p

John M. Coetzee*

Literatura politycznie niepoprawna

O genezie państwa

Reklama

Każda analiza pochodzenia państwa wychodzi od przesłanki, że "my" - nie czytelnicy, tylko jakieś rodzajowe "my" tak szerokie, że nikogo nie wyklucza - uczestniczymy w jego genezie. Ale w rzeczywistości jedyni znani nam "my" - czyli my sami i ludzie wokół nas - rodzą się w państwie, a nasi przodkowie również rodzili się w państwie od tak dawna, jak tylko sięgamy pamięcią. Państwo jest zawsze wcześniejsze od nas.

Reklama

(Jak daleko możemy sięgnąć pamięcią? W myśli afrykańskiej panuje zgoda, że po siódmym pokoleniu wstecz nie potrafimy już odróżnić historii od mitu).

Jeśli na przekór empirii zaakceptujemy założenie, że my lub nasi przodkowie stworzyliśmy państwo, musimy również zaakceptować jedną z implikacji tego założenia: my albo nasi przodkowie mogliśmy stworzyć państwo w jakiejś innej postaci, gdybyśmy zechcieli, a może nawet moglibyśmy zmienić jego formę, gdybyśmy podjęli taką zbiorową decyzję. Nie ulega jednak wątpliwości, że ci, którzy "podlegają" państwu, którzy "należą" do niego, będą mieli ogromne trudności ze zmianą jego formy (nawet zbiorowym wysiłkiem). A już z całą pewnością nie są w stanie - nie jesteśmy w stanie - go zlikwidować.

Dlaczego zmiana formy państwa, a zwłaszcza jego likwidacja przekracza nasze możliwości? Bo wobec państwa nie mamy żadnej władzy. W przedstawionym przez Thomasa Hobbesa micie o powstaniu państwa nasze zrzeczenie się władzy było dobrowolne: aby uciec przed przemocą niekończącej się bratobójczej wojny (bezkresny łańcuch retorsji, zemsty, wendety), indywidualnie i grupowo odstąpiliśmy państwu prawo do używania siły fizycznej (a wiadomo, że kto ma siłę, ten ma władzę i vice versa), chroniąc się tym samym w królestwie prawa. Ci, którzy postanowili nie przyłączać się do tej umowy, pozostają poza prawem.

Reklama

[Po raz pierwszy zobaczyłem ją w pralni. W spokojny wiosenny dzień siedziałem i obserwowałem wirowanie swoich rzeczy, kiedy ta młoda kobieta dokonała swego dramatycznego entrée. Dramatycznego z dwóch powodów: po pierwsze, zupełnie nie spodziewałem się tego rodzaju towarzystwa, a po drugie, jej pomidorowa sukienka była niespotykanie krótka.]

Prawo chroni obywatela, który go przestrzega. Do pewnego stopnia chroni nawet obywatela, który nie neguje prawa, ale mimo to używa siły przeciwko współobywatelowi: kara dla sprawcy musi być współmierna do przestępstwa. Nawet nieprzyjacielski żołnierz jako przedstawiciel wrogiego państwa nie zostaje uśmiercony po wzięciu do niewoli. Żadne prawo nie chroni jednak człowieka pozostającego poza prawem, człowieka występującego zbrojnie przeciw własnemu państwu, czyli państwu, które uważa go za swojego.

Poza państwem (rzeczpospolitą, statum civitatis), mówi Hobbes, jednostka może się czuć absolutnie wolna, ale nie ma z tej wolności żadnego pożytku. Natomiast w obrębie państwa "każdy obywatel zachowuje tyle wolności, ile jej potrzebuje, żeby dobrze żyć w pokoju, (...) innym zaś odbiera się tyle wolności, aby usunąć strach przed nimi. (...) Podsumowując, poza rzeczpospolitą mamy imperium namiętności, wojny, strachu, ubóstwa, złej woli, samotności, barbarzyństwa, ciemnoty, dzikości; w rzeczpospolitej mamy imperium rozumu, pokoju, bezpieczeństwa, bogactwa, szlachetności, wspólnoty, dobrego smaku, uczoności i dobrej woli" ("On the Citizen", Cambridge 1998, s. 115 - 116).

W Hobbesowskim micie genezy nie ma mowy o tym, że oddanie władzy państwu jest nieodwracalne. Nie mamy możliwości, by zmienić zdanie, zdecydować, że skodyfikowany przez prawo monopol państwa na użycie siły jednak nie jest tym, czego pragnęliśmy, że wolelibyśmy powrócić do stanu natury.

Rodzimy się w poddaństwie. Od chwili narodzin jesteśmy poddanymi. Jednym ze znamion poddaństwa jest świadectwo urodzenia. Udoskonalone państwo dzierży monopol na wydawanie świadectw urodzenia i zazdrośnie go strzeże. Albo otrzymujesz (i nosisz przy sobie) zaświadczenie państwowe, nabywając tożsamość, która przez całe twoje życie umożliwia państwu identyfikowanie cię i odnajdywanie (lub policyjne poszukiwanie), albo obywasz się bez tożsamości i skazujesz się na życie poza państwem jak zwierzę (zwierzęta nie mają dokumentów tożsamości).

[Ona też mogła poczuć się zaskoczona: w kącie siedzi pomarszczony starzec, którego na pierwszy rzut oka można wziąć za ulicznego menela. Dzień dobry, powiedziała chłodno, po czym zajęła się swoimi sprawami, czyli opróżniła dwie białe płócienne torby do ładowanej od góry pralki; wśród jej rzeczy przeważała męska bielizna.]

Bez państwowego certyfikatu nie tylko nie możesz się urodzić, ale również umrzeć: nie jesteś martwy, dopóki państwo urzędowo tego nie stwierdzi. A dokonać tego może tylko urzędnik, który sam posiada tożsamość przyznaną przez państwo. Państwo poświadcza śmierć niezwykle gruntownie - na przykład wysyła całą chmarę lekarzy i urzędników, żeby obejrzeli, obfotografowali i obszturchali górę ludzkich zwłok, którą zostawiło po sobie wielkie tsunami z grudnia 2004 roku, i ustalili indywidualną tożsamość ofiar. Nie szczędzi się wydatków, żeby spis poddanych był pełny i rzetelny. Państwa nie interesuje życie ani umieranie obywatela. Dla państwa i jego kartotek ważne jest to, czy obywatel jest żywy, czy umarły.

Siedmiu samurajów" to film warsztatowo doskonały, a jednocześnie dostatecznie naiwny, by w sposób prosty i bezpośredni zająć się sprawami podstawowymi. Z szekspirowską jasnością i wnikliwością zajmuje się narodzinami państwa. W "Siedmiu samurajach" Kurosawa proponuje ni mniej, ni więcej tylko teorię genezy państwa.

[Ładny dzień, powiedziałem. Tak, odparła odwrócona do mnie plecami. Jest pani nowa?, spytałem, mając na myśli to, czy jest nowa w Sydenham Towers, chociaż inne znaczenia też były możliwe, na przykład czy jest nowa na tej planecie. Nie, powiedziała. Strasznie skrzypi, kiedy człowiek próbuje uruchomić rozmowę. Mieszkam na parterze, powiedziałem. Mogę sobie pozwolić na takie posunięcia, zostanie to złożone na karb mojej gadatliwości. Gadatliwy staruszek, powie kobieta do właściciela różowej koszuli. Nie mogłam się od niego uwolnić, a nie chciałam być nieuprzejma. Mieszkam na parterze od 1995 roku, a mimo to wciąż nie znam wszystkich sąsiadów, powiedziałem. Aha, odparła krótko. Sens był następujący: tak, słyszę, co pan do mnie mówi i zgadzam się, że to tragiczne nie znać swoich sąsiadów, ale tak to już jest w wielkim mieście i mam teraz inne sprawy na głowie, więc czy moglibyśmy pozwolić tej wymianie uprzejmości umrzeć naturalną śmiercią?]

Film opowiada o pewnej wiosce w czasie politycznego zamętu - w czasie, gdy państwo w gruncie rzeczy przestało istnieć - i o stosunkach jej mieszkańców z bandą uzbrojonych rozbójników. Przez wiele lat rozbójnicy napadali na wioskę, gwałcili kobiety, zabijali stawiających opór mężczyzn i rabowali zapasy żywności, a teraz wpadli na pomysł usystematyzowania swoich wizyt: będą się zjawiali raz do roku, aby pobrać czy raczej wymusić haracz (podatek). Innymi słowy, rozbójnicy z drapieżców zamieniają się w pasożytów.

Można chyba zakładać, że rozbójnicy mają pod swoją kontrolą inne takie "spacyfikowane" wioski, że odwiedzają je po kolei i że wszystkie te wioski składają się na ich bazę podatkową. Całkiem prawdopodobne, że o niektóre z nich musieli walczyć z konkurencyjnymi bandami, ale w filmie tego nie widzimy. Rozbójnicy jeszcze nie zaczęli żyć pośród swoich poddanych i wymagać od nich, by na co dzień zaspokajali oni ich potrzeby - innymi słowy, jeszcze nie zrobili z wieśniaków niewolników. Kurosawa ukazuje nam zatem bardzo wczesną fazę rozwoju państwa.

Zasadnicza intryga filmu zawiązuje się z chwilą, gdy wieśniacy wymyślają plan wynajęcia własnej bandy drabów, tytułowych siedmiu bezrobotnych samurajów, dla ochrony przed rozbójnikami. Plan zdaje egzamin, rozbójnicy zostają pokonani (gros scen przedstawia potyczki i bitwy), samuraje odnoszą zwycięstwo. Wiedząc, jak działa system ochrony i wymuszania, samuraje, nowi pasożyci, składają wieśniakom ofertę: za określoną cenę wezmą wioskę pod swoje skrzydła, czyli zajmą miejsce rozbójników. Jednak w trochę nierealistycznym zakończeniu wieśniacy odmawiają: każą samurajom odejść i ci się zgadzają.

[Ma czarne, czarne włosy, kształtne kości. Od skóry bije złocisty blask, chyba najlepiej oddaje to przymiotnik "rozjarzona". Co się tyczy jasnoczerwonej sukienki, to może dziewczyna nie wybrałaby takiego stroju, gdyby spodziewała się obcego męskiego towarzystwa w pralni o jedenastej rano w dzień powszedni. Czerwona sukienka i japonki.]

Kurosawy teoria genezy państwa jest urzeczywistniana w naszych czasach w Afryce, gdzie bandy zbrojnych ludzi biorą władzę - to znaczy przejmują skarbiec narodowy i mechanizmy opodatkowywania ludności - pozbywają się rywali i ogłaszają Rok Pierwszy. Chociaż te afrykańskie zmilitaryzowane bandy często nie są większe ani silniejsze od gangów przestępczych w Azji czy Europie Środkowej, ich działalność jest z pietyzmem relacjonowana przez media - nawet zachodnie - pod nagłówkiem "Polityka (Świat)" a nie "Przestępczość".

Przykłady narodzin lub odrodzenia państwa można znaleźć również w Europie. W próżni powstałej po klęsce armii Trzeciej Rzeszy w latach 1944 - 1945 konkurencyjne zbrojne bandy walczyły ze sobą o kontrolę nad dopiero co wyzwolonymi państwami. Sukces w przejęciu władzy zależał od tego, która zagraniczna armia popierała daną grupę.

Czy w 1944 roku ktoś obwieścił ludności Francji: "Odwrót naszych niemieckich panów oznacza, że w tej chwili nikt nami nie rządzi"? Czy chcemy zakończyć tę chwilę, czy też ją utrwalić - stać się pierwszym nowożytnym narodem, który zlikwiduje państwo? Skorzystajmy z tej niespodziewanej wolności i przedyskutujmy zagadnienie bez żadnych założeń wstępnych. Może coś takiego wypowiedział jakiś poeta, ale nawet jeśli, to jego słowa natychmiast zagłuszyły zbrojne bandy, które zawsze mają więcej wspólnego ze sobą nawzajem niż z narodem.

W czasach królów poddanemu mówiono: "Byłeś poddanym króla A, a teraz król A nie żyje i oto jesteś poddanym króla B". Potem przyszła demokracja i poddanemu po raz pierwszy dano możliwość wyboru: "Chcesz być rządzony przez obywatela A czy obywatela B?".

[Kiedy na nią patrzyłem, ogarnął mnie ból, metafizyczny ból, którego nie próbowałem ukoić. Ona intuicyjnie o tym wiedziała, wiedziała, że w tym staruszku siedzącym na plastikowym krześle w rogu dzieje się coś intymnego, coś związanego z wiekiem, żalem i łzami. Nieszczególnie jej się to spodobało, nie chciała poruszać tego tematu, chociaż był to hołd dla niej, dla jej urody i świeżości, a także krótkości jej sukienki. Gdyby te unoszące się w powietrzu emocje pochodziły od kogoś innego, gdyby ich sens był prostszy i bardziej przyziemny, może byłaby bardziej skłonna ich nie odrzucać, ale w tym konkretnym przypadku sens był zbyt ulotny i smutny jak na piękny dzień, w którym jest mnóstwo spraw do załatwienia.]

Poddanego zawsze stawia się przed faktem dokonanym: najpierw faktem jego poddaństwa, a potem faktem wyboru. Forma tego wyboru nie podlega dyskusji. Karta do głosowania nie mówi: "Chcesz obywatela A, obywatela B czy żadnego z nich?". A już z całą pewnością nie mówi: "Chcesz obywatela A, obywatela B czy w ogóle nikogo?". Obywatel, który wyraża swoje niezadowolenie z oferowanej formy wyboru jedyną dostępną dla niego metodą - czyli nie głosując albo niszcząc kartę do głosowania - jest po prostu ignorowany.

Mając do wyboru między A i B i wiedząc, jakiego gatunku A i jakiego gatunku B z reguły trafiają na karty do głosowania, większość zwykłych ludzi najchętniej nie wybrałaby żadnego z nich. Państwa nie interesują jednak chęci. Chęci nie są polityczną walutą. Państwo jest zainteresowane konkretnym wyborem. Zwykły człowiek chciałby powiedzieć: "W niektóre dni skłaniam się ku A, w niektóre dni ku B, a najczęściej uważam, że żaden z nich się nie nadaje.". Albo inaczej: "Czasem podoba mi się trochę z A i trochę z B, a innym razem ani A, ani B, lecz ktoś zupełnie inny.". Państwo kręci głową. "Musisz wybrać, mówi państwo: A lub B".

"Krzewienie demokracji", uprawiane obecnie przez Stany Zjednoczone na Bliskim Wschodzie, oznacza propagowanie zasad demokracji. Oznacza mówienie ludziom, że poprzednio nie mieli wyboru, a teraz mają wybór. Poprzednio mieli A i tylko A; teraz mają wybór między A i B. "Krzewienie wolności" oznacza tworzenie warunków, w których ludzie mogą swobodnie wybrać między A i B. Krzewienie wolności i krzewienie demokracji nawzajem się uzupełniają. Ludzie zaangażowani w krzewienie wolności i demokracji nie dostrzegają ironii w przedstawionym powyżej opisie procesu demokratycznego.

[Upłynął tydzień, zanim znowu ją zobaczyłem - w dobrze zaprojektowanym kompleksie mieszkalnym takim jak nasz namierzenie sąsiada nie jest proste - ale tylko w przelocie. Przeszła przez główne drzwi w białych płóciennych spodniach opinających "derrie`re" tak bliskie doskonałości, że wręcz anielskie. Boże, spełnij jedno moje życzenie, zanim umrę, szepnąłem, ale potem zalał mnie wstyd z powodu konkretności mojego życzenia i wycofałem je.]

Podczas zimnej wojny zachodnie demokracje następująco tłumaczyły delegalizację swoich partii komunistycznych: partii, której zadeklarowanym celem jest zniszczenie procesu demokratycznego, nie powinno się pozwolić na uczestnictwo w procesie demokratycznym, zdefiniowanym jako wybór między A i B.

[Od Vinniego, dozorcy North Tower, dowiedziałem się, że ta kobieta (mam dosyć rozsądku, aby w rozmowach z Vinniem nie nazywać jej dziewczyną w rozkosznie krótkiej sukience, a teraz w eleganckich białych płóciennych spodniach, lecz dziewczyną z ciemnymi włosami) jest żoną, a w każdym razie przyjaciółką bladego, zagonionego, grubego i wiecznie spoconego człowieka, którego drogi od czasu do czasu krzyżują się z moimi w foyer i którego na swój prywatny użytek nazywam panem Aberdeen. Dowiedziałem się również, że nie jest nowa w utartym znaczeniu tego pojęcia, ponieważ od stycznia zamieszkuje (wraz z panem A) lokal o podwyższonym standardzie na najwyższym piętrze tejże North Tower.]

O anarchizmie

Kiedy w Australii ktoś posługuje się określeniem "the bastards" [łajdaki], to uniwersalne wyzwisko ma swój określony desygnat. Niegdyś słowem tym posługiwał się skazaniec w odniesieniu do ludzi, którzy mieli się za lepszych od niego i karali go chłostą, jeśli wyraził w tej kwestii inny pogląd. Teraz "the bastards" to politycy, ludzie, którzy rządzą państwem. Problem: jak ocenić prawomocność tego spojrzenia, spojrzenia z dołu, spojrzenia skazańca, skoro spojrzenie to z definicji jest nieprawomocne - spojrzenia przeciw prawu, przeciw "the bastards". Opozycja wobec "the bastards", opozycja wobec rządu w ogóle pod sztandarem libertarianizmu, zyskała sobie złą sławę, ponieważ zbyt często ma swoje korzenie w niechęci do płacenia podatków. Niezależnie od tego, co się myśli o płaceniu "the bastards" haraczu, strategicznym pierwszym krokiem musi być odcięcie się od tego konkretnego nurtu libertarianizmu. Jak to zrobić? "Weźcie połowę tego, co mam, weźcie połowę tego, co zarabiam, oddaję wam to. W zamian zostawcie mnie w spokoju". Czy to by wystarczyło do udowodnienia szlachetności naszych intencji? Étienne de La Boétie, młody przyjaciel Montaigne'a, w 1549 roku uznał bierność ludności wobec władzy za najpierw nabytą, a potem dziedziczoną wadę charakteru, upartą "chęć bycia rządzonym", która zapuszcza korzenie tak głęboko, "że nawet umiłowanie wolności zaczyna się wydawać mniej naturalne".

[Dziękuję panu, powiedziałem do Vinniego. W idealnym świecie może wymyśliłbym jakiś sposób na dalsze dociekania (Który lokal? Pod jakim nazwiskiem?) bez narażania się na zarzut niestosowności. Nie żyjemy jednak w idealnym świecie. Jej związek z panem Aberdeenem, który na pewno ma piegowate plecy, to wielkie rozczarowanie. Boli mnie, kiedy wyobrażam ich sobie obok siebie, to znaczy obok siebie w łóżku, bo w ostatecznym rozrachunku tylko to się liczy. Nie tylko dlatego, że jest obrazą dla naturalnej sprawiedliwości, aby taki nijaki mężczyzna posiadał taką niebiańską kochankę, ale również ze względu na to, jak mógłby wyglądać owoc ich obcowania: jego celtycka bladość w dużym stopniu wyprałaby jej złocisty blask.]

"Aż trudno uwierzyć, że ludność, której nałożono jarzmo poddaństwa, tak dogłębnie zapomina o swojej wcześniejszej niezależności, że nie potrafi zerwać się do boju i tę niezależność odzyskać. Ba, służą państwu tak ochoczo i tak zawzięcie, jakby nie stracili wolności, lecz zyskali poddaństwo. Niewykluczone, że na początku człowiek służy, bo nie ma innego wyjścia, bo został do tego zmuszony siłą, ale późniejsze pokolenia służą bez żalu i z własnej woli czynią to, co ich przodkowie czynili pod przymusem" (La Boétie, "Discours de la servitude volontaire", rozdz. 20, 23).

Dobrze powiedziane. Niemniej jednak w pewnym ważnym aspekcie La Boétie popełnia błąd. Alternatywą nie jest bierne poddaństwo z jednej strony i bunt przeciw poddaństwu z drugiej. Istnieje trzecia droga, wybierana codziennie przez miliony ludzi. Drogą tą jest kwietyzm, dobrowolne usunięcie się w cień, wewnętrzna emigracja.

[Można by spędzać całe dnie na wymyślaniu szczęśliwych zbiegów okoliczności, które pozwoliłyby podjąć krótką wymianę zdań w innym miejscu. Życie jest jednak zbyt krótkie na knucie spisków. Ograniczę się zatem do informacji, że drugie przecięcie się naszych dróg nastąpiło w parku po drugiej stronie ulicy, gdzie odpoczywała w ekstrawagancko wielkim kapeluszu przeciwsłonecznym, przeglądając kolorowe czasopismo. Tym razem była w bardziej przyjacielskim nastroju, potraktowała mnie mniej zdawkowo. Udało mi się uzyskać z jej własnych ust potwierdzenie faktu, że jest w tym momencie bezrobotna, a raczej chwilowo nigdzie niezatrudniona, jak sama się wyraziła: stąd kapelusz przeciwsłoneczny, stąd czasopismo kolorowe, stąd gnuśność jej dni. Poprzednio pracowała w szpitalnictwie, powiedziała. Kiedy przyjdzie czas (nie ma pośpiechu), będzie szukała ponownego zatrudnienia w tej samej branży.]

O demokracji

Głównym problemem w życiu państwa jest kwestia sukcesji: jak sprawić, by władza przeszła z jednych rąk w drugie bez konfliktu zbrojnego.

W spokojnych czasach łatwo zapominamy, jaka straszna jest wojna domowa, jak szybko wyradza się w bezmyślną rzeź. Można tutaj przytoczyć baśń René Girarda o zwaśnionych bliźniętach: im mniej zasadniczych różnic między stronami, tym głębsza ich wzajemna nienawiść. Przypomina się też komentarz Daniela Defoe do konfliktu religijnego w Anglii: zwolennicy Kościoła narodowego deklarowali zaprzysięgłą nienawiść do papistów i papieża, nie wiedząc, czy papież jest człowiekiem czy koniem.

Wczesne rozwiązania problemu sukcesji wyglądają dosyć arbitralnie, na przykład władzę obejmuje pierworodny syn zmarłego władcy. Rozwiązanie to ma taką zaletę, że pierworodny syn jest jeden i taką wadę, że konkretny pierworodny syn nie musi mieć predyspozycji do rządzenia. Annały monarchii obfitują w historie niekompetentnych książąt, nie mówiąc już o królach niezdolnych spłodzić synów. Z praktycznego punktu widzenia nie jest istotne, jak przeprowadzi się sukcesję, byle nie wpędziła kraju w wojnę domową. System, w którym wielu (chociaż z reguły tylko dwóch z realnymi szansami) kandydatów do przywództwa przedstawia się ludności i poddaje jej werdyktowi wyborczemu to tylko jedno rozwiązanie z wielu możliwych do wymyślenia przez twórczy umysł. Ważny jest nie sam system, lecz powszechna zgoda, by go przyjąć i uszanować wynik. Sama w sobie metoda z pierworodnym nie jest zatem ani lepsza, ani gorsza od demokratycznych wyborów. Żyjemy jednak w demokratycznych czasach, a to oznacza, że tylko model demokratyczny jest brany pod uwagę i ceniony.

[Kiedy ona przekazywała mi tę raczej ogólnikową informację, powietrze wokół nas aż trzaskało od prądu elektrycznego, który nie mógł pochodzić ode mnie, nie emituję już bowiem prądów elektrycznych, musiał zatem pochodzić od niej i nie był skierowany do nikogo konkretnego, po prostu uwalniała go do otoczenia. Szpitalnictwo, powtórzyła, albo zasoby ludzkie, miała również trochę doświadczenia z zasobami ludzkimi (nie rozumiem tego żargonu). I znowu musnął mnie cień bólu, bólu, o którym już wcześniej wspomniałem, typu metafizycznego, a przynajmniej postfizycznego.]

Tak samo jak w czasach królów naiwnością byłoby sądzić, że pierworodny syn króla będzie się najlepiej nadawał do rządzenia, w dzisiejszych czasach naiwnością byłoby sądzić, że demokratycznie wybrany władca będzie się najlepiej nadawał do rządzenia. Zasada sukcesji jest formułą służącą nie do identyfikowania najlepszego władcy, lecz do przekazywania mandatu władzy komuś innemu, a zatem unikania konfliktu wewnętrznego. Elektorat - demos - wierzy, że jego zadaniem jest wybrać najlepszego, ale w rzeczywistości jego zadanie jest znacznie prostsze: namaścić kogoś (vox populi vox dei), nieważne kogo. Liczenie głosów można uznać za sposób na stwierdzenie, który vox populi jest prawdziwy (to znaczy najgłośniejszy), ale siła formuły wyborczej, podobnie jak siła formuły z pierworodnym, polega na tym, że obie są obiektywne, jednoznaczne, politycznie niepodważalne. Równie obiektywny, równie jednoznaczny i równie niepodważalny byłby rzut monetą i dlatego równie zasadnie można by postawić tezę (wielu ją już stawiało), że reprezentuje on vox dei. Nie wybieramy naszych władców za pomocą rzutu monetą - rzut monetą kojarzy się z mało prestiżowym zajęciem, jakim jest hazard - ale kto ośmieli się powiedzieć, że świat byłby w gorszym stanie, gdyby władców od początku czasów wybierano za pomocą tej metody?

Pisząc te słowa, wyobrażam sobie, że przedstawiam te antydemokratyczne argumenty sceptycznemu czytelnikowi, który będzie ciągle porównywał moje tezy z danymi empirycznymi. Czy to, co mówię o demokracji, jest zgodne z faktami na temat demokratycznej Australii, demokratycznych Stanów Zjednoczonych i tak dalej? Czytelnik powinien pamiętać, że na każdą demokratyczną Australię przypadają dwie Białorusie, Czady, Fidżi czy Kolumbie, które również stosują metodę liczenia głosów.

Australia jest według większości kryteriów rozwiniętą demokracją. Jest także krajem, w którym znaczna część ludności ma sceptyczny stosunek do polityki i gardzi politykami. System bez problemu potrafi jednak wchłonąć sceptycyzm i pogardę. Jeśli masz zastrzeżenia do systemu i chcesz go zmienić, brzmi demokratyczny argument, zrób to w ramach systemu: kandyduj na urząd polityczny, poddaj się ocenie i werdyktowi wyborczemu współobywateli. Demokracja nie dopuszcza polityki uprawianej poza systemem demokratycznym. W tym sensie demokracja jest totalitarna.

[Na razie, ciągnęła, pomagam Alanowi z rozliczeniami i tak dalej, więc może mnie wpuścić w koszty jako pomoc sekretarską. Alanowi..., powiedziałem.]

Polemizując z demokracją w czasach, kiedy wszyscy deklarują, że są demokratami do szpiku kości, ryzykujesz utratę kontaktu z rzeczywistością. Aby ten kontakt odzyskać, musisz stale sobie przypominać, jak to jest stanąć twarzą w twarz z państwem - demokratycznym i każdym innym - w osobie urzędnika państwowego. A potem zadaj sobie pytanie: kto komu służy? Kto jest sługą, a kto panem?

[Alanowi, powiedziała, mojemu partnerowi. I spojrzała na mnie. Spojrzenie to nie mówiło: tak, jestem w gruncie rzeczy mężatką, więc jeśli zrealizujesz cel, który sobie postawiłeś, sprawa będzie należała do kategorii pokątnego cudzołóstwa, ze wszystkimi związanymi z tym zagrożeniami i atrakcjami. Nic z tych rzeczy, jej spojrzenie mówiło: zdaje się, że uważasz mnie za dziecko, czy muszę zwracać ci uwagę, że nie jestem dzieckiem? Ja też potrzebuję sekretarki, powiedziałem, chwytając byka za rogi. Tak?, odparła.]

O Machiavellim

Zwykli ludzie dzwonią do radia, aby powiedzieć, że wprawdzie tortury generalnie są złe, ale czasem mogą być konieczne. Niektórzy wysuwają nawet tezę, że czasem możemy być zmuszeni czynić zło w imię ważnego dobra. Z reguły wyrażają się krytycznie o absolutystycznych przeciwnikach tortur: tacy ludzie, mówią, bujają w obłokach, nie żyją w realnym świecie.

Machiavelli mówi, że jeśli jako władca pogodzisz się z tym, że każde twoje działanie podlega ocenie moralnej, zostaniesz niechybnie pokonany przez przeciwnika, który się takim moralnym testom nie poddaje. Aby utrzymać się u władzy, musisz nie tylko opanować sztukę podstępu i zdrady, ale również być gotowy się nią posłużyć w razie konieczności.

Konieczność, nécessité, to u Machiavellego naczelna zasada. Dawne stanowisko, przedmachiavellowskie, brzmiało, że prawo moralne jest nadrzędne. Jeśli bywa czasem łamane, to z racji tego, że władcy są tylko ludźmi. Nowe stanowisko, machiavellowskie, brzmi, że łamanie prawa moralnego jest usprawiedliwione, jeśli zachodzi taka konieczność.

Tak zrodził się dualizm nowożytnej kultury politycznej, która jednocześnie wyznaje wartości absolutne i relatywne. Nowożytne państwo odwołuje się do moralności, religii i prawa natury jako ideologicznych fundamentów swego istnienia, a jednocześnie gotowe jest dla ochrony tego istnienia naruszać wszystkie te normy.

[Tak?, powiedziała. Tak, odparłem, jestem z zawodu pisarzem, mam podpisaną umowę na dużą książkę i terminy mnie gonią, w związku z czym potrzebuję kogoś, kto przepisałby rękopis na maszynie i nienagannie go zredagował. Zrobiła taką minę, jakby nie wiedziała, o co mi chodzi. To znaczy, żeby było porządnie, przejrzyście i zrozumiale. Niech pan weźmie kogoś z agencji. Na King Street jest agencja, z której korzysta firma Alana, kiedy mają coś pilnego.]

Machiavelli nie przeczy, że roszczenia moralności są absolutne. Jednocześnie mówi, że w interesie państwa władca "często jest zobligowany [necessitato] do postępowania nielojalnego, bezlitosnego, nieludzkiego i bezbożnego" ("Książę", rozdz. 18).

Osoba, która dzwoni do radia i usprawiedliwia używanie tortur przy przesłuchiwaniu więźniów, dokładnie na tej samej zasadzie stosuje podwójną miarę: w żadnym stopniu nie negując absolutnych wymogów etyki chrześcijańskiej (miłuj bliźniego swego jak siebie samego), aprobuje danie wolnej ręki władzy - armii, tajnej policji - by ta mogła robić wszystko, co uzna za konieczne w celu ochrony społeczeństwa przed wrogami państwa.

Typową reakcją liberalnych intelektualistów jest wskazanie na zawartą tutaj sprzeczność: jak coś może być jednocześnie niesłuszne i słuszne, a przynajmniej niesłuszne i dopuszczalne? Liberalni intelektualiści nie dostrzegają, że tak zwana sprzeczność, której się czepiają, wyraża kwintesencję makiawelizmu, a tym samym nowożytności, kwintesencję, którą gruntownie przyswoił sobie zwykły człowiek.

Jeśli chcesz polemizować ze zwykłym człowiekiem, to nie przez odwoływanie się do zasad moralnych, a już na pewno nie przez żądanie od ludzi, by w ich życiu nie było sprzeczności między tym, co mówią, i tym, co robią. Zwyczajne życie jest pełne sprzeczności. Zwyczajni ludzie umieją przechodzić nad nimi do porządku. Nie, trzeba uderzyć w metafizyczny, ponadempiryczny status nécessité i pokazać, że to jest oszustwo.

[Nie potrzebuję kogoś z agencji, powiedziałem. Potrzebuję kogoś, kto będzie ode mnie brał tekst partiami i szybko mi je oddawał. Ta osoba powinna również mieć intuicyjne wyczucie tego, o co mi chodzi. Czy nie zainteresowałaby pani ta praca, skoro jesteśmy bliskimi sąsiadami i skoro, jak pani mówi, chwilowo nie jest pani nigdzie zatrudniona? Zapłacę pani... Tu wymieniłem stawkę godzinową, która musiała na niej zrobić wrażenie, nawet jeśli była kiedyś carycą szpitalnictwa. Ze względu na pilny charakter zlecenia, powiedziałem. Ze względu na zbliżający się termin.]

O terroryzmie

Parlament australijski kończy prace nad ustawą antyterrorystyczną, która na czas nieokreślony zawiesi bardzo wiele swobód obywatelskich. Reakcje rządów Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i teraz Australii na zamachy terrorystyczne często określa się jako histeryczne. Nie jest to złe słowo, posiada pewne walory opisowe, ale już nie wyjaśniające. Dlaczego nasi przywódcy, ludzie generalnie flegmatyczni, mieliby reagować histerią na terrorystyczne ukłucia, skoro przez całe dziesięciolecia niewzruszenie zajmowali się codziennymi sprawami z pełną świadomością, że w podziemnym bunkrze gdzieś pośród gór Uralu wróg patrzy i czeka z palcem na guziku, gotowy zetrzeć ich z powierzchni ziemi wraz z ich miastami, jeśli zostanie do tego sprowokowany?

Jedno z proponowanych wyjaśnień: nowy wróg jest irracjonalny. Wrogowie sowieccy byli podstępni, a nawet diaboliczni, ale nie irracjonalni. W atomową dyplomację grali tak jak w szachy: tak zwana opcja nuklearna znajdowała się w ich repertuarze posunięć, ale decyzja o jej użyciu zostałaby podjęta racjonalnie (proces podejmowania decyzji oparty na teorii prawdopodobieństwa uchodzi w tym kontekście za całkowicie racjonalny, chociaż ze swej natury wymaga podejmowania ryzyka i niewiele różni się od hazardu), podobnie jak decyzje podejmowane na Zachodzie. A zatem obie strony grały według tych samych reguł.

[Intuicyjne wyczucie: tak powiedziałem. Było to wykalkulowane ryzyko, strzał w ciemnościach, ale zadziałało. Czy szanująca się kobieta zaprzeczy, że ma intuicję? Rezultat: moje opinie, w ich wstępnych i poprawionych wersjach, mają przejść przez ręce Anyi (jej imię), Alana i Anyi, A & A, lokal 251, mimo iż rzeczona Anya nie zredagowała w swoim życiu ani linijki tekstu i mimo iż Bruno Geistler z Mittwoch Verlag GmbH ma u siebie ludzi najzupełniej zdolnych do tego, by zamienić taśmy dyktafonowe nagrane po angielsku na nienaganny tekst po niemiecku. Wstałem. Zostawiam panią z pani lekturą, powiedziałem. Gdybym miał kapelusz, uchyliłbym go, ten staroświecki gest doskonale pasowałby do okoliczności. Niech pan jeszcze nie idzie, powiedziała. Proszę mi powiedzieć, co to będzie za książka?].

© J. M. Coetzee 2007. Wszelkie prawa zastrzeżone

Tekst ukazał się w "The New York Review of Books" 19 lipca 2007 roku

przeł. Tomasz Bieroń

p

*John Maxwell Coetzee, ur. 1940, powieściopisarz i eseista południowoafrykański, jeden z najwybitniejszych współczesnych prozaików, laureat literackiej Nagrody Nobla w 2003 roku. W latach 70. i 80. angażował się aktywnie w walkę z apartheidem. Jego powieść "Hańba" napisana w latach 90. została potępiona przez nowe władze RPA jako "nazbyt czarny obraz kraju pod rządami Afrykańskiego Kongresu Narodowego". Pisarz opuścił RPA i na stałe zamieszkał w Australii. W Polsce oprócz "Hańby" (2003) wydano m.in. książki "Czekając na barbarzyńców" (1990), "Mistrz z Petersburga" (2003), "W sercu kraju" (2004), "Elizabeth Costello" (2006) i "Powolny człowiek" (2006). Coetzee jest zafascynowany twórczością Zbigniewa Herberta, którego nazywa jednym ze swoich mistrzów (obok T. S. Eliota i J. S. Bacha). W "Europie" nr 153 z 10 marca 2007 opublikowaliśmy jego esej "Portret potwora z czasów młodości" poświęcony Normanowi Mailerowi.