Młody, 27-letni lekarz, nazwijmy go Kornel, dwa lata temu skończył studia, odbył obowiązkowy 13-miesięczny staż podyplomowy, z sukcesem zdał lekarski egzamin końcowy, tzw. LEK, uprawniający do samodzielnego wykonywania zawodu. Teraz robi specjalizację z chirurgii ogólnej w szpitalu znajdującym się w niewielkim, nieakademickim mieście. Jest zatrudniony na pół etatu, bo szpitala nie stać, żeby dać mu cały. Więc drugą połowę godzin potrzebnych do zrobienia specjalizacji odbywa na zasadzie wolontariatu. Co oznacza, że mu nie płacą.
Kornel jest przykładem częstej wśród młodych adeptów tego zawodu postawy: pragmatyzmu wynikającego z zawiedzionych marzeń. Chciał zostać urologiem, ale żeby zapewnić sobie miejsce szkoleniowe, musiałby zdać LEK na 94 proc. (tyle ma co roku najlepszy, średnio rzecz biorąc), a tak się nie stało. Ale gdyby nawet zdał egzamin na najwyższym poziomie, wcale nie gwarantowałoby to jeszcze, że znajdzie się dla niego miejsce szkoleniowe. Ani że z sukcesem zakończy specjalizację. Opowiada, że w mieście, skąd pochodzi, żeby zostać lekarzem tej profesji, trzeba mieć na nazwisko Iksiński – ten klan opanował miejscową urologię, jego przedstawiciele są prominentnymi specjalistami, od których zależy to, czy będziesz mógł się szkolić. Stwierdził więc, że chirurgia ogólna jest najbezpieczniejsza – wszędzie brakuje lekarzy tej specjalizacji, więc będzie miał pewną robotę. Poza tym lubi operować, a ma to szczęście, że jego szef dopuszcza go do stołu, więc może się rozwijać. No i w niewielkim szpitalu nie ma tej rywalizacji, kopania się po kostkach. Więc w sumie nie jest najgorzej, choć chodzi zmęczony, niewyspany, bo żeby dorobić do połowy etatu, musi brać dyżury. Ale nie jest źle. – Nie jestem konkurencją dla szefa. Nie zagrażam jego pozycji, nie ma niebezpieczeństwa, że za parę lat założę prywatną praktykę i odbiorę mu przynoszących banknoty pacjentów – zauważa. I dodaje, że w gruncie rzeczy jest zadowolony, że z tej urologii nic nie wyszło.
– Rezydentury miały być lekiem na nepotyzm w służbie zdrowia, ale tylko nasiliły to zjawisko i skomplikowały młodym medykom życie – uważa Kornel. Teoretycznie jest tak, że osoby, które z najlepszymi wynikami zdadzą egzamin, mogą wybrać sobie specjalizację i miejsce, gdzie ją będą odbywały. To podwójnie atrakcyjne, bo ich wynagrodzenie płaci resort zdrowia – rezydent dostaje 2,4 tys. zł miesięcznie, więc ma zapewniony byt, a placówki, w której się uczy, nic taki darmowy pracownik nie kosztuje. Natomiast ci z gorszymi wynikami muszą sobie szukać miejsca na własną rękę. Niby sprawiedliwie – ułatwienia dla najwybitniejszych. Tyle że praktyka jest nieco inna. – Mam kolegów, którzy dostali się na rezydentury w tej specjalizacji i dziś żałują – opowiada Kornel. Chodzi o to, że byli ludźmi z ulicy, bez pleców. Więc żeby ich zniechęcić, nie dopuszcza się ich do pacjentów. Nie ma mowy o uczestniczeniu w zabiegach. Mogą wypełniać dokumenty. Jeśli przetrwają pięć lat upokorzenia, to w ostatnim, szóstym roku specjalizacji będą mogli stanąć przy stole, żeby wyrobić normę, ale tak naprawdę będą tylko asystować, bo nie pozwoli im się robić zabiegów samodzielnie. Więc pewnie zrezygnują, wyjadą do któregoś z krajów Unii Europejskiej, gdzie umożliwia się im szybką ścieżkę nauki i kariery w bardziej cywilizowanych warunkach, za lepsze pieniądze i przy większym prestiżu. Choćby do Niemiec, na Wyspy czy do Skandynawii. A my w Polsce wciąż będziemy deliberowali, dlaczego jest tak mało specjalistów, dlaczego lekarze są sfrustrowani, czemu pewne rodzinne klany opanowały w pewnych miastach całe specjalizacje, zagarnęły dla siebie kliniki, rządzą na uczelniach.
Kiedy pytam rozmówców o nazwiska i miejsca, każdy z nich jednym tchem wymienia całą listę. To taka medyczna tajemnica poliszynela, o której jednak nie wolno głośno mówić, żeby nie narazić się na ostracyzm. Zresztą nieraz o podobnych praktykach donosiły media. Chodzi o to, aby pewne rzeczy zmienić – z pożytkiem dla samych lekarzy i nas wszystkich, pacjentów.
Specjalizacje lepsze i gorsze
Z jakiegoś powodu w naszym społeczeństwie panuje przekonanie, że lekarz to nie tyle zawód, co misja. Powołanie. Że powinien leczyć wszystkich, 24 godziny na dobę, a najlepiej za darmo. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę z niedoboru podaży nad popytem, więc w razie zdrowotnej katastrofy nie wahamy się używać znajomości, koperty i innych sposobów, aby zapewnić sobie pomoc. Jeśli jednak spróbować spojrzeć na stan lekarski bez emocji, okaże się, że to zawód jak każdy inny. Trzeba zainwestować w odpowiednie wykształcenie, zdobyć praktykę, znaleźć miejsce, gdzie będzie można go wykonywać. Dla osobistej satysfakcji, oczywiście. Dla dobra chorych – naturalnie. Ale także dla pieniędzy, z których będzie można utrzymać na znośnym poziomie siebie i rodzinę.
Nie jest łatwo zostać lekarzem. Trzeba odbyć sześcioletnie studia, 13-miesięczny staż (w nowym programie został zlikwidowany), pozdawać masę egzaminów. Aby znaleźć dobrą pracę, należy też zrobić specjalizację trwającą od czterech do sześciu lat. A najlepiej dobrą specjalizację, gwarantującą w miarę spokojną i nieźle płatną, pozwalającą na otwarcie prywatnej praktyki, robotę. Jedną z takich jest urologia, o której mówił Kornel: krótkie, proste zabiegi, można szybko pomóc pacjentom, wśród których są głównie mężczyźni w pewnym wieku, gotowi ozłocić lekarza, który ulży ich problemom z prostatą i potencją. Specjalistów z tej działki jest niewielu, mogą wybierać miejsce pracy i dyktować warunki płacowe. Mogą prowadzić prywatną praktykę. Podobnie jest z okulistyką, ale też dermatologią, radiologią, kardiologią – to obiekty pożądania młodych adeptów. Dla większości zamknięte, bo grono specjalistów jest wąskie i aby do niego wejść, trzeba mieć albo mnóstwo szczęścia, albo plecy. A najlepiej jedno i drugie. Teoretycznie na wybór specjalizacji mogą sobie pozwolić najlepsi, którzy zdobyli najwięcej punktów z LEK-u. Reszta może próbować się jakoś wbić, ale w przypadku takich specjalizacji, gdzie do szkolenia oprócz biurka potrzebne jest jeszcze jakieś zaplecze, jest to szczególnie ciężkie.
Zastrzeżenia co do sposobu, w jaki zdobywa się specjalizację, są powszechne. W badaniu „Możliwości i bariery rozwoju zawodowego lekarzy i lekarzy dentystów” (ankieta wykorzystana w badaniu została przygotowana przez Instytut Filozofii i Socjologii PAN oraz Ośrodek Studiów, Analiz i Informacji NIL; badanie wykonano na próbie losowej 837 lekarzy w latach 2011–2012) zapytani o warunki uzyskania specjalizacji w Polsce ankietowani w ponad 49 proc. określili je jako złe i bardzo złe, neutralnych było 31,6 respondentów. Jako główną barierę w kształceniu podali zbyt małą liczbę miejsc do odbywania specjalizacji – tak twierdzi 92 proc.
Jest jeszcze jeden problem. Jak zauważa dr Michał Feldman, 36-letni psychiatra, założyciel branżowego portalu samopomocy lekarskiej Konsylium24, w Polsce nie ma planu kształcenia lekarskich kadr. Nie wiadomo, ile będzie w danym rozdaniu rezydentur miejsc (a takie sesje są dwa razy w roku) na poszczególne specjalizacje w województwach. Za każdym razem jest totolotek, niespodzianka. Weźmy taką psychiatrię: zwykle w woj. mazowieckim było po cztery, pięć miejsc, a teraz nagle 55. Podobnie jest z innymi zawodami lekarskimi – liczby wyglądają na wzięte z kapelusza, żeby nie powiedzieć brzydziej. Znów teoretycznie zapotrzebowanie na rezydentury zgłaszają konsultanci wojewódzcy z danej specjalności, ale trudno uwierzyć, że w ciągu zaledwie pół roku zapotrzebowanie wzrosło aż dziesięciokrotnie. Są na ten temat teorie spiskowe, z których jedna mówi, że liczbę miejsc się zwiększa w zależności od potrzeby: jeśli wiadomo, że trzeba będzie przyjąć kilkoro lekarskich dzieci, zwiększa się pulę tak, żeby dostali się wszyscy, którzy powinni. Ale mniejsza o to. Prawda jest taka, że po pierwsze, jak zauważa dr Feldman, wojewódzcy konsultanci nie mają pojęcia o potrzebach kadrowych. Bo jak mają mieć, kiedy w gruncie rzeczy nie wiadomo nawet, ilu jest w Polsce praktykujących lekarzy i w jakich specjalnościach. Wyliczenia są różne, wahają się, w zależności od źródła, od 100 do 180 tys. A to powinno być dokładnie policzone – ilu, w jakim wieku, jakie będą potrzeby kadrowe na przestrzeni kolejnych lat. Tak, aby studenci początkowych lat medycyny mogli sobie zaplanować ścieżkę kariery: kiedy będę kończyć studia, największe potrzeby będą w tej i w tej działce, więc już teraz będę się kierunkował w tej właśnie dziedzinie. A tak nie są w stanie podjąć racjonalnej decyzji. Jeśli nie są umocowani w środowisku i nie mogą liczyć na pomoc, muszą grać na chybił-trafił. Jeśli chybią, bo akurat za mało miejsc w danym rozdaniu przypadło na ich wymarzoną specjalizację, muszą brać, co jest, choć np. przez kilka lat działali w jakimś kole naukowym, przygotowując się pod konkretną dyscyplinę. A jeśli już raz się wybrało kierunek specjalizacji, nie można go zmienić. Nawet jeśli w jej trakcie okazało się, że to nie jest to, co człowiek chciałby i może robić. Bo np. nie ma kondycji, aby stać godzinami przy stole operacyjnym. Albo nie radzi sobie emocjonalnie z umieraniem pacjentów na oddziale onkologicznym.
To niesprawiedliwe i niemądre, gdyż – jak zauważa Feldman – marnotrawi się w ten sposób zapał i potencjał ludzki. – Jeśli komuś pozwolimy robić to, o czym marzył, co go interesuje i kręci, będzie pracował na 150 proc. A tak może się zdarzyć, że będzie jedynie odwalał pańszczyznę – tłumaczy.
Kolejny problem jest taki, że wybierając specjalizację, trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Można bowiem wybrać tylko jedną dyscyplinę w jednym województwie. Jak się nie dostaniesz – trudno. Pół roku stracone. Dlatego wybierając specjalizację, adepci zawodu kierują się względami pozamerytorycznymi, stosują politykę mniejszego zła, żeby załapać się gdziekolwiek. W wielu krajach można wskazać więcej niż jedną specjalizację, w dodatku miejsca są przydzielane w trybie ogólnokrajowym. W takiej Hiszpanii np. zdaje się niezwykle trudny egzamin, odpowiednik naszego LEK-u, przy czym najlepsi wybierają sobie nie tylko specjalizacje, ale i miejsca, w których chcieliby się uczyć. Załóżmy, że najlepszy student wybrał sobie jako miejsce odbywania specjalizacji okulistycznej klinikę w Barcelonie. Jeśli było tam tylko jedno miejsce, kolejny z listy musi szukać gdzie indziej, aż do wyczerpania puli. Efekt: medycy są bardziej zadowoleni, bo będą się kształcić w tym, w czym chcą (nawet jeśli w mniejszym ośrodku), a pacjenci lepiej zaopatrzeni. Unika się bowiem sytuacji, która ma miejsce u nas: w dużych ośrodkach uniwersyteckich, gdzie są renomowane kliniki, w których ordynują głośne nazwiska, jest nadpodaż rezydentów, którzy potem – naturalną koleją rzeczy – zostają w mieście, gdzie przez te parę lat zdobywania szlifów zawodowych zdążyli zapuścić korzenie. A na tzw. prowincji specjalistyczna bieda. – To marnowanie potencjału ludzkiego – przyznaje Grzegorz Napiórkowski, ginekolog, szef stowarzyszenia Młody Lekarz. I podaje przykład: z grupy osób, które w ostatnich pięciu latach zdały państwowy egzamin specjalizacyjny (PES) na terenie woj. mazowieckiego, 85 proc. zostało w Warszawie. – Mniejsze ośrodki mają kłopot z pozyskiwaniem specjalistów – ocenia. Także jego zdaniem powinno się przydzielać miejsca szkoleniowe nie na województwo, ale na kraj. I na konkretne placówki medyczne. Teraz jest bowiem tak, jak przyznają osoby, które dopiero robią specjalizację, że młodzi medycy wolą w trybie wolontariackim robić specjalizację w stolicy czy w Krakowie niż w którymś z mniejszych ośrodków. A że jeszcze muszą pracować, żeby się utrzymać, nie mają czasu na to, żeby się doskonalić. Najbardziej przedsiębiorczy, ale bez zaplecza, uciekają.
Napiórkowski jest zdania, że można by skrócić czas trwania specjalizacji, ale za to lepiej go wykorzystać. Kiedy on się szkolił na ginekologa, zajęło mu to sześć i pół roku (teraz ta specjalizacja trwa pięć lat). Wyjeżdżał w trakcie szkolenia do Madrytu, do jednej z najlepszych tam klinik (co roku przyjmuje ośmiu adeptów zawodu). I obserwował: jak się młodych lekarzy włącza do działania, jak powierza obowiązki, żeby mogli się uczyć praktycznie. Mają na specjalizacji przez trzy lata kursy laparoskopowe, uczestniczą w zabiegach. Wszystko precyzyjnie zaplanowane, wypełniające cały czas, nie do pomyślenia jest, żeby jeszcze gdzieś na boku dorabiać.
Tymczasem u nas, opowiada Filip Dąbrowski, przewodniczący Komisji ds. Młodych Lekarzy przy Naczelnej Radzie Lekarskiej, jako że w placówkach służby zdrowia brakuje rąk do pracy, młodzi są wysyłani, żeby dyżurowali na SOR-ach, często niezgodnie z wybraną specjalizacją. On sam robi ją z ginekologii, w trybie wolontariackim. Ma wprawdzie stypendium doktoranckie, 1700 zł (z czego wynajęcie kawalerki w Warszawie kosztuje go 1100 zł), ale za leczenie pacjentów na oddziale nie dostaje pieniędzy. Chyba że bierze dyżury – cztery razy w miesiącu. W niektórych szpitalach klinicznych płacą 400 zł za jeden, czyli w przeliczeniu na stawkę godzinową to 12 zł. Mniej niż w call center.
Niekochani rodzinni
Robiąc ankietę wśród studentów medycyny, ale też analizując zainteresowanie, jakim się cieszyły poszczególne specjalizacje na przestrzeni ostatnich kilku lat, zauważyć można jeszcze jedną, niepokojącą tendencję. Mało kto chce – tak sam z siebie – startować na specjalizację medycyna rodzinna. Bodaj najważniejszą, jeśli postrzegać system opieki zdrowotnej jako całość. – Nepotyzm? W medycynie rodzinnej to słowo nie istnieje. Jeśli ktoś chciałby odziedziczyć praktykę po ojcu czy matce, będzie to określane raczej jako heroizm, altruizm, poświęcenie się służbie publicznej – ironizuje dr Jacek Krajewski, lekarz rodzinny, prezes Federacji Porozumienie Zielonogórskie. Nie dziwi się młodym lekarzom, że nie garną się do tej specjalizacji – ciężka, niewdzięczna, ciesząca się małym prestiżem, kiepsko wynagradzana. A jednak to właśnie dzięki niej system opieki zdrowotnej w Polsce jakoś jeszcze funkcjonuje. – Podstawowa opieka zdrowotna to podstawa, jeśli jest oparta na praktyce lekarza rodzinnego, będącego wybitnym specjalistą od populacji, którą się opiekuje, może być bardzo wydajna – zapewnia dr Krajewski. Lekarze rodzinni powinni obsługiwać 80 proc. przypadków, leczyć, a nie być udręczonymi chomikami w klatce, zawalonymi robotą i biurokracją, których rola sprowadza się do wypisywania skierowań do innych specjalistów i produkowaniu recept na antybiotyki. Byle prędzej, byle przyjąć wszystkich.
Aby tak się stało, żeby chorzy nie czekali w kolejkach po jakąkolwiek poradę, trzeba zwiększyć kadry lekarskie, zwłaszcza te w specjalizacji medycyny rodzinnej. Bo niezależnie od tego, którą daną dotyczącą lekarzy praktykujących w kraju wziąć, wniosek pozostaje jeden: jest ich za mało. Jesteśmy na pudle, tyle że od końca, w statystykach OECD dotyczących liczby pacjentów przypadających na jednego lekarza. U nas przypada ich 2,2 na tysiąc mieszkańców, podczas gdy średnia to czterech specjalistów, choć są kraje, gdzie jest ich sześciu. W dodatku nasi lekarze są starzy. Średnia wieku lekarza rodzinnego to ponad 50 lat, a są miejsca, jak np. Lubuskie, gdzie wynosi 58 lat. Gdyby nie emeryci po 70., wciąż czynni zawodowo, nie byłoby komu przyjmować pacjentów. – Mamy wielką lukę pokoleniową w gronie specjalistów pomiędzy 40. a 50. rokiem życia. Niemal ich nie ma, ci, co byli, wyjechali – wzdycha Jacek Krajewski. Aby nie dopuścić do katastrofy, należy jego zdaniem natychmiast zwiększyć nabór na medycynę – zanim z edukacyjnej maszyny wyjdzie lekarz gotowy do pomocy chorym, minie przynajmniej 10 lat. Więc zanim to się stanie, można by zredukować braki, motywując lekarzy, którzy wprawdzie mają już jakieś specjalizacje i posady, ale nie spełniają się zawodowo, do zrobienia studiów podyplomowych w zakresie medycyny rodzinnej. – Jest ich wielu, zwłaszcza w dużych ośrodkach, to dojrzałe osoby w okolicach 50. roku życia, które mogłyby jeszcze coś dać z siebie. Ale żeby tak było, należy je odpowiednio zmotywować – finansowo. Bez nakładów nie obejdzie się także, jeśli chcemy skłonić młodych do zajęcia się tą dyscypliną. Żeby wyrażenie „lekarz rodzinny” odzyskało swój urok i prestiż, a nie w powszechnym znaczeniu kojarzyło się z „konowałem”.
Same piątki to za mało
Z Jackiem Krajewskim zgadza się dr Grzegorz Religa, kardiochirurg (co nie bez znaczenia dla tej opowieści, syn słynnego profesora Zbigniewa Religi). – Lekarze rodzinni to powinna być podstawa systemu ochrony zdrowia – mówi. Marzy mu się, aby – kiedy wypuszcza pacjenta do domu, po jakiejś skomplikowanej kardiochirurgicznej operacji – móc napisać list do jego lekarza rodzinnego. Opisać w nim stan pacjenta, przebyty zabieg, zalecenia na przyszłość. Ze świadomością, że ten pacjent zostanie objęty należytą opieką, a jeśli wróci do niego, to tylko w przypadku jakiegoś ostrego kryzysu. To jednak dziś niemożliwe, bo tych rodzinnych jest za mało, są przywaleni wielką liczbą pacjentów i papierami. Dlatego system jest niewydolny; żeby go poprawić, należałoby zwiększyć kadry i udoskonalić sposób szkolenia lekarskiego narybku, w którym nepotyzm jest tak naprawdę najmniejszym problemem.
Grzegorza Religi droga do zawodu lekarskiego, paradoksalnie, nie była usłana różami – kiedy za pierwszym razem nie dostał się na studia, ucząc się do następnego egzaminu, pracował jako salowy, mył podłogi w szpitalu. Potem zamiast kardiochirurgii wybrał jako specjalizację chirurgię ogólną. Nie chciał pracować z ojcem, żeby go nie porównywano do niego, nie szeptano, że coś staremu zawdzięcza. Dopiero po pewnym czasie zrozumiał, że to zawracanie głowy, bo ludzie zawsze będą plotkować, i poszedł się uczyć, jak naprawiać serca. Wtedy nie było czegoś takiego jak rezydentury, trzeba było kombinować, jak się utrzymać z pracy samemu. On, mówi, miał kupę szczęścia, bo w szpitalu, w którym przechodził szkolenie, to właśnie jego przyjęto na miejsce odchodzącego na emeryturę starszego kolegi. Nie ma wątpliwości, że dzieciom z rodzin lekarskich jest łatwiej. Nie chodzi nawet o znajomości, choć te także się przydają. Ale też o zrozumienie, czym jest ten zawód. Że nie ma godzin pracy od–do, że często nie wychodzi się z oddziału przez parę dni. Już jako dojrzały fachowiec prowadził kilku rezydentów i wie jedno: same piątki na świadectwie, LEK zdany nawet na 100 proc. to nie wszystko. To jeszcze nie gwarancja, że ktoś będzie dobrym lekarzem. Wiedza jest ważna, ale ona stanowi tylko pewną podstawę. A powinno się także oceniać inne kompetencje i predyspozycje – analityczne, manualne niezbędne w pewnych specjalizacjach, a także moralne. Więc potrzebne by było jeszcze jakieś sito, które odsiewałoby tych, którzy wykuli, trafili na jakąś specjalizację, choć są zupełnie nietrafieni.
Świadomi pakują walizki
Nie jest oczywiście tak, że specjalizacje są zapchane tłumem pieczeniarzy marzących tylko o tym, żeby zarobić i się nie narobić, żeby jadąc na plecach jakiegoś krewnego królika, dojść do prywatnej praktyki i zbijać majątek. Jak podkreśla dr Jarosław Pinkas (specjalista w zakresie chirurgii, medycyny rodzinnej i zdrowia publicznego, był wiceministrem zdrowia za czasów szefowania temu resortowi przez Zbigniewa Religę i jego najbliższym współpracownikiem), mamy świetnych, zdeterminowanych, dobrze wyedukowanych młodych lekarzy. Tyle że bardzo świadomych – tego, co mogliby i chcieli w życiu robić, zwłaszcza że w swoje wykształcenie włożyli wiele wysiłku. Nie godzą się już na pewne rzeczy: na feudalizm w miejscu pracy, głodowe zarobki, wykorzystywanie. Część z nich decyduje o robieniu specjalizacji za granicą. Część robi ją w kraju, a zaraz potem wyjeżdża. W środowisku lekarskim dużą popularnością cieszy się firma Paragona pośrednicząca w znajdowaniu pracowników branży medycznej do krajów skandynawskich. Zarobki na poziomie 30 tys. zł, bezpieczeństwo socjalne, wakacje cztery razy do roku w ciepłych krajach. Jeśli porównać to z pracą w kraju, gdzie aby godnie bytować, trzeba robić na trzy etaty (polski lekarz udziela rocznie średnio 3,7 tys. porad) – trudno się dziwić, że – ku zrozumiałemu oburzeniu społeczeństwa, które składa się na ich wykształcenie – emigrację zakładają już na początku swojej drogi.
Marcin Wojciechowski (trzecie pokolenie lekarzy w rodzinie, katowiczanin) dostał się na specjalizację z hematologii w Warszawie. Medycyną nasiąkał od małego, kocha ją jako naukę i sposób na życie. Ale też bardzo sobie ceni możliwości, jakie ze sobą niesie. – Można iść w pracę naukową albo być konsultantem w firmie farmaceutycznej. Jeśli się chce leczyć – można to robić na całym świecie. W Warszawie, Kielcach albo w Dubaju. Ludzie wszędzie są tacy sami – opowiada. Hematologia mu odpowiada, bo to perspektywiczna dziedzina, niosąca ze sobą możliwości rozwoju. – Ludzkość za cel obrała sobie poskromienie chorób nowotworowych, na to idą największe nakłady – wyjaśnia. Ma jeszcze czas, aby zdecydować, gdzie będzie pracował.
Oskar Bożek, także po Śląskim Uniwersytecie Medycznym, dopiero zaczął staż, ale już zdał LEK, więc może wykonywać zawód pod nadzorem mentora. Zresztą do egzaminu będzie jeszcze podchodził, żeby poprawić wynik, ma na to szansę dwa razy. Jego marzeniem jest specjalizacja w radiologii, w jakiejś porządnej klinice, oczywiście w ośrodku akademickim, bo jak się uczyć, to od najlepszych. I z dużego ośrodka jest lepszy start w karierę. On jest dobrej myśli, ma zamiar ciężko pracować i zdobyć rezydenturę. Głęboko wierzy, że choć zdarzają się różne patologie, dla najlepszych bez pleców znajdzie się miejsce. A postanowił, że będzie walczył, aby zasłużyć na rezydenturę.
Młodzi lekarze zdają sobie sprawę z pewnych ograniczeń związanych z pracą na obczyźnie. Wszędzie najbardziej atrakcyjne kąski zarezerwowane są dla swoich. Przybysze dostają to, czego inni nie chcą robić. W Niemczech jest dużo wakatów, bo tamtejsi lekarze wyjeżdżają do Szwecji, ale prestiżowe posady, jak chociażby neurochirurgia, będą raczej dla przyjezdnych zamknięte. Z kolei w jednej z francuskich klinik ortopedycznych, którą odwiedził Marcin Wojciechowski, szkolą tylko cudzoziemców – bo ci zwykle wyjeżdżają i nie robią miejscowej kadrze konkurencji. Natomiast w Wielkiej Brytanii i w USA jest dużo miejsca dla ginekologów – w tej dziedzinie jest najwięcej pozwów sądowych, więc niech cudzoziemcy się stresują. Najważniejsze jednak, że jest w czym wybierać.
Doktor Jarosław Pinkas nie ma wątpliwości, że to, co się dzieje, to drenaż mózgów. Mamy dobrze wykształconych medyków, więc inne kraje nam ich podbierają. Musimy się przed tym bronić, ale sposobem na to nie mogą być nakazy pracy, tylko przemyślana polityka kadrowa. Przede wszystkim należy zwiększyć nabór na studia medyczne, bo miejsc na uczelniach jest zdecydowanie za mało. Otwieranie kierunków lekarskich na prywatnych uczelniach już się rozpoczęło, drogę przetarła krakowska Akademia im. Frycza Modrzewskiego, kolejne już się szykują. To nieuchronne, jeśli nie chcemy obudzić się na medycznej pustyni. Kolejna sprawa to kształcenie specjalizacyjne – trzeba je wreszcie dobrze zaplanować, według potrzeb, a nie widzimisię. No i sprawić, żeby ci, którzy wyjechali za lekarskim chlebem, chcieli wrócić. To trudne, ale możliwe. Kwestia priorytetów, organizacji i nakładów finansowych.
Teraz oczy lekarskiego świata – tego starego i tego dopiero wchodzącego w zawód – zwrócone są w stronę nowego szefa resortu, Konstantego Radziwiłła. Ma duży kredyt zaufania, bo lekarz, bo się zna, bo udowodnił, że potrafi działać. Teraz ma szansę, aby udowodnić swoją skuteczność i dar przekonywania. I czas pokaże, czy będzie człowiekiem, który zrobi coś dla poprawy systemu służby zdrowia, czy też będzie tylko kolejnym urzędnikiem, który da politykom wejść sobie na głowę.