"Pisałem ci, że kto mi pomoże, to odwdzięczę się, choć wiem, że nikt mi już nie wierzy, bo tyle nawywijałem w życiu i tylu skrzywdziłem, nawet i rodzina mi nie ufa. Ale teraz obiecuję, że będę słowny. Tego nie możesz mu ani nikomu powiedzieć, bo wtedy jestem załatwiony i mój plan nie powiedzie się. Tobie też wynagrodzę. Wiem, że kuria go wspiera [księdza] i chce pomóc, by dał te 150 000 złotych, których domagam się, a to rozwiąże moją sytuację. Ta kwota nie jest wygórowana tym bardziej dla tak zamożnego Kościoła w Polsce" - ten mail do znajomego napisał Marek Lisiński, do niedawna prezes fundacji Nie Lękajcie Się, pomagającej ofiarom molestowania przez duchownych.

Reklama

"GW" w poniedziałkowym wydaniu publikuje wyniki swojego śledztwa przeprowadzonego przez autorki tekstu Katarzynę Surmiak-Domańską oraz Katarzynę Włodkowską, z którego wynika, że Marek Lisiński mógł kłamać, aby wyłudzić od Kościoła pieniądze.

Jak pisze dziennik, fundacja "Nie Lękajcie Się" powstała w 2013 roku za namową Ekke Overbeeka, warszawskiego korespondenta holenderskich mediów, który w 2011 roku nakręcił film dokumentalny p.t. "Silence in the Shadow of John Paul II" ("Milczenie w cieniu Jana Pawła II"; później powstała również książka pod tym samym tytułem). To właśnie na planie tego filmu mieli się poznać późniejsi założyciele fundacji Nie Lękajcie się - Wojciech Pietrewicz, Marek Mielwczyk oraz Marek Lisiński. Do celów fundacji należały: dokumentowanie przypadków molestowania dzieci przez księży, pomoc psychologiczna i prawna dla ofiar, wspieranie ich w pozyskiwaniu odszkodowań od Kościoła. Prezesem został Pietrewicz, ale wkrótce dowiedział się, że ma raka. W praktyce fundacji szefował Lisiński.

W filmie Overbeeka Lisiński nie pokazał twarzy. Pojawił się w kilku scenach tyłem. "O cokolwiek go wtedy pytałem, uciekał" – powiedział gazecie Wojciech Pietrewicz. "Nie chciał nawet powiedzieć, gdzie był ten jego ksiądz. Albo jak się nazywa. Jedynie: +Oni muszą nam zapłacić+" - dodał.

"Marek w kółko mówił o pieniądzach" - wspomina Pietrewicz. "Ja chciałem najpierw zbudować podwaliny, pozyskać dobrych prawników, a jeśli walczyć o odszkodowania, to z powództw sądowych. Przekonywałem, że każde odszkodowanie, które uda się uzyskać, musi być ogłoszone w mediach, żeby był efekt. A nie tak, że każdy weźmie od kurii pod stołem. A Marek: +Mają nam zapłacić do ręki+" - opowiedział "GW" Pietrewicz, który w wyniku konfliktu wycofał się z fundacji. W 2015 r. prezesem został Marek Lisiński.

W sierpniu 2013 r. "GW" pisała o powstaniu fundacji. W tekście wypowiadał się także Lisiński, zarzucając przy okazji kurii opieszałość w prowadzeniu jego procesu. Dwa miesiące później proces się kończy, a w styczniu 2014 r. biskup Piotr Libera uznaje księdza Witkowskiego za winnego molestowania Lisińskiego i zawiesza w posłudze duszpasterskiej na trzy lata. Dożywotnio zakazuje mu też pracy z dziećmi. Wyrok zapada, mimo iż nie został przesłuchany ani jeden świadek z ośmiu zgłoszonych przez księdza. Libera napisze w uzasadnieniu wyroku, że to dlatego, że się nie stawili. "Gazeta" dotarła do informacji, że nie stawili się, bo nikt ich nie wezwał. Libera nie przeprowadza też konfrontacji powoda z pozwanym. Wyrok zatwierdza watykańska Kongregacja Nauki Wiary. Tydzień po jego wydaniu ks. Zdzisław Witkowski pozywa Marka Lisińskiego do sądu o ochronę dóbr osobistych. Chce wycofania oskarżeń i przeprosin.

Reklama

Marek Lisiński pisze wtedy do kurii. "Chciałbym z tego miejsca podziękować za działania, jakie podjął biskup Płocki Piotr Libera w stosunku do sprawcy, który zabrał mi nie tylko dzieciństwo, ale i czas teraźniejszy. Pomimo wyroku, jaki sprawca otrzymał, nadal niszczy mój spokój psychiczny, nie pozwala zapomnieć o tym, co było, oskarżając mnie w procesie cywilnym o naruszenie dóbr osobistych. Zwracam się, o ile to możliwe, o nieudostępnianie sądom cywilnym dokumentacji z mojego procesu, jaki miał miejsce w Sądzie Biskupim. Ta sprawa dotyczyła mnie i sprawcy, a prawo kanoniczne mówi jednoznacznie o ochronie i tajemnicy" - napisał. W kolejnym liście Lisiński poprosił kurię o wsparcie w wysokości 150 tysięcy złotych. Na tyle wylicza koszty terapii, którym musiał się poddać, żeby podnieść się po traumatycznych doświadczeniach z dzieciństwa. Libera nakazuje Witkowskiemu wycofać pozew, a sprawa zostaje umorzona.

20 października 2014 roku Lisiński wysyła do biskupa list z podziękowaniem. "Jeżeli Biskup byłby gotowy wypłacić mi rekompensatę w wysokości 200 tysięcy złotych na terapię, za straty moralne i psychiczne, gotów jestem zrzec się przyszłych roszczeń, a nawet wycofać z działalności publicznej w fundacji. Chciałbym już definitywnie zamknąć ten rozdział własnego życia". Kuria płacić nie chce, więc teraz to Lisiński składa pozew cywilny. Żąda przeprosin i 10 tysięcy złotych od Witkowskiego oraz od parafii, gdzie miało dojść do molestowania.

"GW" rozmawiała również z księdzem Zdzisławem, który miał molestować Lisińskiego. Ten twierdzi, że opowieść o molestowaniu to kłamstwo wymyślone przez Marka. "Marka znałem słabo, bo do kościoła chodził rzadko. Ale uczyłem go religii. W 1986 odszedłem na probostwo do pobliskiego Chamska, na początku lat 90. zacząłem uczyć tam religii. Wtedy zakolegowałem się z Darkiem, naszym szkolnym wuefistą. Okazało się, że jego siostra wyszła za mąż za Marka Lisińskiego. Któregoś dnia przyjechali do mnie we dwóch +maluchem+. Marek chciał, żebym mu pożyczył pieniądze na wykupienie prawa jazdy. Stracił je za jazdę po pijanemu. Prosił tylko, żebym nic nie mówił jego żonie. To ukrywanie mi się nie spodobało, powiedziałem: +O nie!+" - opowiedział Witkowski gazecie.

Kilkanaście lat później Lisiński pożyczył od księdza ponad 20 tys. zł - rzekomo na leczenie chorej na raka żony. Zapewnił, że będzie miał z czego oddać, bo wybiera się do pracy do Niemiec.

"No i po kilku tygodniach doszła mnie wieść, że Marek wcale nie wyjechał do Niemiec. Pojechałem do jego żony. Okazało się, że wcale na raka nie chorowała. Zadzwoniłem do niego, żądając zwrotu pieniędzy" - opowiedział ksiądz, który usłyszał wtedy "niech ksiądz nie podskakuje, bo są na was haki i mogę księdza załatwić. A wtedy nie tyle ksiądz straci" - opowiedział "GW" ks. Witkowski.

Witkowski zagroził mu sądem, ale Lisiński czerwcu 2008 r. przyjechał do niego po raz kolejny. Przeprosił za wszystko i obiecał, że wkrótce pieniądze zwróci. "Wrócił w sierpniu, ale zamiast gotówki chciał mi wcisnąć odkurzacz oraz jakąś myjkę do mycia okien w kościele, wartą podobno kilka tysięcy" - opowiedział "GW" ks. Witkowski.

Mimo kolejnych ponagleń, Lisiński pieniędzy Witkowskiemu nie oddał pisze "GW". Dwa lata później, we wrześniu 2010 roku, oskarżył Witkowskiego o molestowanie.

"Dostałem wezwanie do kurii. Biskup Libera powiedział mi, że ma wytyczne, by w takich wypadkach od razu zwalniać" - powiedział "GW" ks. Witkowski.