Leśniczówka niedaleko Poznania. To reporterka gazety spotkała się z Czeczenką. Kobietę przygarnęła pani Mirosława Majerowicz-Klaus, psychoterapeutka wzruszona losem Kamisy. 36-latka mocno tuli swego ocalałego synka Emiego. Obok siedzi jej mąż, Pasha, który na wieść o tragedii przyjechał do Polski z Ukrainy.

Reklama

"Z Pashą zakochaliśmy się tak... po cichutku. Znaliśmy się z widzenia, bo był kolegą mojego brata. Ale nie od razu mogliśmy być razem. Życie chciało inaczej" - opowiada Kamisa. Oboje, Kamisa i Pasha przyszli na świat w Szali, 45-tysięcznym miasteczku położonym 20 km od Groznego, stolicy Czeczenii. Kiedy Kamisa miała 17 lat została porwana. Szła ulicą, kiedy podjechał samochód i ktoś wciągnął ją do środka. W Czeczenii wciąż zdarzają się porwania kobiet, które zmusza się potem do ślubu. Tak też stało się i tym razem. Zaciągnięta na ślubny kobierzec nie miała prawa sprzeciwu. Ten czas wspomina jak najgorszy koszmar. Bita, poniżana, bez możliwości głosu. Po 2 miesiącach uknuła plan ucieczki i wymknęła się. Nie chce mówić o szczegółach. Przyznaje tylko, że po tej ucieczce zaczęła coraz więcej czasu spędzać z Pashą.

"Niepostrzeżenie, tak po cichutku, na paluszkach przyszła do nas wielka miłość" - powtarza Kamisa. "Miałam wtedy 20 lat, a Pasha 31" - dodaje Czeczenka. Po dwóch miesiącach odbyły się zaręczyny, a po czterech ślub.

"Chcieliśmy jak najszybciej być razem. Pobraliśmy się 6 listopada 1993 roku" - mówi z uśmiechem. "Byłam taka szczęśliwa. Miałam suknię białą jak śnieg i długi welon. I tak się bałam.. Bo nie umiałam gotować, a moja teściowa o tym nie wiedziała" - śmieje się Kamisa. "Przyjechała po mnie cała świta. Kilkanaście samochodów, wszystkie pięknie przystrojone. A na czele biała wołga cała w balonach i kwiatach. Wesele trwało dzień i noc, goście do białego rana tańczyli na ulicy. A w domu męża przywitała mnie teściowa ze słodkościami. To taki symbol, życzenie, żebym miała słodkie życie..." - po tych słowach twarz Czeczenki nagle tężeje. Wracają złe wspomnienia. Bo życie w Czeczenii nie było słodkie: bomby, ostrzał artyleryjski, ciągły strach. O męża, o dzieci.

Reklama

Pierwsza przyszła na świat Hawa. Urodziła się 12 grudnia 1994 roku. W Szali już trwała wojna, tak jak i w całej Czeczenii. Kamisa rodziła w szpitalu, a na zewnątrz trwało piekło. Naloty bombowe, huk wystrzałów artyleryjskich, serie z karabinów maszynowych, krzyki, jęki. Od tego momentu całe życie Kamisy miało być naznaczone piętnem strachu i śmierci.

"Kilkadziesiąt minut po porodzie Pasha zabrał mnie do domu. Byłam słaba i wycieńczona porodem, ale w szpitalu nie mogliśmy zostać. Było ryzyko, że zostanie zbombardowany. Uciekliśmy wtedy z małą do pobliskiego Dagestanu. Ale po 3 miesiącach postanowiliśmy wrócić, w Szali została przecież cała nasza rodzina" - opowiada Kamisa.

Szala leży na partyzanckim szlaku w wysokie góry. To dlatego rosyjscy żołnierze regularnie urządzali tam czystki. Krew płynęła ulicami, a naloty dywanowe metodycznie niszczyły miasto. Na chodnikach leżały trupy bestialsko pomordowanych cywilów. A ci, którzy zostali przy życiu, chowali się po piwnicach, bo z domów zostały tylko zgliszcza..

Reklama

"Na świat przychodziły nasze kolejne dzieci, a wokół, z krótkimi przerwami trwały działania wojenne" - ciągnie swoją opowieść Kamisa. Nie było wody, światła, gazu. "Drżałam ze strachu przed nalotami i wychowywałam córki. Edukacja u nas jest na niskim poziomie, a zimą szkoły były pozamykane. Dlatego sama uczyłam w domu dziewczynki. Najmłodsza Elina miała 6 lat i już umiała czytać i pisać. Była jak żywe sreberko, sama nauczyła się rosyjskiego z telewizji. Zawsze roześmiana od ucha do ucha, wszędzie było jej pełno. Najstarsza Hawa kochała muzykę. Sieda godzinami rysowała. Miała problemy z chodzeniem, lekarze stwierdzili u niej poważną skoliozę, ale nie umieli jej leczyć. Dlatego też chcieliśmy wyjechać. Żeby ulżyć jej w cierpieniu" - mówi Kamisa.

O ucieczce za granicę zaczęli z mężem myśleć w 2002 roku. Decyzję podjęli 4 lata później, kiedy po długiej chorobie zmarła matka Pashy. Jechali do normalnego życia, takiego bez strachu, bomb i krwi. Wierzyli, że za granicą znajdą szczęście i lepszą przyszłość dla siebie i dzieci.