo trudno jest się od tego mechanizmu uwolnić. Jeżeli zablokuje się ludziom drogę kariery naukowej, to dokąd mogą iść? Do polityki. To jest przecież przypadek Marka Migalskiego… To jest doświadczenie dostania po głowie za głoszone poglądy, które na początku mogą być miękkie i niepewne, a potem się utwardzają. Im bardziej się tłucze młotkiem w ten gwóźdź, tym głębiej on wchodzi w mózg. Teraz chodzi o to, żeby takimi metodami zapędzić do kąta środowisko "Arcanów".

Jednym z celów polskiej polityki musiało być przełamanie podziału peerelowskiego, postkomunistycznego, w miarę możliwości bez nagradzania dawnych komunistów za oportunizm, ale z odbudową podstaw wspólnoty politycznej jako celem najważniejszym. I to się ciągle nie udawało. Ludwik Dorn mówił, że twardą ustawę dekomunizacyjną na pierwszym zjeździe PC podrzucono z Sali - takie były nastroje, a Kaczyński musiał to przyjąć. Mimo iż wiedział, że "walka z komuchem" prowadzona po upadku PRL - i to nie w odniesieniu do aparatu kierującego formacją postkomunistyczną, ale na poziomie masowych wyborów biograficznych - będzie przeciwskuteczna.
To akurat też słyszałem od Jarosława Kaczyńskiego w rozmowie publikowanej w "Arcanach" - że popychały go takie nastroje… Ale te nastroje to realny element polityki demokratycznej. Jeżeli elektorat ma takie zapotrzebowanie, to prowadzi się pewnego rodzaju grę z tym elektoratem. Kto wychodzi z tej gry zwycięsko - czy elektorat, czy polityka, czy wspólnota, która jest szersza od elektoratu - to jest istota tej gry.

Jak sensownie przekroczyć podział postkomunistyczny?
Zasadnicze jest przyjęcie założenia, że gdy chodzi o ludzi, którzy kiedyś np. byli w PZPR, mamy do czynienia z grupą obywateli państwa polskiego. Wszyscy obywatele powinni być adresatami polityki demokratycznej prowadzonej w Polsce, dla której podstawowy punkt odniesienia tworzy polska wspólnota. Natomiast jest tak, że część z owych adresatów ma zupełnie inny cel, świadomie realizowany i oni nie przyjmą takiej wspólnotowej perspektywy. Przeciwnie, chcą radykalnie zmienić tę wspólnotę albo ją rozbić. Poznajemy ich po czynach, których dokonują teraz, na bieżąco. Obserwujemy ich w działaniu. To, co robią w ostatnich latach, jest dziś bez porównania ważniejsze od tego, co robili kiedyś…

p

*Andrzej Nowak, ur. 1960, historyk, publicysta, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i PAN, redaktor naczelny dwumiesięcznika "Arcana". Jeden z najwybitniejszych znawców historii stosunków polsko-rosyjskich. Opublikował m.in. książki "Jak rozbić rosyjskie imperium? Idee polskiej polityki wschodniej (1733-1921)" (1999), "Od imperium do imperium: spojrzenia na historię Europy Wschodniej" (2004) oraz "Historie politycznych tradycji. Piłsudski, Putin i inni" (2007). Wielokrotnie gościł na naszych łamach - ostatnio w nr. 232 z 13 września ub. r. zamieściliśmy jego tekst "Strach i kapitulacja Europy".