Dziś mało kto szuka informacji na półkach z książkami. Roczniki, słowniki, encyklopedie, mapy, atlasy czy przewodniki, które jeszcze do niedawna zaspokajały ciekawość każdej szanującej się rodziny, poszły na przemiał. Teraz wystarczy uchylić klapę laptopa, połączyć się z centralą, wpisać w wąskim pasku wyszukiwarki pożądaną frazę, zatwierdzić kliknięciem swoją prośbę i czekać na odpowiedź, która nadejdzie w ciągu kilku sekund. Szybko przywykliśmy do tej wygody, skoro wiedza powszechna została zdeponowana w jednym miejscu. Informacja z wyszukiwarki nic nie kosztuje i jest na zawołanie. Dostajemy to, co nam potrzebne – streszczony, objaśniony, a na dodatek skomentowany przez innych użytkowników fragment rzeczywistości, który nas interesował.
Czego na ogół szukamy w internecie? Nie ma zadowalającej odpowiedzi na to pytanie, bo nasze potrzeby są silnie zindywidualizowane. Uogólniając: zazwyczaj rozrywki albo informacji. Z przeprowadzonych pięć lat temu przez Ipsos Global Public Affairs badań na prawie 20-tysięcznej próbie internautów z 24 krajów świata wynikało, że większość pisze do Google’a, aby pomógł im przefiltrować sieć pod kątem hobby i zainteresowań (57 proc.). Duża część korzystających z tego typu podpowiedzi szuka w internecie muzyki (43 proc.), a reszta precyzyjnie określa, jakiego filmu jeszcze nie obejrzała (34 proc.). W 2015 r. motywacje Polaków do korzystania z zasobów sieci wzięła pod lupę firma Mediarun i wyszło jej, że aż 73 proc. respondentów uważa internet za miejsce zaspokajające ich informacyjne potrzeby.
Ale ponad połowa (51 proc.) przyznała bez ogródek, że w gąszczu treści zwyczajnie się gubi i traci rozeznanie. Zupełnie nie wie, co kryje się pod tą lawiną prawd i porad; co jest ważne, a co mało istotne; co wartościowe, a co wyssane z palca. Czytamy opinie i zachodzimy w głowę, komu wierzyć. Kto ma rację? Kogo posłuchać? Jak to sprawdzić? Czy dziś w epoce kamienowania autorytetów można się odwołać do jakiegoś głosu rozsądku? Zostają tylko infobrokerzy.
Reklama