Wieczne zmęczenie, poczucie winy i lęk - te uczucia znają wszystkie Polki, które urodziły dziecko i po urlopie macierzyńskim wróciły do pracy. Zmęczenie, bo dziecko budzi się w nocy i płacze; poczucie winy, bo kobieta czuje, że powinna być ze swoim maleństwem, a nie w biurze. I wreszcie lęk, bo wie, że młoda matka nie jest szczególnie cenionym pracownikiem.



Czy Polkom można pomóc? I kto powinien to zrobić? Dyskusję w tej sprawie zaczynamy od wypowiedzi naszej redakcyjnej koleżanki. Ale już jutro swoją opinię wygłosi znana dziennikarka Ewa Drzyzga, a dzień później nie mniej znana piosenkarka Anita Lipnicka. One też były niewyspane i rozerwane między dzieckiem a pracą. I mają pomysły, co zrobić, by polskie macierzyństwo było choć trochę łatwiejsze.



Za kilka tygodni, może tylko dni, urodzę dziecko. I już wiem, że wywoła to prawdziwe trzęsienie ziemi w moim życiu. Boję się porodu, a także tego, co będzie potem, gdy po 16 tygodniach macierzyńskiego urlopu wrócę do pracy. W podobnej sytuacji są tysiące kobiet w Polsce. Często zastanawiają się: Czy mój pracodawca nie uzna mnie za mniej wartościową, zbyt uzależnioną od pór karmienia i zmiany pieluszek? A może skorzysta z pierwszej okazji, by mnie zwolnić? Aby wyeliminować te lęki, kobiety potrzebują pomocy, ale nie rządowego becikowego czy dłuższego macierzyńskiego. Są im potrzebne elastyczne godziny pracy, zatrudnienie na część etatu albo chociaż wydzielony kącik w biurze do karmienia dziecka. Pracodawcy, pomóżcie im.



Do macierzyństwa staram się przygotować od dawna. Szukam pomocy u swoich rodziców i teściów, ale oni mają własne problemy i własną pracę. Nie mogę oczekiwać, że z powodu wnuka zrezygnują z tego, co jest treścią ich życia. Pytam koleżanki, które mają to już za sobą, ale żadna nie daje gotowego rozwiązania. Widzę natomiast, że każda z nich wiele płaci za to, by nie pogubić w życiu niczego: by będąc matką, nie przestać być żoną, dziennikarką, koleżanką, inteligentną kobietą otwartą na świat.



Kiedy ma się 28 lat, kochanego mężczyznę i dobrą pracę, decyzja o dziecku jest łatwa. Wydaje się, że dziewięć miesięcy będzie trwało wieki i wszystko się jakoś ułoży. Ale nic nie układa się samo. Mądre książki, których stosy rosną na stole, nie dają recepty co dalej z życiem świeżo upieczonych rodziców.



Wątpliwości, zamiast znikać, mnożą się. Bo przecież gazeta, w której pracuję, nie ma jeszcze roku, a ja już pozwalam sobie na dziecko. Jak mam o tym powiedzieć szefowi? Jak zareagują naczelni? Czy ich gratulacje nie będą skrywały podskórnej złości i rozczarowania? Co powiedzą koledzy z działu? Dlaczego mają się zgodzić na specjalne traktowanie mnie i mojego brzucha? Co ich może obchodzić moje kolejne USG, na które wybiegam z dyżuru, moje zmęczenie, ból pleców? Czy w ogóle uda mi się kiedyś wrócić do pracy? Czy będę jeszcze umiała się nią cieszyć? Jak mam się rozerwać między autoryzacją tekstu czy wywiadu a katarkiem / biegunką / wysypką płaczącego dziecka? Czy będzie musiało rosnąć w poczuciu osamotnienia, szukając u wszystkich dookoła czasu i uwagi, których nie dała mu mama? To tylko dziesięć pytań spośród setek tych, które tłuką mi się rano po głowie. Potem jest już z górki. Dzień się toczy, można zająć myśli czymś innym.



Ale gdzieś w tyle głowy tkwią przeklęte zakreskowane kółka w ściennym kalendarzu mojego dzieciństwa, którymi mama zaznaczała swoje nocne dyżury w szpitalu. Nienawidziłam tych kółek i nie lubię ich do dziś. Bardzo bym chciała, by moje dzieci nie musiały wiedzieć, jak takie kółka wyglądają i czym smakują.



Bardzo długo rosłam w przekonaniu, że to niemożliwe, by cywilizowane państwo w środkowej Europie zostawiało swojej obywatelki rodzicielki z problemem powrotu do pracy samym sobie. Nie mieściło mi się w głowie, że po tym, jak namawiają nas do rodzenia dzieci, jak chuchają na nas, dopóki nosimy brzuchy, na końcu zostawiają nas same.



Byłam absolutnie pewna choćby tego, że żłobki i przedszkola są darmowe. Potem dowiedziałam się, że nie. Oczywiście żyjemy w świecie idei liberalnych: moje dziecko to problem mój i mojego męża. Niczyj więcej. I to my za kilka miesięcy staniemy przed strasznym pytaniem: Co teraz? Co, kiedy mnie się kończy urlop macierzyński, a moje pierworodne kilkumiesięczne dziecko właśnie teraz kończy etap życia zbliżonego do życia larw. Kiedy właśnie zaczyna nas rozpoznawać, patrzeć nam w oczy, śmiać się, gdy nas widzi. Właśnie wtedy państwo dochodzi do wniosku, że nasz czas minął: ten niepowtarzalny czas na odchowanie, odkarmienie piersią, nacieszenie się każdym paluszkiem i każdą zdrową kupką. Rodzice powinni wrócić do pracy. A dziecko? Oddać do żłobka albo pod opiekę niani. Tylko że żłobek kosztuje i jest siedliskiem infekcji. Niania kosztuje jeszcze więcej i nie sposób znaleźć tej jedynej, godnej zaufania, nie mówiąc już o legalnym jej zatrudnieniu.



Pozostaje zrezygnować z pracy; tylko niby które z nas miałoby to zrobić? I dlaczego właśnie teraz, kiedy podwoją się nam wydatki. A jeśli wrócić, to jak wytłumaczyć szefowi, że gorączkujące niemowlę potrzebuje mamy, a mama jeszcze bardziej potrzebuje być przy gorączkującym niemowlaku? Z tatą dziecka przerabiamy wieczór za wieczorem wszystkie możliwe wyjścia: ja biorę wychowawczy, on idzie do drugiej pracy. Dla mnie to wypadnięcie z zawodowego obiegu, do którego nie wiadomo jak wrócić. Dla niego - małe szanse oglądania własnego dziecka. Więc może on na wychowawczy, a ja będę dorabiać przepisywaniem tekstów do nocy? Albo będziemy rozwozić dziecko między dziadkami, 30 km w jedną stronę, a dziadkowie podzielą się między sobą, kto ma iść na emeryturę, a kto na pół etatu? Boję się momentu, kiedy mój maluch uśmiechnie się i pierwszy raz powie "mama"; ale ani do mnie, ani - to przeboleję - do męża, lecz do babci, dziadka albo niani.



Boję się porodu. Ale krew, pot i łzy trwają chwilę, a potem zaczyna się reszta życia. Chciałabym więc dobrze wychować swoje dziecko, zachowując przy tym swoją ludzką twarz, którą znam od lat. Twarz kobiety, która lubi pracować i potrzebuje pracy. Dla pieniędzy i dla własnego dobrego samopoczucia. Czy można to jakoś połączyć? Bardzo bym chciała udowodnić wszystkim i sobie samej, że tak. Jest XXI wiek, wiele rzeczy można robić na odległość, trzy czwarte spraw załatwić przez internet. A może podzielę się etatem z koleżanką w podobnej sytuacji? Może znajdzie się nas więcej, by skrzyknąć się i zorganizować miniżłobek tuż przy redakcji, by w wolnej chwili móc przynajmniej nakarmić malucha piersią? Wierzę, że potrzeba tylko pomysłu, dobrej organizacji i wzajemnego zaufania.







































Reklama