p

Edward Luttwak*

O dziennikach Ronalda Reagana

Przez lata wielu skądinąd całkiem rozsądnych ludzi, nie wyłączając osób naprawdę znających Waszyngton od podszewki, święcie wierzyło, że ten Ronald Reagan, który wstaje rano i chodzi spać z kurami, wcale nie jest taki znowu ważny w Reaganowskim rządzie. Mówiło się, że to nieprzeciętny ignorant i leń, że wydarzenia historyczne z czasów swojego życia często myli z ich hollywoodzką wersją i ku wielkiej konfuzji urzędników Departamentu Stanu oraz specjalisty od protokołu dyplomatycznego, miesza kraje i przepisy prawne, z jakimi akurat ma do czynienia. W dodatku do czytania żywi ponoć tak wielką awersję, że codzienny raport wywiadu trzeba mu podawać w formie lekkostrawnych wideoklipów. W związku z tym Reagana powszechnie uważano za kompletne zero, manipulowane przez kolejnych stanowczych mężczyzn, począwszy od jego pierwszych politycznych mentorów ze skrajnie antykomunistycznego Towarzystwa Johna Bircha, po członków rządu, rzekomo dobieranych przez niejawny gabinet doradców składający się z biznesmenów, którzy sponsorowali wszystkie jego kampanie wyborcze. Fakt, że osoby obsadzane przez niego na najważniejszych stanowiskach rządowych (George Schulz w Departamencie Stanu i Caspar Weinberger w Pentagonie) wywodziły się z działającej wprawdzie na skalę globalną, lecz całkiem prywatnej kalifornijskiej firmy energetycznej Bechtel, to tylko jeden z wielu drobiazgów nadających wiarygodność temu portretowi, którego dopełniał wachlarz zainteresowań kulturalnych prezydenta z Cow Girls of Montana na czele, brak jakichkolwiek refleksji na temat choćby jednej przeczytanej książki, oraz zainteresowanie teatrem tylko pod warunkiem, że na scenę wyjdzie "Chuck" Heston albo inny wybitny bohater filmów akcji - to wszystko zaś przy dniu pracy zdecydowanie krótszym niż u niedawnych prezydenckich poprzedników. Ten wizerunek grzecznego, nieco zakłopotanego starego aktora, pilnie odczytującego swoje kwestie, miłego faceta z sianem w głowie był na tyle sugestywny, że na dość długo przyjął się nie tylko wśród luminarzy tego świata, ale także zagranicznych dyplomatów, z którymi spotykał się Reagan. Póki nie zasiadłem z nim i kilkoma innymi osobami w ekipie okresu przejściowego, żeby szczegółowo i poważnie omówić wojnę w Salwadorze, sam również do pewnego stopnia dawałem wiarę waszyngtońskim opowieściom krążącym z przyjęcia na przyjęcie. Jak obecnie wiadomo, sowieckie relacje były jeszcze dalsze od prawdy, gdyż pod postacią jednego nierealnego Reagana przedstawiały osobę dziecinnie próżną oraz potencjalnego ludobójcę, który szykuje atomowy atak-niespodziankę na Związek Radziecki.

Nieprzypadkowo Europejczycy nieraz demonstrowali przeciwko Reaganowi - kowbojowi z bronią jądrową. Część czyniła to zapewne z wrodzonej nienawiści do Ameryki, inni, jako zwolennicy pokoju za wszelką cenę, całkiem logicznie pragnęli, by to ich strona ustąpiła, skoro agresor nie zamierza, pozostali zaś jako "użyteczni idioci" manipulowani byli "czynnymi metodami" przez KGB. Nikt nie mógł zatem wiedzieć, że Reagan jest post-nuklearnym prezydentem Ameryki. Już na wstępie oświadczył swoim oniemiałym dowódcom wojskowym - czego nie mógł powiedzieć nikomu innemu, aby nie przekreślać wszystkich środków ostrożności - że nigdy nie zgodzi się na użycie broni jądrowej, nawet jeśli to USA zostaną zaatakowane. W pamiętnikach, biografiach i studiach politycznych wspomniana wyżej nieudolna, amatorska karykatura prezydenta stopniowo ustępowała miejsca bardziej realistycznym wizerunkom, jednak dopiero teraz, wraz z publikacją jego dzienników, poznajemy bystrego i przenikliwego Reagana, zdecydowanego postawić na swoim nie tylko w stosunku do przeciwników politycznych i wściekłych albo wprowadzonych w błąd obcokrajowców, lecz także w stosunku do własnych urzędników i biurokratów - co nierzadko okazywało się znacznie trudniejszym wyzwaniem.

Podczas kampanii wyborczej 1980 roku Reagan proklamował w stosunku do Związku Radzieckiego zamianę polityki koegzystencji na politykę delegitymizacji. Brzmiało to tak rewolucyjnie, że wiele osób w Waszyngtonie i na całym świecie z góry uznało to za puste słowa, które w chwili objęcia władzy przez nowy rząd natychmiast pójdą w niepamięć. Urzędnicy Departamentu Stanu rozliczając ekipę okresu przejściowego z polityki wobec Związku Radzieckiego, podjęli kwestie sporne, które należało rozwiązać przed kolejnym spotkaniem z Andriejem Gromyką. Skupili się na samym procesie negocjacji, zaznaczając, że jak zwykle nie obędzie się bez konsultacji z Anatolijem Dobryninem, ponieważ ich zdaniem jedyna możliwa polityka to podtrzymywanie koegzystencji. Fakt, że Gromyko pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych od roku 1957, a Dobrynin był ambasadorem w Waszyngtonie od 1962, świadczył o trwałości Związku Radzieckiego, który według wyższych urzędników Departamentu Stanu miał po prostu istnieć dalej - w co zresztą wierzył prawie cały świat.

Departament Stanu nie mógł także zadowolić Reagana lekkim przeskalowaniem dotychczasowej polityki koegzystencji, bowiem dokonał tego już rząd Cartera w odpowiedzi na inwazję w Afganistanie, m.in. nakładając embargo na zboże. Kosztem dużego wysiłku pierwszy Reaganowski doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, Richard Allen, zdołał wytłumaczyć dyplomatom z Departamentu Stanu, którzy spotkali się z ekipą okresu przejściowego, że dalszą politykę wobec Związku Radzieckiego należy planować zupełnie inaczej, stawiając sobie zgoła inne cele niż przygotowanie do kolejnego spotkania z Gromyką, które zresztą słusznie odkładano w nieskończoność. Jedynym efektem tej sesji było odebranie Dobryninowi szczególnego przywileju wchodzenia do budynku Departamentu Stanu bezpośrednio przez garaż. Kiedy jego samochód jak zwykle skręcił na podjazd do garażu, został zatrzymany i odesłany, żeby zaparkować na ulicy, przez co Dobrynin musiał wejść pieszo, jak wszyscy inni dyplomaci. Bardziej konkretnie, w wyniku nowej Reaganowskiej polityki ograniczania (zamiast rozbudowy) kontaktów i stosunków międzypaństwowych ze Związkiem Radzieckim Dobrynin stracił prawo nieograniczonego wstępu do Białego Domu. Zaprzeczało to wszelkim ugruntowanym wcześniej stereotypom, bo zabieg ten nie miał udobruchać sowieckich przywódców, lecz osłabić cały reżim.

Reklama

W środę 4 lutego 1980, piętnastego dnia urzędowania w Białym Domu, w związku z dyskusją rządową nad zbożowym embargo, Reagan napisał w swoim dzienniku: "Handel miał Rosjan uspokoić, lecz w efekcie pozwolił im rozbudować armię, a nie rynek towarów konsumpcyjnych. Ich socjalizm oznacza ek [onomiczną] ruinę. Czyż nie zrobilibyśmy więcej dla tego narodu, pozwalając systemowi się rozpaść, zamiast go stale holować?". Nie był to tylko chwilowy wybuch, gdyż politykę ekonomicznej izolacji i delegitymizacji zaczęto stosować bardzo szybko, poczynając od wcześniej nietykalnej sfery kontroli zbrojeń. Ta nowa polityka zaniepokoiła szefów państw europejskich, w kilku przypadkach budząc wręcz panikę, i wywołała wściekłe reakcje entuzjastów detente, wszystko to jednak na nic się zdało, ponieważ sekretarzem stanu był Alexander Haig, a on miał dostatecznie bliski kontakt z Reaganem, by rozumieć, że nic nie zmieni jego decyzji. Pojawił się za to odwrotny problem w momencie, gdy lojalny Haig postanowił strategicznie osiągnąć cele Reagana, przekształcając porozumienie z Chinami w realny sojusz: mówiono nawet o połączeniu chińskiej siły roboczej z amerykańską technologią wojskową na większą skalę, nie poprzestając na zainstalowanych już w Xinjiang radarach dalekiego zasięgu. Cena jednak była wysoka: pozostawienie Tajwanu na pastwę Chin, począwszy od odmowy dostarczania mu broni.

Reaganem jednak powodowały pobudki ideologiczne, nie strategiczne - był nie tylko antyradziecki, lecz także antykomunistyczny i dlatego nie zamierzał opuszczać Tajwanu. Poza tym mocno wierzył w stanowczość. "Wtorek, 29 października 1981...Spotkałem się z [chińskim ministrem spraw zagranicznych] Huang Hua. Rzeczywiście usiłują wywrzeć na nas presję. Chiny w zasadzie stawiają ultimatum w sprawie broni dla Tajwanu. Nie lubię ultimatów. Mamy moralny obowiązek i dopóki nie dojdzie do pokojowego porozumienia macierzystego kraju z Tajwanem, dopóty będziemy ten obowiązek wypełniać."Huang Hua oczywiście wypowiedział się tak a nie inaczej, bo poznawszy stanowisko Departamentu Stanu, chciał je umocnić. Równie oczywiste jest, że Reagan był wyczulony na wszelkie próby wypaczania swojej polityki. "Piątek, 10 stycznia, 1982...Przekonałem się, że istnieje chińskie lobby, które zresztą odwala krecią robotę w Dep. Stanu. >>The [Washington] Post<< zamieściło historyjkę tłumaczącą, dlaczego powinniśmy trzymać się Ch. Rep. Lud. i mieć w nosie Tajwan. Ten sam temat w komiksie. Zdumiewające wyczucie czasu, bo o planach [sprzedaży myśliwców F5E i F104 na Tajwan] nie padło do tej pory ani jedno słowo, a ja nikomu nie mówiłem [poza członkami rządu], jaka będzie moja decyzja".

Zakulisowy dowcip głosił, że określenia "chińskie lobby" używano w stosunku do prawicowych republikanów popierających reżim Czang Kaj-szeka w Chinach, a później na Tajwanie. Co do "kreciej roboty", to w rzeczywistości "odwalali" ją najwyżsi urzędnicy, nie zaś nielojalni podwładni, o czym Reagan zresztą doskonale wiedział. Bez trudu potrafił namierzyć ich intrygi: "Poniedziałek, 11 stycznia 1982...Prasa grzmi, że porzuciłem Tajwan, bo sprzedajemy im tylko F5E i F104. Myślę, że >>chińskie lobby<< w Dep. Stanu sprzedaje tę wersję, żeby ułagodzić Ch. Rep. Lud., która nie chce, żebyśmy im w ogóle cokolwiek sprzedawali. Samoloty, jakie teraz dajemy, są lepsze niż wszystko, co mają w Chinach. Jeśli później będzie trzeba czegoś bardziej zaawansowanego, podniesiemy poprzeczkę i sprzedamy im myśliwce F5G".

Ostatnie zacytowane zdanie, obok mnóstwa innych fragmentów dziennika, przypadkowo pokazuje, że za pozorną poczciwością kryła się gruntowna wiedza, którą Reagan zgromadził dzięki lekturze dokumentów lądujących na jego biurku. W przeciwieństwie do Phantoma F-4 i Starfightera F-104, myśliwiec F-5G nie był używany w zwykłych działaniach bojowych, lecz należał do projektów Northrop Corporation, o której istnieniu wiedzieli tylko specjaliści.

Co do strategii zduszenia Związku Radzieckiego wszyscy się zgadzali: w tamtym czasie armia radziecka utrzymywała mniej więcej 42 dywizje na granicy z Chinami, większość z nich na dalekich pozycjach, co pociągało za sobą ogromne koszty. Rozbieżne zdania pojawiały się w kwestii taktyki dyplomatycznej - Reagan jak zawsze wierzył w stanowczość - całkowicie zaś sprzeczne poglądy istniały w kwestii rozmiaru przedsięwzięcia. Reagan twierdził, że nie trzeba poświęcać Tajwanu, bo Związek Radziecki ciągnie już ostatkiem sił: "26 marca 1982 raport o gosp. radzieckiej. Są w opłakanym stanie i jeśli zdołamy obciąć im kredyt, będą musieli z płaczem wzywać wujaszka albo umrzeć z głodu". Haig oczywiście się z tym nie zgadzał, wciąż nalegając na aktywny sojusz z Chinami. "Wtorek, 4 maja 1982... Zawiodłem Dep. Stanu co do listu, jaki powinienem według nich wysłać do naszego ambasadora w Chinach, zlecając mu nieoficjalne rozmowy z Chińczykami przed przyjazdem George'a Busha. Miałoby to nieco złagodzić działania tajwańskie. Nie możemy tego zrobić: mieszkańcy Tajwanu dowiedli swojej przyjaźni". W efekcie o Tajwanie prawie nie wspominano podczas pobytu Reagana w Chinach w kwietniu 1984 roku, kiedy prezydent jednoznacznie oświadczył, że nie zależy mu na aktywnym sojuszu, ponieważ porozumienie zawarte przy okazji pierwszej wizyty Kissingera w zupełności wystarczy, żeby zachwiać równowagę Związku Radzieckiego.

Na tym w gruncie rzeczy opierała się Reaganowska strategia: trzeba pokojowo rozbić Związek Radziecki poprzez osłabienie jego gospodarki, poczynając od prostych metod - jak przyspieszenie wyścigu zbrojeniowo-technicznego dzięki Inicjatywie Obrony Strategicznej i czysto wojskowego współzawodnictwa - po bardziej wyrafinowany efekt delegitymizacji. To sprowokuje radzieckich przywódców, by postarali się o więcej żywności oraz dóbr konsumpcyjnych jako rekompensaty za utraconą wiarygodność ideologiczną i dawno wygasły zapał. Działania te jeszcze bardziej przydusiły radziecką gospodarkę planową, niezdolną do tego, by dostatecznie zwiększyć wydajność na jakimkolwiek polu. Dopiero rozpoczęcie pierestrojki nieco ją uelastyczniło i uczyniło odrobinę bardziej efektywną dzięki zniesieniu biurokratycznych norm. Niemniej, przy braku zróżnicowanej produkcji i społecznych bodźców będących motorem gospodarki kapitalistycznej, których nie da się ot tak po prostu wygenerować, nic nie mogło uratować radzieckiego systemu. Jak należało się spodziewać, nastąpił całkowity rozpad: jedni stali z założonymi rękami, inni kradli, ile się dało. Na krótko przed końcem tego procesu, w styczniu 1988 Reagan śledził stopniowy rozkład: "Czwartek, 5 stycznia...NSC Time - Colin [Powell] przyprowadził naszego eksperta od Zw. Radzieckiego. Ten dostrzega rozdźwięk między Gorbaczowem a Ligaczowem [głównym "twardogłowym" wywiadu]. Wkrótce zobaczymy plan gospodarczy pokazujący, jak doprowadzić do samowystarczalności radzieckich przedsiębiorstw. W czerwcu zbierze się Radziecki Kongres [Partyjny]. W ramach głasnosti powinny pojawić się aluzje do podziału Zw. Radzieckiego".

Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, wiele miejsca w dziennikach zajmują oczywiście stosunki z Europą i Japonią, a także działania zbrojne zwieńczone sukcesem (jak w Grenadzie) albo zakończone porażką (jak w Bejrucie). Sporo jest też na temat epizodu Iran-contras. Reagan był w pełni świadom, jak dla Iranu zakończyła się sprawa "broń za zakładników" (układ legalny, ale wysoce nierozważny), nie znał jednak finału historii contras, związanego z pogwałceniem prawa kongresowego, które zabrania finansowania rebeliantów. Wystudiowana poza roztargnionego poczciwiny, ściągająca na Reagana oskarżenia o niekompetencję i brak zaangażowania, w znacznym stopniu pomogła mu uniknąć skandalu, gdyż wiele osób sądziło, że biedny staruszek nie ma pojęcia o nieoficjalnych posunięciach, które on tymczasem sam pilnie monitorował i zlecał. Bardzo nieszczęśliwie się złożyło, że zanim doszło do skandalu, śledztw, procesów oraz prasowych i akademickich komentarzy, nikogo nie zastanowiła kompletna niezdolność CIA do działania w tajemnicy, przez co ludzie prezydenta musieli sami się wszystkim zająć. Stracono dobrą okazję - podobnie jak po 2001 roku - a Stany Zjednoczone nadal muszą korzystać z usług ludzi niekompetentnych.

Dzienniki są również pełne humoru. Reagan nie tylko wolny czas poświęcał na rozrywkę - co zresztą każdy prezydent musi robić, żeby przeżyć - lecz także świetnie się bawił jako przywódca. Naturalnie zawsze korzystał ze sposobności, by dokopać Związkowi Radzieckiemu: "Piątek, 24 lipca... Potem do ukraińskiego Kościoła na lunch i ceremonię inauguracji Tygodnia Narodów Zniewolonych. Doskonałe przyjęcie. Sowieci będą nieszczęśliwi". Fragmentów w podobnym duchu jest więcej.

W trakcie wizyty w Chinach w 1984 roku ten stary aktor doskonale bawił się ciągłym "zapluskwianiem" i "odpluskwianiem", które wyglądało jak żywcem wyjęte z hollywoodzkich filmów szpiegowskich - należało mieć nadzieję, że w ekipie znajdzie się prawdziwy ekspert od ochrony, a nie sami partacze z CIA, bo łatwe do wykrycia mikrofony miały tylko zmylić przeciwnika, odwrócić uwagę od prawdziwych: "Piątek 27 kwietnia. Wspólne śniadanie z moją brygadą w naszej willi [na terenie rządowym w Pekinie]. W trakcie całego posiłku grała hałaśliwa taśma, żeby unieszkodliwić podsłuch. Później dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście był. Dave Fisher odkręcił u siebie kontakt i zabrał taki mikrofon na pamiątkę. Później w naszych kwaterach znalazło się jeszcze 5". W 1981 roku Reaganowi udał się pewien dowcip: "Poniedziałek, 16 marca... Wpadł s [enator] Paul Laxalt... przyniósł list od jakiegoś Irlandczyka z Nev [ady], który żałował, że nie znam wiersza R. W. Service'a >>The Shooting of Dan McGrew<<. Zadzwoniliśmy do Nevady i przekonawszy go, że ja to naprawdę ja, wyrecytowałem mu wiersz z pamięci. To dem [okrata], który moim zdaniem może się teraz stać republ [ikaninem]". W dziennikach pojawiają się słowa skargi, nie ma jednak prawdziwej goryczy, nawet w odniesieniu do ludzi, którzy oskarżali Reagana o rasizm. Od zawsze obracając się w jedynym amerykańskim środowisku, gdzie antysemityzm przekreśla karierę, a rasizm jest niedopuszczalny, Reagan był co najwyżej antyrasistą. Nieprzypadkowo on właśnie jako pierwszy prezydent Ameryki mianował czarnoskórych urzędników, dlatego że byli najlepsi (a nie dlatego, że byli czarni) - łącznie z pojawiającym się na wielu stronach "Colinem", bo to za czasów Reagana Colin Powell rozpoczął karierę na wysokim szczeblu. Również pod tym względem George W. Bush jest jego następcą.

Niestety - nadal jest miejsce dla dyletanckich, kompletnie nieprofesjonalnych wydawców. Douglas Brinkley, któremu nieopatrznie powierzono ten cenny dokument historyczny, nie zrobił nic, czego należy się spodziewać po redaktorze takiego materiału. W każdym autentycznym dzienniku - a ten niewątpliwie taki jest - musi roić się od urwanych zdań, skrótów czy wręcz zaszyfrowanych odniesień, które należy wyjaśnić w krótkich przypisach dolnych bądź obszerniejszych notach końcowych albo po prostu uzupełnić. Pracy Brinkleya na tym polu nie można poddać szczegółowej krytyce, ponieważ - co jest rzadko spotykanym i niezwykle szkodliwym zaniedbaniem - nie dostarcza on w ogóle żadnego materiału tłumaczącego treść dzienników Reagana: wszystkie uzupełnienia w nawiasach kwadratowych są moje. Na domiar złego dzienniki są niekompletne, gdyż wiele fragmentów zostało z nich całkowicie lub częściowo usuniętych - nie po to jednak, by ukryć jakieś zbrodnie czy wykroczenia, lecz po prostu, by skrócić tekst. Działania wydawcy najlepiej opisuje jego własne wyjaśnienie: "Jako że dzienniki Reagana zajęłyby dwa lub trzy grube tomy, musiałem dokonać selekcji materiału mającego wejść do tej skróconej wersji" - jedynej obecnie dostępnej. Ktokolwiek uważa, że trzy tomy to za dużo jak na publikację dokumentu podobnej wagi, jest całkowicie pozbawiony wyczucia historii i do dzienników Ronalda Reagana nie powinien się nawet zbliżać.

Edward Luttwak

&copy; The Times Literary Supplement

przeł. Anna Topczewska

p

*Edward Luttwak, ur. 1942, amerykański ekonomista, historyk, specjalista w zakresie studiów strategicznych, obecnie konsultant Center for Strategic and International Studies w Waszyngtonie. Był pracownikiem Departamentu Obrony i Departamentu Stanu. Rozgłos przyniosła mu książka z 1976 roku dotycząca strategii obronnej imperium rzymskiego ("The Grand Strategy of the Roman Empire"). Luttwak znany jest z niekonwencjonalnych pomysłów dotyczących zagadnień międzynarodowych - wydał np. poradnik, jak dokonać zamachu stanu ("Coup d'Etat. A Practical Handbook", 1979), krytykował także strategię Zachodu w kwestii rozwiązywania konfliktów w trzecim świecie, udowadniając, że doprowadza ona do ich eskalacji. Opublikował kilkanaście książek, z których po polsku ukazał się jego "Turbokapitalizm. Zwycięzcy i przegrani światowej gospodarki" (2000). W "Europie" nr 164 z 26 maja br. opublikowaliśmy jego tekst "Peryferyjny skansen".