MAGDALENA JANCZEWSKA: Dzięki pana interwencji udało się uniknąć tragedii w Radomiu. Jak pan tego dokonał?
ZBIGNIEW RELIGA:
Przede wszystkim logicznym myśleniem i gruntowną analizą sytuacji. Zbadałem sytuację finansową szpitala, oceniłem najważniejsze potrzeby i zaproponowałem kompromisowe rozwiązanie. Wiedziałem, że musi się udać i muszę ich przekonać. Cały czas stało mi przed oczyma tych kilkunastu chorych, dla których ewakuacja mogłaby się zakończyć tragicznie.

Czy bycie znanym autorytetem medycznym podczas negocjacji z kolegami po fachu pomaga?

Na pewno. Wielokrotnie podczas negocjacji spotykałem się ze słowami poparcia i uznania dla mojej osoby ze strony lekarzy. Poza tym obie strony wiedzą, że nie jestem jakimś ministerialnym urzędnikiem, lecz kimś z ich środowiska, kto zna ich problemy.

Ale obecnie jest pan przede wszystkim ministrem. Lekarze nie zarzucają panu zdrady?
Do tej pory nikt mi tego prosto w oczy nie powiedział, ale mam świadomość, że za plecami tak się o mnie mówi. Nic na to nie poradzę. Wiem jedno - nikt inny nie byłby w stanie tyle wywalczyć dla służby zdrowia co ja.

Skąd pan bierze na tę walkę siłę? Niektórzy eksperci twierdzą, że jednym z pana atutów negocjacyjnych jest także pana choroba, która zjednuje panu sympatię...
Nigdy nic podobnego nie zaobserwowałem i mam nadzieję, że ludzie nie patrzą na mnie przez pryzmat choroby. A siłę biorę ze swojego wnętrza, taki po prostu jestem. Jak się w coś angażuję, to nie umiem pracować na pół gwizdka.







Reklama