Znajdujący się u wybrzeży Półwyspu Antarktycznego lodowiec szelfowy Wilkinsa to gigantyczne połacie lodu. Dotychczas były one unieruchomione, jednak na zdjęciach wykonanych w weekend przez satelity Europejskiej Agencji Kosmicznej widać, że lodowy most łączący szelf z wyspą Charcot już nie istnieje.
Szelf Wilkinsa wisiał na włosku od połowy lat 90. To wtedy zaczął się kurczyć lodowy most, jeszcze w latach 50. szeroki na 100 km. W ubiegłym roku co kilka miesięcy naukowcy alarmowali o odpadnięciu od niego kolejnych kawałków lodu. Ostatnio długi na 40 km jęzor miał w najcieńszym miejscu ledwie 900 metrów szerokości. "Jeszcze dwa dni temu most był cały" - mówi David Vaughan, brytyjski glacjolog. "To niesamowite, jak szybko się rozkruszył i wyspa Charcot po raz pierwszy w historii rzeczywiście stała się wyspą".
Vaughan zbadał lodowiec Wilkinsa w połowie lat 90. i ocenił wówczas, że most może się rozpaść za 30 lat. Jak się okazało, stało się to dwa razy szybciej. Naukowcy są zgodni, że oddzielanie się kolejnych lodowych obszarów to efekt globalnego ocieplenia, które na Antarktydzie jest najbardziej odczuwalne. W ciągu ostatnich 50 lat średnie temperatury na Półwyspie Antarktycznym podniosły się aż o dwa i pół stopnia. Dlatego dni lodowca Wilkinsa od dawna były policzone.
Zniszczenie stabilizującego go mostu oznacza, że cały lodowiec wkrótce odczepi się od lądu. "Prawdopodobnie nie odpłynie na północ, bo Antarktydę okrążają prądy morskie. Będzie topniał powoli, ale nigdy nie przyczepi się już do stałego lądu" - mówi Tadeusz Sobczak, kierownik grupy zimującej na polskiej Stacji Polarnej im. Arctowskiego należącej do PAN. Stacja znajduje się na Wyspie Króla Jerzego, czyli po drugiej stronie Półwyspu Antarktycznego. Polscy naukowcy badają tu m.in. ablację, czyli topnienie lodowców. "Lód lodowcowy rzeczywiście się topi. Na niektórych tyczkach pomiarowych widać, w okresie od grudnia do lutego tego roku ubyło po dwa i pół metra lodu" - mówił nam wczoraj Sobczak. Rozpadnięcie się lodowego mostu lodowca szelfowego Wilkinsa na szczęście nie oznacza gwałtownego podniesienia poziomu oceanów. Jednak według jednej z teorii szelfy okalające Antarktydę spowalniają topnienie lodowców znajdujących się już na samym kontynencie. Gdy ich zabraknie, lody z Antarktydy zaczną się rozpuszczać jeszcze szybciej niż dotychczas i osuwać bezpośrednio do wody.
Rozmowa z Piotrem Głowackim z Komitetu Badań Polarnych
Jakie konsekwencje może mieć oderwanie się tak ogromnego kawałka lodu od stałego lądu?
Piotr Głowacki*: Na szczęście topnienie pływających lodowców szelfowych nie powoduje podnoszenia się poziomu oceanów. Mogą natomiast zmienić się lokalnie prądy morskie. W cieśninę, która powstała będzie wpływała woda, co prowadzi do zmian brzegowych takich jak erozja na długości wielu kilometrów.
A jaki wpływ ma to na lodowce na lądzie?
W miejscu, gdzie ustąpił lodowiec szelfowy, pojawi sie woda, która akumuluje znacznie więcej energii słonecznej niż lód. Jeśli woda się nagrzewa, nagrzewa się też powietrze. Lokalnie robi się więc cieplej, co ma wpływ na szybsze topienie lodowców na stałym lądzie.
Czyli kółko zamknięte. Im więcej się topi, tym przyśpiesza to proces?
Fachowo nazywa się to pozytywne sprzężenie zwrotne. Tego procesu nie możemy już zatrzymać. Możemy jedynie go przyśpieszać lub zwalniać.
*dr hab. Piotr Głowacki pracuje w Instytucie Geofizyki PAN, jest sekretarzem Komitetu Badań Polarnych