p
Sławomir Sierakowski: Od lat w licznych tekstach i wywiadach stanowczo krytykuje pan podejmowane od początku lat 90. próby wyeliminowania przedstawicieli reżimu PRL z życia publicznego. Poglądy te uzasadnia pan przede wszystkim regułą pluralizmu. Czy przez kilkanaście lat obecności - najpierw SdRP, a następnie SLD i SdPl - w polskiej demokracji partie te rzeczywiście przyczyniły się do zwiększenia pluralizmu poglądów? Innymi słowy, czy nawrócenie na tak obcy panu liberalizm ekonomiczny środowisk zwanych postkomunistycznymi nie odzwierciedla tendencji, którą określa pan jako narzucanie ideologicznej wizji polskiemu społeczeństwu?
Andrzej Walicki*: Mówi pan o niewątpliwym zaniechaniu uprawiania lewicowej polityki przez te partie. Trzeba jednak ujmować tę sprawę realistycznie. Pamiętajmy, że dawni aparatczycy PZPR na początku lat 90. po prostu się bali. Byli wówczas ideologicznie rozbrojeni i skutecznie zastraszeni, a więc czymś poniekąd naturalnym była ich chęć przypodobania się nowej elicie. Ubocznym skutkiem parcia elit solidarnościowych w kierunku dekomunizacji było doprowadzenie do ideologicznego ubezwłasnowolnienia drugiej strony. Inna sprawa, że tam też po prostu brakowało ludzi o głęboko zakorzenionych poglądach lewicowych. W zasadzie po Październiku wszystkie takie osoby zaczęły szybko znikać z PZPR. Elita partyjna przestała być komunistyczna, nie interesowała się już ideałem komunizmu i sposobami jego realizacji. Pilnowała swoich interesów. Ci, którzy myśleli o reformach - jak grupy typu "Smolna" czy "Ordynacka" - chcieli je realizować raczej w postaci modernizacji rynkowej, bez priorytetów swoiście lewicowych. Nie zastanawiali się nad formułą rozwoju zrównoważonego albo nad najmniej dotkliwymi społecznie metodami przeprowadzenia transformacji. Z gorliwością neofitów parli w stronę wolnego rynku.
To wróżyło złą przyszłość...
Krótko mówiąc, to zła szkoła dla przyszłej lewicy - aczkolwiek nie najgorsza jako etap przygotowawczy kapitalistycznych reform. Wybitne indywidualności były tam bardzo rzadkie, zaś zwykli członkowie nie byli ani lepsi, ani gorsi od przedstawicieli drugiej strony. Dziś ludzie tworzący PiS próbują wejść w tę lukę, którą powinna w Polsce zapełniać socjaldemokracja i przedstawiają się jako obrońcy praw socjalnych. A ja pamiętam dobrze, co mówili wtedy. Jeden z liderów Porozumienia Centrum stwierdził: "My z Wałęsą stworzymy partię klasy średniej, a ci od Kuronia i Michnika - co nas tak krytykują za prawicowość - niech stworzą socjaldemokrację i zajmą się robotnikami. Niech dadzą się wrobić w opiekę nad klasą robotniczą. A nienawiść wywołaną frustracjami robotników i kosztami transformacji skierujemy na byłą nomenklaturę". Wracając do pana pytania - realnego pluralizmu różnych dróg rozwoju zabrakło raczej w wyniku zastraszenia dawnych członków partii. Wskazywanie na majątkową przewagę tej lewicy, co miałoby rzekomo wykluczać możliwość ukonstytuowania się innej socjaldemokracji, także nie wydaje mi się dobrym argumentem. Socjaldemokracja niemiecka na zjeździe w Bad Godesberg w 1959 roku porzuciła marksizm całkowicie i jednorazowo, ale nie wyrzekła się ciągłości w sensie prawa cywilnego, czyli dziedziczenia majątku po dawnej marksistowskiej partii.
W swoich tekstach dotyczących historii idei podkreśla pan, że dla polskiej tradycji myśli politycznej epoki oświecenia i romantyzmu charakterystyczne było rozumienie narodu oderwane od kategorii etnicznych, jak również oddzielanie go od katolicyzmu i dystans wobec tego ostatniego. Co to oznacza dla "lewicowej polityki historycznej"?
Weźmy taki przykład: wszyscy chcemy tworzyć społeczeństwo demokratyczne. Ale nikt już nie pamięta, że określenie "demokratyczny" zawsze kojarzone było z lewicą. Być może stereotyp szlacheckiej demokracji przysłania dziś związek demokracji z lewicą, a uwydatnia właśnie związek demokracji ze szlachtą, co nie jest zasadne. Tymczasem jestem przekonany, że gdybyśmy propagowali tę wielką polską tradycję demokratyczną, nie ograniczając się do idei prawicowych, zyskalibyśmy większy szacunek na świecie. Przecież w zasadzie od oświecenia, przez całą emigrację - z wyjątkiem obozu Czartoryskiego, który też nie był konserwatywny, tylko liberalny - po romantyzm i pozytywizm, demokracja jest tradycją polskiej lewicy. Tradycją etosu inteligenckiego. To samo dotyczy modernistów - Abramowskiego, Brzozowskiego, Krzywickiego. Jak pisała Maria Dąbrowska, patronują oni również okresowi międzywojennemu. I nagle zaczęliśmy to w Polsce ignorować. Nastąpiło zasadnicze zachwianie proporcji. Sprawy zaszły tak daleko, że przywracanie stanu rzeczy, który dla mojego pokolenia był oczywistością, dziś zasługiwałoby niemalże na miano historycznego rewizjonizmu.
Pana ostatnią książkę pod neutralnie brzmiącym tytułem "Mesjanizm Adama Mickiewicza w perspektywie porównawczej" można czytać jako pierwszą pracę z gatunku lewicowej polityki historycznej.
Istotnie, o dwóch rozdziałach tej książki można powiedzieć, że pisane są z perspektywy polityki historycznej. Rozdział "Polska myśl religijna od deizmu do mesjanizmu" pokazuje, że od oświecenia przynajmniej do rewolucji 1848 roku niemal cała polska myśl społeczna - przede wszystkim myśl Wielkiej Emigracji, ale nie tylko - rozwijała się w opozycji do Kościoła katolickiego. Mylne jest przekonanie, że Kościół reprezentował niezmiennie wartości narodowe oraz że był z tego powodu prześladowany przez władze carskie. W rzeczywistości w pierwszej połowie XIX wieku Aleksander I, a częściowo nawet Mikołaj I traktowali Kościół jako największego wroga rewolucji, a tym samym naturalnego sojusznika Świętego Przymierza. Spektakularnym tego potwierdzeniem była papieska encyklika "Cum primum" z czerwca 1832 roku, bezwzględnie potępiająca powstanie listopadowe, a pokonanych już powstańców określająca mianem ludzi złych, kłamców i siewców zepsucia. Trudno się dziwić, że demokraci Wielkiej Emigracji podkreślali głęboki, zasadniczy konflikt między sprawą polską a zinstytucjonalizowanym katolicyzmem. Seweryn Goszczyński stwierdzał wprost: "Niepodobna być zarazem dobrym katolikiem i dobrym Polakiem".
Wielu się na to oburzy...
W obrębie Królestwa Polskiego lat 1815-1830, stanowiącego odrębne konstytucyjne państwo stworzone przez Aleksandra I wbrew woli państw zachodnich, Kościół katolicki traktował rosyjskiego cesarza, będącego jednocześnie królem polskim, jako gwaranta swych interesów i instancję odwoławczą w konfliktach z wolnomyślnym patriotyzmem polskim. Doskonałą tego ilustracją był konflikt episkopatu z polityką wolnomularskiej Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego kierowanej przez Stanisława Kostkę Potockiego, osobę wielce zasłużoną dla rozwoju szkolnictwa w Królestwie - w tym także szkolnictwa żydowskiego i ewangelickiego. Po wydaniu przez niego antyklerykalnej książki "Podróż do Ciemnogrodu" biskup Jan Paweł Woronicz (który wkrótce potem został prymasem) wręczył książkę cesarzowi z żądaniem antykonstytucyjnej interwencji w obronie Kościoła. Cesarz zareagował w sposób, którego oczekiwano. Sprawa zakończyła się antyliberalnym przewrotem z lat 1820-1821 oddającym władzę w Królestwie klerykalnym konserwatystom, przy głośnym aplauzie bigotów i dewotek. Potocki został zwolniony, nastąpiła redukcja szkolnictwa podstawowego, w szkołach wyższych i średnich wprowadzono system policyjny oraz bardziej tradycyjne programy i metody. Maurycy Mochnacki pisał o tym: "Wyższe duchowieństwo wyznania łacińskiego, katolickiego w Polszcze konstytucyjnej nigdy nie wyjdzie z tego obwinienia, że niewierne własnym tradycjom obywatelstwa i patriotyzmu starało się pomnożyć swą przewagę za pośrednictwem moskiewskim".
Potrzeba walki z tradycjonalizmem kościelnym bardzo mocno podkreślana była zarówno przez racjonalistów oświeceniowych, jak i przez religijnych myślicieli epoki romantyzmu. Tradycjonalizm traktowali oni jako przeszkodę na drodze do odrodzenia narodowego.
Stanisław Staszic, pozostając formalnie katolickim księdzem, był w rzeczywistości radykalnym deistą, głęboko zaangażowanym w walkę z klerykalnym "zaboboństwem". Adam Mickiewicz z kolei był religijnym rewolucjonistą, mesjanistycznym prorokiem "nowego objawienia" i totalnej odnowy życia społecznego. Watykan - jak wiadomo - zareagował na to wpisaniem Mickiewiczowskich prelekcji paryskich do indeksu ksiąg zakazanych. August Cieszkowski, głosiciel wielkiej odnowy na drodze pokojowej ewolucji, kreślił wizję nowej uniwersalistycznej religii Ducha Świętego mającej połączyć narody w "organiczną ludzkość". Katolicyzm pozostać miał odrębnym nurtem tej religii - jednak pod warunkiem zmodernizowania go w sposób radykalny, wykraczający poza najśmielsze dążenia współczesnych nam teologów potępianych przez Benedykta XVI.
My tej tradycji prawie nie znamy...
Nie zdajemy sobie nawet sprawy, że symbiotyczna więź polskości z katolicyzmem zaczęła się dopiero po wielkiej klęsce powstania styczniowego. Przedtem taka symbioza była w ogóle nie do pomyślenia, bo utożsamienie Polaka z rzymskim katolikiem i cywilizacją łacińską oznaczałoby, że Polska kończy się w Siedlcach, gdzie zaczynał się obrządek wschodni. Gdyby miała być rzymskokatolicka, redukowałaby swój obszar do jednej czwartej tego, co wówczas uważano za Polskę. Dopiero gdy w wyniku rusyfikacji po powstaniu styczniowym i germanizacji Bismarckowskiej polskość została ograniczona do obrony elementarza narodowego, czyli języka i etnicznej substancji, zaczęła się ta absolutna symbioza z katolicyzmem odbieranym jako największa podpora polskości. Dopiero wtedy! Zanim nastąpił triumf kontrreformacji, Polska, a właściwie Rzeczpospolita Obojga Narodów, była - jak wiadomo - krajem tolerancyjnym i wieloreligijnym. Oświeceniowy "przewrót umysłowy", a następnie wspaniałe odrodzenie narodowe epoki romantyzmu były powrotem do tej tradycji, nazwanej później "jagiellońską". Nawet II Rzeczpospolita daleko odbiega od dzisiejszych naszych wyobrażeń o dominujących polskich tradycjach. Piłsudski świadomie nawiązujący do tradycji jagiellońskiej był jak najdalszy od klerykalizmu, a i Dmowski dopiero pod koniec życia "ożenił" endecję z Kościołem - kiedy już wiedział, że pomoże mu to w walce z Żydami, a Watykan nie zakwestionuje niepodległości Polski, bo ona była już faktem. We wcześniejszym okresie przeciwstawiał "etykę narodową" uniwersalistycznej etyce chrześcijańskiej, a duchowieństwo traktował bardzo instrumentalnie. Dzisiejsze utożsamianie polskości z katolicyzmem nie ma więc mocnego uzasadnienia w dziejach samowiedzy narodowej w Polsce.
Jakie powody w czasach nam bliższych stoją za tym przewartościowaniem tradycji, o którym pan mówi?
Dostrzegam symptomatyczne odwrócenie biegu historii. W czasach stalinizmu trzeba było walczyć o Towarzystwo Demokratyczne Polskie. Towarzystwo to - słuszne nazwane przez Henryka Kamieńskiego "ojcami sprawy polskiej w XIX wieku" - uważane było przez ówczesnych "kierowników polityki kulturalnej" za niedostatecznie postępowe. Twierdzono, że polskie tradycje demokratyczne skażone są dogłębną szlachetczyzną, a więc trzeba odnosić się do nich superostrożnie, z należycie "klasowym" krytycyzmem. Dziś jest odwrotnie. "Historia polskiej myśli politycznej" Romana Wapińskiego pomija polską lewicę, autor uznał bowiem, że jej idee nie wywarły wpływu na odbudowę polskiego państwa, walkę o jego granice, a następnie na obalenie komunizmu. TDP wspomniane jest tylko raz, i to nie w kontekście kwestii chłopskiej lub idei demokratycznych, ale jedynie w kontekście tego, że cała emigracja polska domagała się odbudowania Polski w granicach przedrozbiorowych.
Tradycje polskiego oświecenia i romantyzmu, a także pozytywizmu - jeśli pominąć nieliczne wyjątki - opierały się na perspektywie wspólnotowej, nie zaś indywidualistycznej, dominującej dziś. Jakie są główne powody zerwania z tą tradycją? Jaki wpływ mają tu dzisiejsze przemiany społeczno-gospodarcze i zachodnia kultura masowa?
Romantyzm i oświecenie to kultura elit. Jeśli chodzi zaś o kulturę mas, o przemiany stylów życia, to wcale nie obserwujemy postępującej indywidualizacji, wręcz odwrotnie. Mamy do czynienia z ofensywą "wspólnotowego" tradycjonalizmu, czego symbolem jest usunięcie ze szkół Gombrowicza i brak mocnych protestów przeciwko temu. Elity polityczne uzurpują sobie prawo do rozległej, normatywnej kontroli nad jednostką, wymuszają konformizm w imię antypluralistycznej koncepcji narodu (nazywam to "nacjonalizmem skierowanym do wewnątrz"). Martwi mnie uległość społeczeństwa polskiego wobec tych form przemocy zbiorowości. To samo działo się w heroicznym okresie "Solidarności": wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienie w etosie "moralnej walki", ale pozostawiło po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eks-przeciwników oraz przypisywania kombatantom zbiorowej wyższości moralnej i wynikających z niej uprawnień. Innego rodzaju kolektywizm był charakterystyczną cechą socjalistycznego klientelizmu czasów Gierka: polegał on na więziach personalnych, "stosunkach", pobłażliwości i wzajemnej pomocy, stwarzających rodzaj "wspólnot brudnych interesów" (wyrażenie Adama Podgóreckiego), a ułatwiających życie (niezbyt uczciwie) w ramach "wielkiego kolektywizmu" ogólnopaństwowego. W "Trzech patriotyzmach" (opublikowanych po raz pierwszy w "Aneksie" w 1985 roku) wskazywałem na związek tych zjawisk ze staropolską demokracją szlachecką. Była ona bowiem formą antyautorytarnego kolektywizmu, niecierpiącą zewnętrznego państwowego przymusu, ale dążącą do jednomyślności, działającą często pod wpływem impulsów stadnych i niemającą wiele wspólnego z protestanckim indywidualizmem niezależności duchowej i purytańskim etosem pracy.
Wróćmy wobec tego do kultury elit. W latach 70. środowisko Marcina Króla i Wojciecha Karpińskiego zajmowało się głównie popowstaniowym konserwatyzmem. Już wówczas tradycje polskiego oświecenia i romantyzmu przestawały być głównym punktem odniesienia dla polskich inteligentów...
Tak. Rozumiem stanowisko wymienionych przez pana osób, które przekonane były, że wszystkie aktualne w PRL tradycje polityczne - tradycja pracy organicznej i krytycznego, stańczykowskiego konserwatyzmu, nowoczesnego nacjonalizmu i marksistowskiego socjalizmu - zrodziły się po klęsce powstania styczniowego. Zapominając, że był to również okres, w którym sprawa polska utraciła wymiar międzynarodowy, co musiało zaowocować koncentracją myśli polskiej na problemach lokalnych i w tym sensie prowincjonalnych. Stąd m.in. wywodzi się wyraźny wzrost prestiżu prowincjonalnej ideologii "Polaka-katolika". W czasach oświecenia i romantyzmu było inaczej: myśl polska dotrzymywała kroku myśli zachodnioeuropejskiej, żywiła się uniwersalnymi problemami europejskiego kręgu kulturowego. Brzozowski nazwał to "polską pełnoletniością kulturalną". Należałoby dziś do tej tradycji powrócić, a nie tracić energię intelektualną na małostkowe i stronnicze "rozliczenia" z PRL.
Ostatnie pytanie: wiele kontrowersji budzi wybudowanie w Warszawie pomnika Romana Dmowskiego. W marcu 1999 roku pisał pan o Dmowskim na łamach "Przeglądu Tygodniowego" w związku z uchwałą Sejmu RP wyrażającą uznanie dla "walki i pracy wielkiego męża stanu". Zadeklarował pan wówczas, że będąc posłem, nie głosowałby pan za tą uchwałą, choć ze względu na jego zasługi wybrałby pan wstrzymanie się od głosu. Czy Dmowski zasługuje na pomnik?
Dmowski jest postacią złożoną. Nie neguję jego zasług, choć widzę coraz ostrzej jego fatalny wpływ na kształt polskiego patriotyzmu. W zakończeniu tamtego artykułu zasugerowałem sfinansowanie pełnej edycji dzieł Dmowskiego, aby ludzie interesujący się tą postacią mogli wyrobić sobie o niej sąd wielostronny. Najlepsze dzieła Dmowskiego należą do klasyki polskiej myśli politycznej, a artykuły z okresu jego ideologicznej degrengolady powinny być ostrzeżeniem dla nazbyt pochopnych jego zwolenników. To samo powiem dziś z okazji pomnika. Postawienie olbrzymiego i brzydkiego pomnika Dmowskiego w pobliżu Sejmu i Belwederu jest pomysłem chybionym, trudnym do przyjęcia - jak sądzę - dla olbrzymiej większości inteligencji. Wydanie dzieł Dmowskiego jest natomiast chyba naszym obowiązkiem narodowym. Na miejscu byłoby również postawienie popiersia Dmowskiego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych - był on przecież rodzajem nieformalnego ministra spraw zagranicznych bezpaństwowej Polski oraz sygnatariuszem traktatu wersalskiego.
p
*Andrzej Walicki, ur. 1930, historyk idei, filozof, publicysta, obecnie profesor w Notre Dame University (USA). Wykładał także m.in. w Oksfordzie. Wybitny znawca historii polskiej i rosyjskiej myśli politycznej (tłumaczył i wydawał m.in. dzieła A. Hercena, W. Bielinskiego i M. Czernyszewskiego), zajmuje się także dziejami marksizmu, nacjonalizmu i liberalizmu. Opublikował m.in. książki: "Stanisław Brzozowski - drogi myśli" (1977), "Philosophy and Romantic Nationalism. The Case of Poland" (1994), "Filozofia prawa rosyjskiego liberalizmu" (1995), "Marksizm i skok do królestwa wolności" (1996), "Idea narodu w polskiej myśli oświeceniowej" (2000) oraz ostatnio "Mesjanizm Adama Mickiewicza w perspektywie porównawczej" (2006). Niniejszy tekst oraz rozmowa z Andrzejem Walickim stanowiły część spotkania z cyklu "Linie podziału. Co nas dzieli? Co nas łączy? Po której stronie jesteśmy?" zorganizowanego przez "Krytykę Polityczną" i TR Warszawa.