Żywoty Hitchensa i Dawkinsa przypominają działania misjonarzy pod jeszcze jednym względem - natężenie i retoryka argumentów liczy się bardziej niż ich świeżość czy merytoryczna jakość. Podobnie jak wytrawni szachiści, religijni kaznodzieje i propagatorzy ateizmu mogą z dużym wyprzedzeniem przewidzieć posunięcia przeciwnika. Jest jednak między nimi istotna różnica, którą Dawkins chętnie podkreśla: "Nie na nas spoczywa ciężar dowodu na nieistnienie niewidzialnego jednorożca i nie można nas oskarżać o nieuzasadnione przekonanie o słuszności naszych poglądów".
p
Richard Dawkins
O nowej książce Christophera Hitchensa
Z gołębników dla łatwowiernych dobiega wielki trzepot, a odpowiedzialność za to ponosi między innymi Christopher Hitchens. Jednym z kolejnych winowajców jest A. C. Grayling. We trzech występowaliśmy ostatnio w debacie telewizyjnej. Naszymi przeciwnikami byli niezbyt zagorzali, jak się okazało, apologeci religijni ("Oczywiście nie wierzę w Boga z długą białą brodą, ale..."). Nie znałem wcześniej Hitchensa, ale wyrobiłem sobie pogląd na to, czego mogę się spodziewać, kiedy Grayling napisał do mnie, żeby omówić taktykę. Zaproponował parę grepsów dla siebie i dla mnie i zakończył: "... a Hitch w typowym dla siebie stylu ostrzela wroga krótkimi seriami z kałacha".
Hiperbola Graylinga pomija fakt, że Hitchens potrafi złagodzić swoją bojowość staroświecką galanterią. Z kolei "ostrzeliwanie krótkimi seriami" sugeruje, że Hitchens strzela na oślep, co jest obrazą dla jego snajperskiej celności. Jeśli ktoś jest apologetą religijnym i zostanie zaproszony do udziału w debacie z Christopherem Hitchensem, to powinien odmówić. Cięte riposty, przepastna skarbnica cytatów, wielka erudycja, językowa ogłada i hipnotyzujący głos - wszystko to sprawia, że nawet bardzo dobry polemista jest bez szans. Cała rzesza duchownych i "teologów" przekonała się o tym na własnej skórze, kiedy Hitchens objeżdżał ze swoją książką Stany Zjednoczone.
Z charakterystycznym tupetem wybrał "Pas Biblijny" - religijne Południe i Środkowy Zachód, zamiast Północy i obu wybrzeży, gdzie mógłby liczyć na znacznie przychylniejsze przyjęcie. Zebrane przez niego pochwalne recenzje są tym bardziej satysfakcjonujące. W tym wielkim kraju coś drgnęło. Ameryka ma niewiele wspólnego z obskurancką teokracją, której dwie kadencje Busha i różne zwodnicze sondaże kazały nam się obawiać.
God Is Not Great" to książka napisana ze spokojnym gniewem i poczuciem humoru. Hitchens odsłania między innymi kulisy "wewnętrznego światła", które rozjarzyło Matkę Teresę filmowaną przy słabym oświetleniu przez BBC ("jestem absolutnie przekonany, że to niewytłumaczalne naukowo światło jest >>Światłem Dobroci<<, o którym mówi kardynał Newman w swoim znakomitym hymnie" - napisał Malcolm Muggeridge, nieświadom istnienia superczułego nowego filmu Kodaka), przedstawia także bardzo śmieszną historię mormonizmu: wymyślił go od podstaw Joseph Smith, XIX-wieczny szarlatan, który napisał swoją książkę XVI-wieczną angielszczyzną, a potem twierdził, że jest to tłumaczenie tekstu ze złotych tablic, które wstąpiły z powrotem do nieba, zanim ktokolwiek inny zdążył je zobaczyć. Kopiści, którym niepiśmienny Smith dyktował, musieli siedzieć za zasłoną, bo od jednego spojrzenia na tablice padliby trupem. Dziś mormonizm jest dostatecznie mocny, aby wystawić kandydata na prezydenta, jego schludni młodzi misjonarze parami patrolują cały świat, a Księga Mormona leży w każdym pokoju wszystkich Marriottów świata.
W rozdziale "Religia zabija" Hitchens wykorzystuje swoje doświadczenia korespondenta wojennego. Pewien amerykański pastor kazał mu przyznać, że gdyby w ciemnej uliczce zobaczył zbliżającą się do niego grupę ludzi, to uspokoiłaby go wiadomość, że właśnie wyszli ze spotkania modlitewnego. Riposta Hitchensa? "Ograniczę się do litery B: przeżyłem coś takiego w Belfaście, Bejrucie, Bombaju, Belgradzie, Betlejem i Bagdadzie. O każdym z tych przypadków mogę z całym przekonaniem powiedzieć, wyczerpująco to uzasadniając, dlaczego poczułbym się poważnie zagrożony, gdybym wiedział, że zbliżająca się do mnie o zmierzchu grupa mężczyzn właśnie wyszła z nabożeństwa religijnego".
I podaje swoje uzasadnienia, których nie można zbyć argumentem, że "spór w B. ma podłoże plemienne/polityczne/ekonomiczne, a nie religijne". Nie ulega wątpliwości, że mieszkańcy B. nie zabijają się nawzajem wyłącznie z powodu sporów o liturgię. Uprawiają dziedziczne wendety, mszczą się za niesprawiedliwości ekonomiczne. Owszem, typowa historia z dziedziny "my i oni", ale skąd ci ludzie wiedzą, kto jest "my", a kto jest "oni"? Nauczyła ich tego religia, wychowanie religijne, wyznaniowy apartheid; nauczyły ich tego dekady sekciarskiej separacji, która zaczyna się już w przedszkolu, a jednym z filarów indoktrynacji jest wpajanie dzieciom przekonania, że najcięższym grzechem, jaki można popełnić, jest zawarcie małżeństwa z osobą innej wiary.
Brałem kiedyś udział w debacie telewizyjnej ze znanym "umiarkowanym" muzułmaninem, z gatunku tych, którzy dostają tytuł szlachecki albo fotel w Izbie Lordów w nagrodę za to, że nie są "ekstremistami". Kazałem temu "umiarkowanemu" muzułmaninowi zaprzeczyć, że w islamie karą za apostazję jest śmierć. Nie mógł tego zrobić (Koran nie dopuszcza takich dowolności interpretacyjnych), więc kręcił i kluczył, by w końcu stwierdzić, że jest to "nieistotny szczegół", ponieważ reguły tej się nie egzekwuje. Powiedzcie to Salmanowi Rushdiemu, o którym tenże wyszlachcony "umiarkowany" muzułmanin wyraził się następująco: "Być może śmierć byłaby dla niego zbyt łatwa".
Po tym, jak Hitchens przyjął Salmana Rushdiego w swoim domu w Waszyngtonie, otrzymał ostrzeżenie z Departamentu Stanu, żeby zmienił adres i numer telefonu. "Potwierdziło to - pisze - fakt, który już wcześniej był mi znany. Nie mam prawa powiedzieć: "Ty sobie dalej snuj szyickie marzenia o ukrytym imamie, a ja będę dalej studiował Thomasa Paine'a i George'a Orwella, na świecie jest dosyć miejsca dla nas obu". Prawdziwy wyznawca nie spocznie, dopóki cały świat nie uklęknie. Czy nie jest oczywiste, mówią pobożni, że władza religijna jest nadrzędna i ci, którzy jej nie uznają, tracą prawo do istnienia?".
Hitchens przywołuje historię z duńskimi karykaturami, aby podnieść kwestię współudziału i tchórzostwa Zachodu: "Islamska tłuszcza naruszała nietykalność dyplomatów i groziła śmiercią cywilom, ale reakcją Jego Świątobliwości Papieża i arcybiskupa Canterbury było potępienie... karykatur! Przedstawiciele mojego zawodu rywalizowali o to, kto pierwszy napisze o spornych rysunkach, ale bez ich pokazywania. I to w czasach, kiedy w mass mediach dominują obrazy. Eufemistycznie przebąkiwano o potrzebie okazywania >>szacunku<<, ale osobiście znam wielu zaangażowanych w tę sprawę redaktorów naczelnych i wiem, że głównym powodem >>powściągliwości<< był zwykły strach. Innymi słowy, garstka religijnych bojówkarzy i krzykaczy mogła - że tak powiem - przegłosować tradycję wolności słowa w jej zachodnim mateczniku". Podziwiam Hitchensa za odwagę, ale nie mogę się zdobyć na potępienie szefów gazet. Bywają chwile, kiedy "tchórzostwo" jest w istocie przejawem roztropności. Ale Hitchens z pewnością ma rację, krytykując przywódców innych religii, którym nic nie grozi, a mimo to dobrowolnie deklarują "szacunek" i "współczucie" dla ludzi podburzających do morderstwa w imię Boga.
Wróćmy do tematu Rushdiego i fatwy: "Można by sądzić, że takie aroganckie, wspierane przez organy państwowe podburzanie do zabójstwa spotka się z powszechnym potępieniem, ale tak nie było. W wyważonych oświadczeniach Watykan, arcybiskup Canterbury i główny sefardyjski rabin Izraela wyrazili współczucie dla... ajatollaha. Podobnie uczynił arcybiskup Nowego Jorku i wielu innych pomniejszych przywódców religijnych. Większość z nich wydusiła z siebie kilka słów potępiających uciekanie się do przemocy, ale jak jeden mąż stwierdzili, że głównym problemem związanym z publikacją >>Szatańskich wersetów<< nie jest zlecenie morderstwa przez ajatollaha, lecz bluźnierstwo".
Przechodząc do zagadnienia dzisiejszego Iranu (sprawa ta w jakimś stopniu tłumaczy tajemniczy flirt Hitchensa z neokonserwatywnymi łajdakami w Waszyngtonie), Christopher stwierdza: "Kiedy piszę te słowa, pewna wersja Inkwizycji zamierza dorwać w swoje ręce broń atomową". Jest to zagrożenie dosyć nieoczekiwane, bo teokracja raczej nie sprzyja rozwojowi nauki i techniki. Hitchens szerzej omawia tę kwestię w kontekście 11 września: "Z Afganistanu przyszedł religijny nakaz, aby zaanektować dwa słynne osiągnięcia nowoczesności - wieżowiec i odrzutowiec - i wykorzystać je do złożenia ofiary całopalnej. Następna faza, zapowiedziana bez ogródek w histerycznych kazaniach, miała nastąpić w momencie, kiedy apokaliptyczni nihiliści dostaną w swoje ręce apokaliptyczną broń. Fanatycy religijni nie potrafili zaprojektować niczego tak pożytecznego i pięknego jak drapacz chmur czy samolot pasażerski, ale w ramach długiej tradycji plagiatu mogli pożyczyć i ukraść te rzeczy, aby je wykorzystać do celów sprzecznych z ich przeznaczeniem".
Osobiście skupiam się przede wszystkim na głoszonych przez religię tezach na temat kosmosu i źródeł życia, lecz Hitchens poświęca tym kwestiom tylko dwa krótkie rozdziały. Mamy za to świetny rozdział o religii jako wykorzystywaniu dzieci i inny o religii jako zagrożeniu dla zdrowia, gdzie wspomniani są ci księża katoliccy (w tym co najmniej dwóch kardynałów i jeden arcybiskup), którzy w pustoszonych przez AIDS krajach afrykańskich z całą powagą powiedzieli swoim owieczkom, że prezerwatywy przenoszą wirus.
Wypada się zgodzić z tezą pewnego recenzenta "God Is Not Great", że Hitchens jest "ekumeniczny w swojej pogardzie do religii". Nawet w buddyzm, często chwalony jako mający mniej za uszami niż inne religie, wali z grubej rury. Rozdział "Koszmar Starego Testamentu" z nawiązką spełnia oczekiwania rozbudzane przez tytuł. Następny, równie obiecująco zatytułowany ("Nowy Testament przewyższa Stary pod względem zawartego w nim zła"), dotyczy raczej niskiej wiarygodności tekstów niż zła, które potrafiłoby przeskoczyć poprzeczkę wysoko ustawioną przez Pięcioksiąg. Wiele historii z Ewangelii zostało zmyślonych, aby spełniły się starotestamentowe proroctwa, do czego zresztą autorzy z rozczulającą szczerością się przyznają: "Stało się to, żeby się spełniło słowo Proroka". Prawdziwemu złu zawartemu w Nowym Testamencie Hitchens poświęca osobny rozdział. Chodzi o teorię boskiego kozła ofiarnego, czyli ukrzyżowania Jezusa jako odkupienia "grzechu pierworodnego" (dawnego grzechu Adama, który nigdy nie istniał, i przyszłych grzechów ludzi takich jak my, którzy jeszcze nie istnieli, ale w założeniu mieli grzeszyć na potęgę, kiedy przyjdzie ich czas).
Hitchens podkreśla podobieństwo chrześcijaństwa do wymarłych kultów. Jezus wpisuje się w kosmopolityczny katalog dziewiczych narodzin obok Horusa, Merkurego, Kryszny, Attisa, Perseusza, Romulusa i Dżyngis Chana. Czy to jest jungowski atawizm, sprytna propaganda czy zwykły przypadek, że założyciele kultów religijnych wyczarowują swoich bogów z dziewiczych łon niby króliki z kapelusza? W historii z Jezusem przesądził o tym błędny przekład: hebrajskie "młoda kobieta" oddano po grecku jako "dziewica".
Jeden z głównych wątków książki Hitchensa brzmi, że to człowiek tworzy bogów, a nie odwrotnie. Wiąże się z tym kwestia plagiatu: "religia monoteistyczna jest plagiatem plagiatu pogłoski, złudzenia, mającego u swych korzeni kilka zmyślonych wydarzeń". Jeden z rozdziałów mówi o "kiczowatości cudów", a inny o rozpowszechnionym złudzeniu, że nasza moralność opiera się na zasadach religijnych takich jak Dziesięć Przykazań. Hitchens zadaje miażdżące pytanie: czy ktokolwiek na serio sobie wyobraża, że zanim Mojżesz przyniósł tablicę z napisem "Nie zabijaj", ludzie uważali zabijanie za dobry pomysł?
Stwierdziłem wyżej, że Hitchens najciekawiej pisze o złu popełnianym w imię religii. Należy podkreślić sformułowanie "w imię religii". Nie wystarczy pokazać złych - ani dobrych, skoro już o tym mowa - ludzi, którzy przypadkiem są religijni. Trzeba udowodnić, że ludzie czynią zło (albo dobro), ponieważ są religijni. Krzyżowcy i dżihadyści we własnym mniemaniu są dobrzy. Czynią rzeczy w naszym mniemaniu złe, ponieważ tak im nakazuje ich wiara. Dziewiętnastu morderców z 11 września skrupulatnie się umyło, napachniło i ogoliło przed spodziewanym wstąpieniem do raju męczenników, a potem wyruszyli na misję, którą jak najszczerzej, w głębi swego rozmodlonego serca uważali za sprawiedliwą.
Hitchens świetnie odpowiada na idiotyczny zarzut "Stalin i Hitler byli ateistami, co pan na to powie?" - widać, że ma to przećwiczone. Stalin i Hitler (oraz wielu innych zbrodniarzy) nie byli religijni, ale mieli świadomość głęboko zakorzenionej religijności swoich poddanych i umiejętnie ją wyzyskiwali. Hitchens tylko pobieżnie porusza ten wątek w swojej książce, ale rozwinął go później w odczytach i wywiadach: "Przez setki lat miliony Rosjan słyszały, że głową państwa powinien być człowiek bliski Bogu, Car, który był głową rosyjskiej Cerkwi prawosławnej, jak również absolutnym despotą. Jeśli ktoś, tak jak Stalin, chce się bawić w dyktaturę, to musi umieć wykorzystywać zasoby służalczości i potulności, które są mu podane na tacy. Zadaniem ateistów jest wydobycie ludzi z tego trzęsawiska potulności i łatwowierności".
Teza ta stosuje się również do Kim Dzong Ila (Kochanego Przywódcy) i jego nieżyjącego ojca Kim Il Sunga (Wielkiego Przywódcy), który wciąż pozostaje Wiecznym Prezydentem Korei Północnej, mimo że zmarł w 1994 roku Hitchens pisze o Korei Północnej na podstawie osobistych doświadczeń i jego refleksje na temat tego nowoczesnego kultu przodków należą do najlepszych fragmentów książki.
Ponieważ sam nie znalazłem ani jednej rzeczy, do której mógłbym się przyczepić, uznałem za swój obowiązek przejrzeć inne recenzje w nadziei, że zainspirują mnie do jakichś krytycznych uwag. Większość z nich była pozytywna, ale Matt Buchanan w swojej generalnie entuzjastycznej recenzji opublikowanej na łamach "Sydney Morning Herald" stawia trafny zarzut: "Czasami bywa również grubiański. Na przykład: >>Od jakiegoś czasu wiemy o współudziale Kościoła rzymskiego w niewybaczalnym grzechu gwałcenia dzieci. Parodiując eklezjalną frazeologię, można powiedzieć, że Kościół tuli wszystkie dzieci do swego łona, obróciwszy je najpierw tyłem do siebie.<< Tym wulgarnym wybrykiem Hitchens traci wiele zaufania czytelnika, który nagle widzi, jak autor rechocze za biurkiem. Nie jest to ani ładne, ani zabawne i każe się zastanowić, na ile Hitchens jest poważny w innych miejscach".
Rzeczywiście jest to wybryk, ale z pewnością nie zasługuje na miano typowego dla autora. Sprowadzanie megalomańskich przywódców religijnych na ziemię przez nazywanie ich "ssakami" również wydaje się niestosowne i może powinno zniknąć w następnym wydaniu książki.
Peter Hitchens całkiem nieźle zaczyna swoją negatywną recenzję w "Daily Mail" ("Czy jestem recenzentem brata mego?"), ale jego wywody w gruncie rzeczy sprowadzają się do tego, że Christopher jest równie zatwardziały w swojej niewierze jak fundamentalista w wierze. Odpowiedź na ten znany zarzut ateistycznego fundamentalizmu jest prosta. Nie na nas spoczywa ciężar dowodu na nieistnienie niewidzialnego jednorożca i nie można nas oskarżać o nieuzasadnione przekonanie o słuszności naszych poglądów. Praktykujący chrześcijanin co tydzień recytuje Credo Nicejskie, w którym szczegółowo wylicza, w co wierzy, chociaż ma na to wszystko nie więcej dowodów niż na istnienie jednorożca. To jest nieuzasadnione przekonanie o słuszności własnych poglądów. Tymczasem ateista mówi bardzo powściągliwie: z milionów bytów, których nie widziałem na własne oczy, a które podobno istnieją, wierzę tylko w te, na których istnienie są dowody, na przykład trąby powietrzne, mamuty i elektrony, ale nie jednorożce, krasnoludki, Thor ze swoim młotkiem, Ganesz z głową słonia czy Duch Święty. Inny powtarzający się zarzut brzmi, że Christopher Hitchens atakuje złą religię. Prawdziwa religia (wyznawana przez recenzenta) nie podlega takiej krytyce.
Teolog Stephen Prothero pisze na łamach "Washington Post": "Kto czyta tę dziwnie naiwną książkę jak słowo objawione, ten wierzy, że zwykli katolicy są dumni z Inkwizycji [...], a zwykli żydzi biją brawo, kiedy wykolejony ortodoksyjny rebe spija krew z obrzezanego przed chwilą penisa". Ten zarzut również jest znajomy, a replika (nawet kiedy ktoś w odróżnieniu od Prothera nie sprowadza sprawy do absurdu) oczywista. Gdyby wiara każdego człowieka była tak humanitarna i wyrafinowana jak Twoja, Subtelny Teologu, to wszystko byłoby w porządku i Hitchens nie musiałby pisać swojej książki. Ale zejdź na ziemię w realnym świecie: w Islamabadzie, Jerozolimie czy rodzinnym mieście Hitchensa Waszyngtonie, gdzie prezydent najsilniejszego państwa świata przyjmuje rozkazy bezpośrednio od Boga. Poskacz po kanałach telewizyjnych w dowolnym amerykańskim pokoju hotelowym, przeraź się wysokością sum przekazywanych na budowę megakościołów czy muzeów, w których można zobaczyć, jak dinozaury przechadzają się z ludźmi, a zrozumiesz, o co mi chodzi.
I wreszcie są krytycy, którzy nie umieją się powstrzymać przed użyciem argumentu ad hominem: "A wiedzieliście, że Christopher Hitchens poparł inwazję na Irak?". I co z tego? Nie recenzuję jego poglądów politycznych, tylko jego książkę. A jest to książka wyśmienita, żywa, pulsująca energią i druzgocząca.
Richard Dawkins
© The Times Literary Supplement
przeł. Tomasz Bieroń
p
*Richard Dawkins, ur. 1941, zoolog, etolog, teoretyk ewolucji, propagator radykalnego agnostycyzmu. Rozgłos przyniosła mu książka "Samolubny gen" (1976, wyd. pol. 1996), która wypromowała postrzeganie ewolucji w kategoriach sukcesu reprodukcyjnego pojedynczych genów. Inne jego prace to "Ślepy zegarmistrz" (1986, wyd. pol. 1994), "Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa" (1996, wyd. pol. 1998) oraz "Bóg urojony" (2006, wyd. pol. 2007). Czasopismo "Prospect" uznało Dawkinsa za jednego z trzech najwybitniejszych współczesnych intelektualistów znanych szerokiej publiczności. W "Europie" nr 172 z 21 lipca br. opublikowaliśmy wywiad z Dawkinsem "Akceptując religię, sprzyjamy ekstremistom".