Dla znakomitego socjologa Franka Furediego wszystko to są objawy dominującej obecnie na Zachodzie "kultury strachu". Dostrzega ona różnego rodzaju zagrożenia - zwykle jednak nie tam, gdzie są one najbardziej realne. Pesymizm stał się dziś modny, a podążanie za modą zwykle jest raczej bezmyślne. Dzisiejsi pesymiści nie dostrzegają, że prawdziwe zagrożenie tkwi w nich samych. Pesymizm w jego współczesnym wydaniu - twierdzi Furedi - nie jest żadnym aktem odwagi. Stanowi raczej świadectwo kryzysu naszej tożsamości. Odzwierciedla fakt, że współczesna kultura Zachodu ma niewiele do zaoferowania w sferze wartości i ideałów. Jeśli coś nas kiedyś zniszczy, to nie ekologiczna katastrofa, ale nasza własna bezmyślność, niechęć do dyskutowania o tym, kim jesteśmy i dokąd powinniśmy zmierzać.

Reklama

p

Frank Furedi

Krytyka zachodniego pesymizmu

W świecie Zachodu panuje dziś pesymizm. Kręgi polityczne, akademickie i medialne nie wierzą w korzyści ze wzrostu gospodarczego i możliwość postępu społecznego. Z wielkim niepokojem patrzą też w przyszłość.

Reklama

Zwłaszcza Europę dotknęło silne poczucie schyłkowości. Jak wiadomo, fale politycznego pesymizmu kontynent ten przeżywał już wcześniej. Na przykład w latach 20. i 30. ubiegłego wieku, kiedy tematem rozmów na salonach był "Zmierzch Zachodu" Oswalda Spenglera, pojęcie "cywilizacji zachodniej" często występowało obok takich słów jak "koniec", "upadek", "śmierć" i "rozkład". Tytuł najnowszej książki Waltera Laqueura "The Last Days of Europe: Epitaph For An Old Continent" (Ostatnie dni Europy: epitafium dla Starego Kontynentu) wskazuje, że motyw upadku Europy powraca do debaty publicznej. W Wielkiej Brytanii toczy się obecnie zawzięta dyskusja o tym, czy konstytucję Unii Europejskiej należy zatwierdzić w referendum. Rozpowszechniona jest obawa, że jeśli Wielka Brytania zbyt mocno postawi na integrację z UE, może niechcący wejść na drogę upadku. Polityczni pesymiści przedstawiają się jako odważni posłańcy bogów gotowi powiedzieć to, o czym inni boją się nawet pomyśleć. W rzeczywistości zwolennicy pesymistycznych poglądów na przyszłość mają zwyczaj obwiniać innych za ułomności własnego modelu życia. Nie ma w tym nic odważnego.

Spengler przypisywał dostrzegany przez siebie schyłek Zachodu wzrostowi znaczenia warstw niewykształconych. Szerokie masy darzył najwyższą pogardą.

Reklama

We współczesnej Europie pesymiści najczęściej wskazują palcem na masowy napływ imigrantów, którzy podobno stwarzają śmiertelne zagrożenie dla europejskiego modelu życia. Obwinianie imigrantów o "dążenie do zdominowania" czy "podmywanie fundamentów" tradycyjnej kultury europejskiej jest szukaniem zewnętrznych przyczyn obecnej choroby Europy. Zamiast stawiać trudne pytania dotyczące współodpowiedzialności europejskich elit za utratę kierunku przez ich społeczeństwa, wielu krytyków krótkowzrocznie skupia się na zachowaniu i obyczajach nieeuropejskiego imigranta.

Zrzucanie winy na imigrantów nasiliło się po wydarzeniach 11 września: obawy związane z masową imigracją teraz obracają się prawie wyłącznie wokół obyczajów i religii przybyszów, zwłaszcza tych ze świata muzułmańskiego. Wielu ludzi ostrzega dzisiaj przed perspektywą reislamizacji Europy.

Maltuzjanizm XXI wieku

Zatroskanie Europy "inwazją imigrantów" obrazuje wielki wpływ maltuzjanizmu na myśl pierwszej dekady XXI wieku. W europejskiej wyobraźni kulturowej nastąpiło w ostatnich latach przesunięcie od świadomości politycznej do nowej świadomości naturalnych ograniczeń. Naturalne cykle, klimat i biologię traktuje się dzisiaj jako główne wyznaczniki ludzkich losów. Niektórzy twierdzą, że skutecznie chronić środowisko naturalne będziemy mogli tylko wtedy, gdy nastąpi znaczny spadek liczby ludzi zamieszkujących naszą planetę. Inni przyjmują odmienny pogląd: martwią się o spadający przyrost naturalny w ich społeczeństwach. Wielu myślicieli i komentatorów niepokoi to, że rdzenni mieszkańcy Europy nie zakładają rodzin wielodzietnych bądź w ogóle nie chcą mieć dzieci, w związku z czym postuluje się redukcję liczby "nieodpowiednich ludzi", którzy rodzą się w Europie lub do niej przybywają.

Większość tych nowych maltuzjanistów omawia bieżące problemy w sposób uproszczony i świadczący o politycznym analfabetyzmie. Do ciekawych wyjątków zalicza się socjolog niemiecki Gunnar Heinsohn. On również posługuje się maltuzjańskim schematem, ale przynajmniej proponuje elokwentną i przemyślaną diagnozę obecnych bolączek Europy opartą na determinizmie demograficznym. Podobnie jak Malthusowi nie chodzi mu tylko o niepokojąco wysoką stopę rozrodczości wśród "nieodpowiednich ludzi". Swoje zatroskanie o nadmierny przyrost populacji Malthus łączył ze sprzeciwem wobec ówczesnej polityki pomocy społecznej dla ubogich. Z kolei Heinsohn jest zagorzałym przeciwnikiem pomocy zagranicznej dla krajów Trzeciego Świata.

Uważa on, że udzielanie przez Zachód pomocy krajom nierozwiniętym jest błędem, ponieważ sprawia, że szerokie rzesze młodych ludzi, którzy bez tej pomocy by nie przeżyli, wegetują na socjalnym i charytatywnym garnuszku, co rodzi w nich frustrację i gniew. Część z nich ucieka się do przemocy, chcąc zdobyć władzę i status społeczny - twierdzi Heinsohn. Wiele zaburzeń we współczesnym świecie - wojen domowych, rewolucji czy zamachów stanu - jest dziełem tych młodych gniewnych. Heinsohn konkluduje, że podejmowane przez Zachód próby uporania się z niepokojami w Trzecim Świecie przez udzielanie pomocy żywnościowej i tworzenie miejsc pracy przypuszczalnie przyniosą paradoksalny skutek w postaci nasilenia fali przemocy wśród najuboższej części ludności świata.

Heinsohn nie ogranicza się jednak do przedstawienia fatalistycznego maltuzjańskiego obrazu świata. Dostrzega gigantyczny "przerost młodej grupy wiekowej" w wielu krajach muzułmańskich, który jego zdaniem jest potencjalnie bardzo niebezpieczny. Heinsohn wiąże wysoką stopę rozrodczości z procesem "demograficznego wyścigu zbrojeń". Łączenie dzietności z językiem wojny ma długą historię. W XIX i XX wieku wielu autorów podejmowało kwestię "rywalizacji płodnościowej": różnic wskaźnika przyrostu naturalnego między społeczeństwami zachodnimi i innymi. Podobnie jak wiele innych form rywalizacji - ekonomicznej, politycznej, wojskowej - koncepcja ta wiązała się z kwestiami relatywnej siły poszczególnych regionów świata.

Osoby podnoszące problem przemocy, która może być skutkiem "demograficznych zbrojeń", martwią się o przyszłość nie tylko Bliskiego Wschodu i innych obszarów świata muzułmańskiego. Głównym przedmiotem ich zatroskania jest demograficzna kapitulacja Europy. Wskaźniki rozrodczości w krajach europejskich zeszły lub schodzą poniżej poziomu odtworzeniowego. Proces ten jest postrzegany jako początek schyłku i rozkładu Europy. Europa, wyludniający się i starzejący kontynent, zawali się pod ciężarem sił napływowych. Zwycięstwo Prus nad Francją w 1871 roku powszechnie przypisywano zerowemu przyrostowi naturalnemu we Francji. Dzisiaj procesy te są postrzegane jako zaproszenie dla płodniejszych ludów, by tutaj przyjeżdżały i przejmowały władzę nad naszymi społeczeństwami. W zgodzie z dzisiejszą świadomością naturalnych ograniczeń kryzys europejski omawia się w kategoriach naturalistyczno-demograficznych, nie zaś jako problem polityczny, skutkiem czego proponowane rozwiązania również są naturalistyczne: czy będzie to żądanie wprowadzenia kontroli urodzeń wśród "nieodpowiednich" ludzi, czy też uświadomienia "odpowiednim" ludziom korzyści wynikających z posiadania wielu dzieci.

Dlaczego znaczące przesunięcia demograficzne miałyby stanowić zagrożenie dla europejskiego modelu życia? W całych dziejach ludzkości społeczeństwa skutecznie asymilowały imigrantów z korzyścią dla obu stron. Heinsohn uważa jednak, że młodzi imigranci, którzy obecnie zamieszkują miasta Europy, raczej nie wpiszą się w ten schemat: "Nie dlatego, że Afrykańczycy czy muzułmanie są mniej inteligentni od innych, lecz dlatego, że nie przeszli procesu socjalizacji, który czyniłby ich przydatnymi dla naszych społeczeństw" - pisze. Innymi słowy, niemiecki socjolog martwi się nie tylko o liczby, ale również o nieskuteczność mechanizmów integracyjnych.

Heinsohn jest zdania, że europejski model państwa opiekuńczego zachęca imigrantów do szukania łatwego życia, zniechęca natomiast do integrowania się ze społeczeństwem i dostosowywania się do wymogów rynku pracy. Maltuzjańskiemu fatalizmowi towarzyszy zatem u Heinsohna utrata wiary w zdolność europejskich społeczeństw do rozwiązywania swoich problemów.

Czy to koniec Europy?

Czy skumulowany efekt imigracji, spadającego przyrostu naturalnego wśród Europejczyków i wysokiej dzietności wśród nowych imigrantów doprowadzi do islamizacji kontynentu? Śmiałe prognozy zawsze są ryzykowne, ale jednego możemy być pewni: niezależnie od tego, jak będzie wyglądała przyszłość Europy, raczej nie przesądzą o niej prawa demografii. Procesy demograficzne są odzwierciedleniem zmian społecznych i kulturowych. Europa nie utraciła fizjologicznej zdolności reprodukcyjnej. Nie jest z natury mniej płodna od innych kultur. Wiele społeczeństw europejskich po prostu straciło zainteresowanie rodzeniem dzieci. Niewykluczone, że te reprodukcyjne zahamowania wynikają z nastrojów niepewności i strachu przed przyszłością. Niemniej jednak o stagnacji liczby ludności Europy ani nawet o dalszym spadku przyrostu naturalnego nie musimy mówić w kategoriach apokaliptycznych. W epoce rozwiniętych technologii społeczeństwa są w mniejszym niż dawniej stopniu zależne od rozmiaru swojej populacji. Spadek liczby ludności nie musi prowadzić do utraty pozycji i wpływów.

Można przewidywać, że demograficzny trend spadkowy w Europie nawet w dłuższym okresie nie ulegnie odwróceniu. Polityka prorodzinna wywiera niewielki wpływ na zachowania europejskich obywateli. Jak sugeruje Heinsohn, skorzystają na niej przede wszystkim małżeństwa imigrantów, które chcą mieć wiele dzieci. Zamiast przejmować się negatywnymi zjawiskami demograficznymi, powinniśmy przeanalizować zdolność społeczeństw do maksymalnego wykorzystania swego potencjału twórczego i innowacyjnego.

Heinsohn słusznie podnosi problem społecznego i kulturowego dystansu między imigrantami a przyjmującymi ich społeczeństwami, ale antyintegracyjna postawa znacznego odsetka nowych społeczności imigranckich nie wynika z żadnego prawa demograficznego. Imigranci nie prowadzą "demograficznego wyścigu zbrojeń" i nie mają perspektywicznych planów przejęcia władzy nad kontynentem. Jeśli w Europie mamy dzisiaj do czynienia z jakimś problemem, to nie leży on po stronie społeczności imigranckich, lecz po stronie społeczeństw europejskich, które nie potrafią tych społeczności zasymilować. Heinsohn z pewnością ma sporo racji, gdy mówi, że europejski model państwa opiekuńczego wywiera negatywny wpływ na populację imigrancką. Obowiązujące przepisy sprawiają, że część imigrantów uznaje podjęcie pracy za nieopłacalne. Z drugiej strony ludzie, którzy przyjeżdżają do Europy w poszukiwaniu lepszego życia, raczej nie będą aktywnie unikali integracji. Realny problem nie polega na separatyzmie imigranta, lecz na dezorientacji społeczeństwa, które nie bardzo wie, z czym imigrant ma się integrować. W Londynie, Paryżu czy Berlinie jest wielu młodych ludzi, którzy z wielką chęcią przestawiliby się na inny model życia. Niestety, społeczeństwa europejskie nie potrafią zaproponować im wizji, która by ich porwała. Nic dziwnego, że niektórym imigrantom trudno jest zapałać entuzjazmem do kultury, która sama nie wie, czym jest. Nie powinno nas też szokować, że niektórzy imigranci brzydzą się modelem życia, który postrzegają jako aksjologicznie pusty.

Sprawę pogarsza dodatkowo niechęć europejskich elit politycznych i kulturalnych do podejmowania problemów, z którymi zmaga się społeczeństwo. Elity te są grupą w największym stopniu odpowiedzialną za panujące obecnie nastroje cywilizacyjnego pesymizmu. Jak bardziej szczegółowo pokazuję w mojej książce "The Politics of Fear", po raz pierwszy w epoce nowożytnej europejskim elitom politycznym brakuje wyraźnego projektu. Nie mają już poczucia misji, nie mają określonej wizji, która determinowałaby decyzje podejmowane na co dzień przez polityków. Z tego powodu wielu europejskim politykom tak trudno jest udzielić odpowiedzi na pytanie, co to znaczy być Europejczykiem. W ostatnich dekadach elity popierają projekt unijny i usiłują sklecić "tożsamość europejską", która nadałaby jakiś sens życiu publicznemu. Elitarny i technokratyczny projekt, jakim jest UE, nie zainspirował jednak społeczeństw Europy. Odrzucenie konstytucji UE przez wyborców francuskich i holenderskich uwidoczniło brak legitymacji tej zbiurokratyzowanej instytucji wśród obywateli Europy.

Obecny stan politycznej i kulturowej dezorientacji wskazuje, że życie publiczne jest pozbawione poczucia celu, wizji i sensu. Większość rządów rozwiązuje problem w ten sposób, że go ignoruje. Czytelnym wyrazem tej kunktatorskiej strategii jest sławienie zalet różnorodności. Ze stwierdzenia, że "nie jesteśmy wszyscy tacy sami", nie płyną żadne pozytywne wartości. Pojęcie "różnorodności" opisuje tylko stan faktyczny, a podnoszenie stanu faktycznego do rangi ideału oznacza, że nie głosi się żadnych prawdziwych ideałów. Konkretniej mówiąc, polityka różnorodności pozwala władzom unikać zadeklarowania, co tak naprawdę określa ich społeczeństwa. Dlatego francuska polityka asymilacji i brytyjska polityka multikulturalizmu przynoszą prawie identyczny skutek: mimo że z pozoru odmienne, obie uciekają przed postawieniem trudnej kwestii, co to znaczy być Brytyjczykiem lub Francuzem. Ani Wielka Brytania, ani Francja nie potrafią wzbudzić w młodych imigrantach entuzjazmu do swoich modeli życia. Brutalnie mówiąc, dzisiejsza Europa nie ma do zaoferowania zbyt wielu wspólnych wartości. Niechęć części imigrantów do integracji obnaża ten fakt: ci, którzy głoszą, a w każdym razie powinni głosić europejski ideał, często są małymi cesarzami paradującymi bez ubrania.

Może potrzebujemy cywilizacyjnych pesymistów w rodzaju Heinsohna, którzy wytrąciliby nas ze stanu samozadowolenia. Z drugiej strony kulturowy i polityczny pesymizm rodzi poczucie fatalizmu - a przyszły los Europy nie jest w żaden sposób zdeterminowany. Na szczęście obecne bolączki Europy nie wynikają z praw natury bądź nieodwracalnych procesów demograficznych. Europa jest wyczerpana politycznie, a nie fizycznie. Musimy tchnąć nowego ducha w życie publiczne przez dojrzałą dyskusję o tym, w jakich społeczeństwach chcemy żyć. Musimy zachęcać do autentycznego eksperymentowania politycznego i zerwać z technokratycznym nałogiem, w który wtrąciły nas unijne elity. Zacznijmy od przyznania, że cesarz naprawdę jest nagi.

© Frank Furedi

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Frank Furedi, ur. 1948, socjolog, obecnie profesor Uniwersytetu Kent. Urodził się na Węgrzech, wraz z rodzicami wyemigrował na Zachód po powstaniu 1956 roku. W latach 70. zamieszkał w Wielkiej Brytanii. Przez długi czas był związany z tamtejszą radykalną lewicą. Autor wielu prac poświęconych m.in. roli ryzyka we współczesnych społeczeństwach oraz edukacji. Opublikował m.in. "Culture of Fear" (1997), "Paranoid Parenting" (2001), "Therapy Culture" (2003), "Where Have All the Intellectuals Gone?" (2004) oraz "Politics of Fear" (2005). Wielokrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nrze 162 z 12 maja br. opublikowaliśmy jego głos w ankiecie "Nowa Partia Pracy: bilans dziesięciolecia".