p

Niall Ferguson*

Czy idea imperialna ma przyszłość?

Imperia, w większym stopniu niż państwa narodowe, odgrywają zasadniczą rolę w dziejach świata. Znaczna część tego, co nazywamy historią, to działania 50-70 imperiów, które niegdyś rządziły wieloma ludami na wielkich obszarach świata. Z upływem czasu długość życia imperiów stopniowo ulegała skróceniu. W porównaniu do swoich starożytnych i wczesnonowożytnych poprzedników, imperia ubiegłego wieku umierały bardzo młodo. To zjawisko skracania się przewidywanej długości życia imperiów ma podstawowe znaczenie dla naszych czasów.

Reklama

Oficjalnie nie ma dziś żadnych imperiów, jest tylko ponad 190 państw narodowych. Ale duchy imperialnej przeszłości nadal nawiedzają ziemię. Konflikty regionalne, od Afryki Centralnej aż po Bliski Wschód i od Ameryki Środkowej aż po Daleki Wschód, są łatwo - i swobodnie - wyjaśniane przez odniesienie do dawnych imperialnych grzeszków: tu arbitralnie wyznaczona granica, tam strategia "dziel i rządź" itd.

Wiele spośród najbardziej znaczących obecnie państw to potomkowie dawnych imperiów. Choćby Federacja Rosyjska, gdzie mniej niż 80 proc. populacji stanowią Rosjanie, albo Wielka Brytania, która jest praktycznie rzecz biorąc angielskim imperium. Współczesne Włochy i Niemcy nie są rezultatem działania ruchu narodowościowego, ale piemonckiej czy pruskiej ekspansji. Imperialne dziedzictwo jest jeszcze bardziej widoczne poza granicami Europy. Indie są spadkobiercami Mogołów i - co nawet bardziej oczywiste - niegdysiejszej brytyjskiej władzy (oficer indyjskiej armii powiedział mi kiedyś: "Współczesna armia indyjska jest bardziej brytyjska niż armia Wielkiej Brytanii". Jadąc z nim przez ogromne koszary w Madrasie, zrozumiałem, co miał na myśli, kiedy zobaczyłem setki piechurów w mundurach khaki zrywających się, by stanąć na baczność i zasalutować). Chiny wywodzą się bezpośrednio ze Środkowego Królestwa. W obu Amerykach imperialne dziedzictwo jest widoczne od Kanady na północy aż po Argentynę na południu. Głową kanadyjskiego państwa jest monarcha brytyjski; Falklandy nadal są posiadłością brytyjską.

Dzisiejszy świat jest, krótko mówiąc, w tym samym stopniu światem byłych imperiów i byłych kolonii co światem państw narodowych. Nawet te instytucje, które miały za zadanie stworzyć nowy ład po II wojnie światowej, mają wyraźne skłonności imperialne. Co bowiem tworzy pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, jeśli nie kameralny klub byłych imperiów? I czym jest "interwencja humanitarna", jeśli nie bardziej poprawną politycznie wersją dawnej "misji cywilizacyjnej" zachodnich imperiów?

Reklama

Datowanie imperiów

Mamy skłonność do uznawania, że przebieg życia imperiów, wielkich potęg i cywilizacji, ma pewną przewidywalną regularność. A jednak najbardziej uderzającą cechą dawnych imperiów jest nadzwyczajna zmienność chronologicznej i geograficznej ekspansji ich władzy. Szczególnie uderzające jest to, że najnowsze imperia mają o wiele krótszy cykl życiowy niż ich starożytni i wczesnonowożytni poprzednicy.

Weźmy na przykład Rzym. Zachodnie Cesarstwo Rzymskie może być datowane od 27 roku p.n.e., kiedy Oktawian stał się Cezarem Augustem i zyskał wszystkie cechy imperatora prócz właściwego tytułu. Skończyło się, kiedy wraz ze śmiercią cesarza Teodozjusza w 395 roku Konstantynopol został uznany za konkurencyjną stolicę - daje to razem 422 lata. Śmierć Teodozjusza może być uznana za początek Wschodniego Cesarstwa Rzymskiego, którego ostateczny upadek związany jest ze splądrowaniem Bizancjum przez Turków osmańskich w 1453 roku - to z kolei daje łącznie 1058 lat. Święte Cesarstwo Rzymskie - następca Cesarstwa Zachodniego - przetrwało od 800 roku, kiedy Karol Wielki został koronowany na cesarza, aż do 1806 roku, kiedy Napoleon położył kres jego istnieniu. A zatem "średni" cykl życia cesarstwa rzymskiego wynosił 829 lat.

Takie obliczenia, choć nieprecyzyjne, pozwalają na porównanie długości trwania różnych imperiów. Trzy cesarstwa rzymskie były nietypowo długowieczne. Dla porównania przeciętne imperium bliskowschodnie (włączając w to imperia asyryjskie, abbasydzkie i osmańskie) przetrwało nieco ponad 400 lat; średnia dla Egiptu i imperiów wschodnioeuropejskich to 350 lat; przeciętne cesarstwo chińskie (jeśli przyjmiemy podział na główne dynastie) trwało ponad trzy wieki. Rozmaite indyjskie, perskie i zachodnioeuropejskie imperia były w stanie przetrwać mniej więcej 200-300 lat.

Po splądrowaniu Konstantynopola najbardziej długowieczne imperium to z pewnością 469-letnie imperium osmańskie. Wschodnioeuropejskie imperia Habsburgów i Romanowów przetrwały ponad 300 lat. Mogołowie rządzili większą częścią obszaru dzisiejszych Indii przez 235 lat. Niemal tak samo długo trwało panowanie Safawidów w Persji.

Trudniejsze jest wyznaczenie wyraźnych granic czasowych dla morskich imperiów państw Europy Zachodniej, ponieważ ich początki i czas trwania bywały bardzo różne. Ale o imperiach brytyjskim, holenderskim, francuskim i hiszpańskim można powiedzieć, że przetrwały mniej więcej 300 lat. Długość życia imperium portugalskiego była bliższa 500 lat.

W przeciwieństwie do swoich poprzedników, imperia tworzone w XX wieku przetrwały relatywnie krótko. Bolszewicki Związek Radziecki (1922-1991) przetrwał mniej niż 70 lat - rzeczywiście marny wynik, choć Chińska Republika Ludowa wciąż jeszcze nie może mu dorównać. Japońskie imperium kolonialne, które można datować od zajęcia Tajwanu w 1895 roku, przetrwało zaledwie 50 lat. Najbardziej nietrwała ze wszystkich nowożytnych imperiów była hitlerowska Trzecia Rzesza, która rozszerzyła się poza granice swej poprzedniczki dopiero w 1938 roku i wycofała się w jej obręb na początku 1945 roku. Ujmując rzecz od strony technicznej, Trzecia Rzesza przetrwała 12 lat; jako imperium we właściwym sensie tego słowa, sprawujące władzę nad obcymi narodami, przetrwała dwa razy krócej. Tylko Benito Mussolini był mniej skutecznym imperialistą niż Hitler.

Dlaczego nowe imperia XX wieku okazały się tak efemeryczne? Odpowiedzią może być bezprecedensowy stopień centralizacji władzy, kontroli ekonomicznej i społecznej homogeniczności, do których aspirowały.

Nowe imperia, które wyrosły po I wojnie światowej, nie zadowalały się już udanymi, ale przypadkowymi w gruncie rzeczy pociągnięciami administracyjnymi dawnych imperiów, chaotyczną mieszaniną państwowego i lokalnego prawa czy delegowaniem władzy i statusu na pewne lokalne grupy. Po XIX-wiecznych budowniczych narodu odziedziczyły niezaspokojony apetyt na jednolitość, były bardziej państwami imperialnymi niż tradycyjnymi imperiami. Nowe imperia odrzuciły tradycyjne religijne i prawne ograniczenia w używaniu siły. Kładły nacisk na tworzenie nowych hierarchii i zastępowanie nimi istniejących struktur społecznych. Rozkoszowały się likwidowaniem dawnych instytucji politycznych. Co więcej, z bezwzględności uczyniły cnotę. W pogoni za swoimi celami zamiast wojny, w której uczestniczyliby jedynie wyszkoleni i uzbrojeni reprezentanci określonego wrogiego państwa, chciały rozpętać wojnę angażującą wszystkie kategorie ludzi, zarówno u siebie, jak i poza własnym granicami. Całkowicie typowe dla nowej generacji niedoszłych imperatorów było oskarżenie Anglików przez Hitlera o to, że ci zbyt łagodnie traktowali hinduskich nacjonalistów.

Państwa imperialne połowy XX wieku były do pewnego stopnia architektami swojego własnego upadku. Zwłaszcza Niemcy i Japończycy narzucali władzę innym narodom z taką surowością, że podkopywali lokalną współpracę i kładli fundamenty pod lokalny ruch oporu. Nie było to roztropne, wszak wielu ludzi, którzy byli "wyzwalani" przez siły Osi od swoich własnych władców (Stalina w Europie Wschodniej, imperiów europejskich w Azji), początkowo gorąco witało nowych zdobywców. Równocześnie ambicje terytorialne tych państw imperialnych były na tyle bezgraniczne, a ich wspólna wielka strategia tak nierealistyczna, że natychmiast powołały do życia niepokonaną koalicję imperialnych rywali: imperium brytyjskiego, Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych.

Dlaczego walczymy?

Imperia nie mogą przetrwać długo, jeżeli nie są w stanie ustanowić i podtrzymywać lokalnego konsensusu i jeżeli pozwalają potężniejszym koalicjom konkurencyjnych imperiów jednoczyć się przeciwko nim. Najistotniejsze pytanie brzmi zatem: czy dzisiejsze globalne potęgi zachowują się inaczej niż ich imperialni antenaci?

Amerykańscy i chińscy przywódcy publicznie zaprzeczają, jakoby snuli imperialne projekty. Oba państwa powstały w wyniku rewolucji i mają długą tradycję antyimperializmu. Są jednak chwile, kiedy maska opada. Na bożonarodzeniowej kartce wiceprezydenta Dicka Cheneya z 2003 roku widniał następujący tekst: "Jeśli skowronek nie może przysiąść na ziemi, tak by On tego nie zauważył, to czyż imperium może powstać bez Jego pomocy?". W 2004 roku jeden z doradców prezydenta Busha mówił dziennikarzowi Ronowi Suskindowi: "Teraz my jesteśmy imperium i kiedy działamy, tworzymy własną rzeczywistość... Jesteśmy aktorami historycznego dramatu". Podobna myśl mogła pojawić się w głowach przywódców Chin. Nawet jeżeli tak nie było, to republika może zachowywać się jak imperium, zaprzeczając jednocześnie utracie republikańskich cnót.

Biorąc pod uwagę historyczne standardy, amerykańskie imperium jest młode. Jego kontynentalna ekspansja w XIX wieku była niepohamowana i dokonywana w iście imperialnym stylu. Ale mało zaludnione terytorium zostało włączone do pierwotnej struktury państwowej stosunkowo łatwo, co przeciwdziałało rozwojowi imperialnej mentalności, ponieważ ekspansja w minimalnym stopniu wpłynęła na instytucje państwowe. Inaczej sprawa ma się z amerykańską ekspansją zamorską, za której początek można uznać wojnę USA z Hiszpanią w 1898 roku - ekspansja ta była znacznie trudniejsza i właśnie dlatego stale wywoływała widmo imperialnej prezydentury. Pomijając Samoa Amerykańskie, Guam, Mariany Północne, Portoryko i Wyspy Dziewicze, które pozostały zależne od Ameryki, zamorskie interwencje USA były zazwyczaj krótkie.

W XX wieku Stany Zjednoczone zajmowały Panamę przez 74 lata, Filipiny przez 48 lat, Palau przez 47, Mikronezję i Wyspy Marshalla przez 39, Haiti przez 19 i Dominikanę przez 8 lat. Oficjalna powojenna okupacja zachodnich Niemiec i Japonii trwała odpowiednio 10 i 7 lat, choć siły amerykańskie nadal pozostają w tych krajach, podobnie jak w Korei Południowej. Wiele oddziałów trafiło również w 1965 roku do Południowego Wietnamu, ale już w 1973 roku zostały one stamtąd wycofane.

Ten wzorzec potwierdza szeroko rozpowszechnione przekonanie, że obecność wojskowa Stanów Zjednoczonych w Afganistanie i Iraku nie potrwa długo po zakończeniu kadencji prezydenta George'a W. Busha. Imperium - zwłaszcza takie, które "oficjalnie" nie posiada imperialnego statusu - jest efemeryczne, co czyni nasz wiek tak różnym od poprzednich.

W przypadku amerykańskim najważniejszą przyczyną tej efemeryczności nie jest wyobcowanie podbijanych ludów czy zagrożenie ze strony konkurencyjnych imperiów (główny czynnik rozpadu innych XX-wiecznych imperiów), ale wewnętrzne ograniczenia. Mają one trzy różne formy. Pierwszą można określić jako deficyt militarny. Wielka Brytania w 1920 roku, kiedy skutecznie stłumiła wielkie powstanie w Iraku, miała jednego żołnierza na 23 tubylców. Dzisiaj USA dysponują tylko jednym żołnierzem na 210 Irakijczyków.

Problem nie jest wyłącznie demograficzny, jak się czasem twierdzi. W USA nie brakuje młodych ludzi - Ameryka ma wielokrotnie więcej mężczyzn w wieku od 15 do 24 lat niż Irak czy Afganistan. Po prostu Stany Zjednoczone wolą przetrzymywać w wojsku relatywnie niewielki ułamek populacji - zaledwie 0,5 procent. Co więcej, tylko niewielka, wysoko wykwalifikowana część tego wojska nadaje się do walki za oceanem. Członków tej elitarnej grupy niełatwo poświęcić i niełatwo zastąpić.

Drugie ograniczenie "nieformalnego" imperium amerykańskiego to deficyt budżetowy. Koszty wojny w Iraku okazują się znacząco wyższe niż przewidywała administracja: 290 miliardów dolarów od inwazji w 2003 roku. To niewiele w stosunku do rozmiarów gospodarki USA - mniej niż 2,5 proc. dochodu narodowego - ale i tak za mało, by dokonać szybkiej powojennej odbudowy, która mogłaby zapobiec rozpoczynającej się obecnie wojnie domowej. Inne wydatki priorytetowe, takie jak szybko rosnące zobowiązania systemu opieki zdrowotnej, uniemożliwiły powstanie planu Marshalla dla Bliskiego Wschodu, na który mieli nadzieję niektórzy Irakijczycy.

I wreszcie rzecz najważniejsza - amerykański deficyt uwagi. Dla dawnych imperiów nie było niczym trudnym podtrzymywanie społecznego poparcia dla przedłużających się konfliktów. Stany Zjednoczone, przeciwnie, miały z tym spore trudności. Wystarczyło 18 miesięcy, by większość amerykańskich wyborców zaczęła mówić ankieterom Gallupa, że inwazję na Irak uznają za błąd. Podobny poziom rozczarowania wojną w Wietnamie pojawił się dopiero w sierpniu 1968 roku, trzy lata po tym, jak przybyły tam znaczne amerykańskie siły i kiedy liczba poległych Amerykanów sięgała 30 tys.

Istnieje wiele różnych trafnych teorii wyjaśniających krótkie trwanie imperiów w naszych czasach. Niektórzy twierdzą, że zasięg całodobowej komunikacji medialnej czyni zatajanie nadużyć władzy zbyt trudnym dla niedoszłych imperialistów. Inni podkreślają, że rozwój technologii wojskowej przestał sprzyjać niedosiężnej przewadze Stanów Zjednoczonych; materiały wybuchowe domowej roboty podważają potęgę amerykańskiego arsenału, czyniąc go narzędziem nieadekwatnym do sytuacji.

A jednak właściwa odpowiedź na pytanie, dlaczego dzisiejsze imperia są zarazem efemeryczne i nie deklarują otwarcie swego imperialnego charakteru, jest inna. Czy je zauważamy czy nie, imperia zawsze wyłaniają się jako główni bohaterowie historii ze względu na swoje gospodarcze możliwości. Istnieje demograficzny limit liczby ludzi, których większość państw narodowych może powołać do wojska. Tymczasem imperium posiada znacznie mniej ograniczeń; do jego najważniejszych funkcji należy mobilizacja i wyposażanie wielkich sił militarnych rekrutowanych spośród wielu narodów i obciążanie podatkami lub zaciąganie pożyczek, by za nie zapłacić - w ten sposób również sięga ono do zasobów więcej niż jednego narodu.

Ale po co prowadzić wojny? Tu odpowiedź również musi mieć charakter ekonomiczny. Egoistyczne cele ekspansji imperialnej mają szeroki zakres: od podstawowej potrzeby zapewnienia bezpieczeństwa metropolii, poprzez zwalczanie wrogów poza jej granicami, aż do pobierania opłat i podatków od poddanych ludów - nie wspominając o bardziej oczywistych zdobyczach takich jak ziemia do osiedlania się, surowce i bogactwa. Jeżeli koszta podboju i kolonizacji mają być usprawiedliwione, imperium musi płacić za wyżej wymienione dobra cenę niższą niż ta wyznaczana przez reguły wolnej wymiany z niezależnymi narodami czy innym imperium.

Jednocześnie imperium może dostarczać "dóbr publicznych", czyli korzyści płynących z imperialnej władzy nie tylko rządzącym, ale również rządzonym, a także stronom trzecim. Do tych "dóbr publicznych" można zaliczyć pokój w postaci pax Romana, zwiększone obroty handlowe, większe inwestycje, lepsze sądownictwo, wyższe standardy rządzenia, lepsze wykształcenie (które może, choć nie musi, być związane z religijnym nawróceniem) i lepsze warunki materialne.

Imperialna władza to nie tylko tupot maszerujących oddziałów. Nie tylko żołnierze, ale również służba publiczna, osadnicy, dobrowolne stowarzyszenia, firmy i lokalne elity mogą służyć narzucaniu peryferiom woli centrum. Ale korzystać z tego nie muszą wyłącznie rządzący i ich klienci. Koloniści pochodzący z grup o niższych dochodach mogą również czerpać zyski z imperium. Ci, którzy zostają w domu, mogą czerpać emocjonalną gratyfikację ze zwycięstw walczących daleko legionów. Również lokalne elity mogą wejść do grona zwycięzców.

Imperium powstaje i będzie trwać tak długo, jak długo w przekonaniu imperialistów korzyści z rozszerzania władzy na inne narody przewyższają jego koszty. Będzie też trwać dopóty, dopóki w przekonaniu poddanych korzyści ze znoszenia dominacji obcego narodu będą przewyższać koszty oporu. Takie kalkulacje uwzględniają również potencjalne koszty odstąpienia władzy innemu imperium.

Patrząc z tej perspektywy, w przekonaniu większości Amerykanów koszty utrzymywania amerykańskiej władzy w takich krajach jak Irak czy Afganistan są zbyt wysokie; korzyści wydają się co najwyżej trudno dostrzegalne, a żadne konkurencyjne imperium nie jest zdolne ani chętne do przejęcia władzy. Ze swoimi nadwątlonymi, ale wciąż działającymi instytucjami Stany Zjednoczone nie przypominają nowego Rzymu. Choć obecny prezydent dążył do wzmocnienia władzy wykonawczej, nie jest on nowym Oktawianem Augustem.

Wszystko to może się jednak zmienić. W naszym coraz gęściej zaludnionym świecie, gdzie złoża niektórych surowców naturalnych są coraz skromniejsze, główny motyw niegdysiejszej rywalizacji między imperiami nadal istnieje. Przyjrzyjmy się choćby Chinom i ich intensywnym poszukiwaniom uprzywilejowanych kontaktów z wielkimi producentami surowców w Afryce i innych częściach świata. Zastanówmy się też, jak długo neoizolacjonistyczna Ameryka pozostanie obojętna na świat muzułmański w obliczu nowych ataków islamskich terrorystów.

Imperium jest dziś czymś, czego nikt nie chce i do czego nikt się otwarcie nie przyznaje. Historia każe jednak podejrzewać, że rachunek sił już jutro może zmienić się na jego korzyść.

Niall Ferguson

przeł. Emilia Wrocławska

p

*Niall Ferguson, ur. 1964, jeden z najwybitniejszych europejskich historyków młodszego pokolenia. Wykładowca nowożytnej historii politycznej i gospodarczej na uniwersytecie oksfordzkim, obecnie wykłada w Stern School of Business na New York University. Autor m.in. "The Pity of War" - monografii poświęconej I wojnie światowej, "The Cash Nexus: Money and Power in the Modern World", "Empire" oraz "Colossus: The Rise and Fall of the American Empire" (2004), w której lansował tezę, że USA są (niejako wbrew sobie) współczesną wersją dawnych światowych imperiów. Ostatnio wydał "The War of the World", historię XX wieku. Zajmuje się także publicystyką polityczną - publikuje regularne komentarze m.in. w "The Sunday Telegraph". W "Europie" ostatnio ukazał się jego tekst "Wojna XXI wieku" ("E" nr 36 z 9 września).